czwartek, 31 grudnia 2009

Idzie 2010

Będzie krótko, bo coś mnie po świecie gania i nie chce przestać - przez co zapuściłem się okrutnie, pomijając takie elementy, jak Boże Narodzenie. W istocie nie zapomniałem o nich. Po prostu nic dobrego nie przychodziło mi do głowy, co bym mógł publicznie powiedzieć. Moja prywatna karuzela nabrała strasznych obrotów, trochę się zgubiłem w pracy "dla dobra ogółu". Dzisiaj Przyjaciołom chcę życzyć dobrych rzeczy i zdarzeń w nadchodzącym roku. Diabolicznie jest tak, że jeśli Wam się spełni to i mnie będzie lepiej. Zatem: w górę serca!
M.Z.

wtorek, 8 grudnia 2009

Czemu nie o polityce?

Właściwie nie ma dobrej odpowiedzi. Nie o polityce – bo nudna i tandetna. Nie – bo wypełniona ludźmi bez talentu, klasy i umiejętności. Coraz częściej mam jej serdecznie dosyć. Kto dzisiaj chce słuchać Niesiołowskiego? Kto babrać w duperelach, jakie opowiadają każdego dnia po to tylko, by przykryć duperele z dnia poprzedniego? Wyżelowani albo spaśli mali hucpiarze, nawet nie powiatowej klasy, kombinują jakby tu coś jeszcze urwać. I przeważnie udaje im się. Za rok czy dwa pójdą za to do pierdla – a jeśli nie pójdą to kasę zostawią w depozycie sądowym, ostatnio i u nas amerykańska moda na wypuszczanie za kaucją. Szlag z nimi. Duży europejski kraj sprostytuowany jak nieletnia gówniara z nie tak odległej galerii handlowej, naród śpi albo kombinuje jak przetrwać ciężkie czasy (a były kiedyś inne?), dmuchają nas już w żywe oczy, wraca czas, w którym klient z kajetem w ręku budził paniczny strach – bo przecież mógł „zapisać” i przydział na celę w nowym osiedlu, na przykład Za Żelazną Bramą, przerąbany…

Napisałem kilka gorzkich słów o sąsiadach. I to jest prawda, że niektórym nic nie przeszkadza z tego, co się wokół dzieje. Zapadli się gdzieś w siebie, olewają otoczenie – i już. Wolno im? Pewnie że wolno. Tak jak mnie oceniać postawy. Słyszycie: wolno mi oceniać postawy! Jest jednak w okolicy kilka osób, które defetystycznym nastrojom się nie poddały. Które na swój spokojny, wyważony sposób walczą z tym, co nakazuje nam administracja, na przykład każąc zwalniać się z pracy, a potem pisząc w głupkowatym piśmie, że „nie wykazało się odpowiedniej chęci do ustalenia daty remontu”. Ci ludzie nie opowiadają o tym na lewo i prawo, choć moim zdaniem ich doświadczenia jak najbardziej są pożyteczne dla ogółu, a więc wskazane do rozkolportowania. Pewnie któregoś dnia uczynię to na tej stronie, oczywiście po uzyskaniu pozwolenia. W sumie więc nie jest tak źle.

No tyle, że mnie akurat to nie wystarcza. „Nie jest tak źle” to za mało!

M.Z.

niedziela, 6 grudnia 2009

Ucieczka do przodu?

W sferach rządowych takie właśnie postępowanie to ostatnio norma. Za dużo gadają o aferze hazardowej? No to ciach, wysyłamy następnych 600 źle uzbrojonych straceńców do Afganistanu, oczywiście przedstawiając to jako całkowicie suwerenną decyzję. Związaną ma się rozumieć z obroną demokracji. W Afganistanie nie chcą demokracji? No to tym gorzej dla nich. W Polsce zaś nikt już nie pamięta, że o tej decyzji wysłania dodatkowego kontyngentu wiedział sposobem jakimś ambasador amerykański już kilka tygodni temu. No ale skoro jest do redakcji rozesłana dyspozycja o akcentowaniu „suwerenności decydowania” – to żurnaliści wykonują polecenia, w końcu z czegoś trzeba te raty płacić, prawda? Spory, kłótnie, kogoś wywalili z komisji, ktoś inny znów się zapluł przed kamerą – i już nikt o żadnym hazardzie nie pamięta.

Remont naszego domu miał być skończony 1 grudnia 2009. Oczywiście gorliwi urzędnicy nie zapomnieli o rozesłaniu do lokatorów powiastek o podwyżce kiedyś tam obniżonych z powodu usterek czynszów z tym właśnie dniem. Czy więc niebiańskim jakimś sposobem zniknął bałagan wokół naszych mieszkań? Nie mamy już usterek? Czy windy przybrały postać porządnych klatek do przewożenia pasażerów, a nie budowlanych śmieci? Czy dozorca, tak niezwykle chwalony przez damesy administracyjne wreszcie wziął się do roboty? Nic podobnego się nie stało. No ale to realia. A w życiu dzielnych urzędników liczą się kwity. Jak na papierze coś jest – to jest. Pamiętacie Gierka? Gdy w Dzienniku Telewizyjnym mówił , że jesteśmy dziesiątą potęgą gospodarczą świata – to byliśmy. I w ogóle: jeśli coś istniało na szklanym ekranie – to było naprawdę. Jeśli nie pokazywali – to o czym wtedy było gadać, jak toto nie istniało? Czym zatem dzień dzisiejszy różni się od tamtych czasów? Niczym. Nawet „mordy kochane” te same.

Większości sąsiadów zdaje się to wszystko nie przeszkadzać w najmniejszym stopniu. Życie toczy się tak, jakby wokół nic dziwnego się nie działo. Oczywiście to dowód na moc wewnętrzną ludzi: cokolwiek inni, źli, by nie wymyślili – to i tak karuzela działa, kręci się, a pasażerowie radują lub smucą. Czy to podczas imienin – czy bez powodu. Nieco inaczej rzecz ma się z rozmowami, jakie niekiedy jeszcze toczą się pod domem czy w jego okolicy. O, tu ludzie są wyraźnie niezadowoleni! Przy czym bardzo to szczególne niezadowolenie – jeśli już protestować „to wszyscy tylko nie ja”. Bo „ja” jestem oczywiście niezwykle zajęty, prowadzę jakąś tajemniczą działalność pochłaniająca co najmniej dwadzieścia godzin na dobę. No i naruszyło by to „mój” majestat. Tak, właśnie „majestat”, namnożyło nam się ostatnio typów i typasków, którzy o ten „majestat” dbają jak nie przymierzając o ostatnie pół litra na przyjęciu smakoszy… Oni nie idą – oni majestatycznie przemieszczają się z miejsca na miejsce. Nie mówią – oni oznajmiają i dalej nic już nie podlega dyskusji.

Z ostatniej chwili: jest początek grudnia, remont w moim mieszkaniu zakończony został 25 sierpnia. I właśnie dzisiaj pojawiły się na suficie wiszące worki tynku. W miejscu, w którym były poprzednio. Jednym słowem robota spaprana, pieniądze zmarnowane. Tak, będę reklamował. Przy założeniu, że ani w tym roku, ani w następnym co najmniej do sierpnia nie ma mowy o żadnym urlopie spędzanym na pilnowaniu robotników. Ale najpierw pójdzie do ZBK-u propozycja: proszę mi ponownie obniżyć czynsz w stopniu takim, jak uprzednio. Bo też i usterki te same… Oj, nie, zapomniałem: w salonie pojawił się grzyb…

Konkurencyjna strona otworzyła forum dyskusyjne – o czym zostałem zawiadomiony. Oczywiście podziękowałem za informację. Nie, nie skorzystam z tamtego forum, pozostaję w innym stowarzyszeniu, uprawiam inną działalność, nie znoszę ankiet - i tego zamierzam się trzymać.

M.Z.

czwartek, 26 listopada 2009

A w "Stołecznej"...

…drugi materiał na temat naszego domu, konkretnie zaś remontów przeprowadzanych na siódmym piętrze w kilku mieszkaniach. Naszej sąsiadce, najspokojniejszej w świecie, mocno wierzącej w uczciwość rękodzielników i administracji – zamontowano okna kilkadziesiąt centymetrów za krótkie i kilkanaście za wąskie. Dziury starego otworu w murze uszczelniono styropianem. I wydano komunikat: mniej widoków na świat – cieplej w domu.

Ponieważ ja jestem „czepialski” na początek deklaracja zawężająca: nie zamierzam dzisiaj czepiać się autorki tekstu. Sprawa remontu staje się bowiem na tyle poważna, że niedługo powinny spaść inne głowy. Idiotów, którzy dopuścili do tak rażącej fuszerki u naszej sąsiadki – trudno założyć, iż wymiana tego bubla dokonywała się w nocy i nadzorcy „nie zauważyli”. Powinien zarobić kilka ciepłych słów rzecznik ZBK Mokotów, który raczył potraktować nas pierdołami opublikowanymi w pierwszym tekście poświęconym naszej kamienicy. „…Wybrany w przetargu wykonawca ma czas do końca listopada. Po tym terminie grożą mu drakońskie kary. Wiemy, że ma kłopoty z dostawcą okien, ale to jego problem..” . Poważnie, panie niedorzeczniku? Karami buduje pan nowy świat? Gdzie pan w tym całym zamęcie widzi ludzi, zamieszkujących krainę niedoróbki, błędu konstruktorskiego i wykonawczego Abramowskiego 9? Ludzi skulonych w kącie swojego mieszkania, ponieważ listopadowe zimno swobodnie wpada do pokoi pozbawionych okien… A może sądzi pan, że wymądrzanie się zza biurka, „drakońskie” zwalanie finansowej odpowiedzialności na nieudaczników i w ogóle tolerowanie tego całego gówna, które swobodnie rozrzucane jest wokół uczyni pana świętym lub co najmniej niewinnym?

I dalej: jak źle trzeba myśleć o ludziach, by wierzyć, że kupią tą całą czczą gadaninę, to poniewieranie nimi, to wmawianie im bzdur, te budowlane ćwiczenia dokonywane na porządnych, uczciwych obywatelach? Kto spowodował to totalne zdziczenie obyczajów? Jak długo niektórzy z nas będą otrzymywali listy, w których jak wół stoi, że skoro nie było nikogo o jedenastej przed południem w domu, to urzędnik nie mógł wykonywać swoich czynności? Czy nie przyszła do zaczadzonych głów myśl, iż o tej porze obywatel siedzi w pracy i zdobywa te urocze, pięknie zadrukowane banknociki, którymi płaci pensję durnia?

Dzisiaj okazało się, że można przedłużyć godziny pracy inspektorów. Jeden z nich urzędował przed kamienicą bodaj do osiemnastej. Szkoda tylko, że to listopad, że zmierzch zapada wcześnie, że nie połapano się kilka miesięcy temu – choć mówiono o tym głośno, także na mojej stronie. Choć uprzedzano, iż firmy typu „krzak”, które wygrały przetargi działają jak pijane dzieci we mgle. Pytanie wprost: ilu pijanych murarzy, malarzy i glazurników wyrzucono z mieszkań od lipca tego roku? Bo nie nadawali się do pracy, a niektórzy wręcz do stania w pionie…

Nie wiecie? Dobra, nie orientujcie się dalej. Ciemne chmury już się zebrały nad waszymi głowami. Jedynym pytaniem jest to, kiedy strzeli pierwszy piorun. Przed Nowym Rokiem?

M.Z.

środa, 25 listopada 2009

Akcja specjalna

Tak to wygląda: najpierw w Poważnej Gazecie zapowiedź rzecznika ZGN Mokotów Dariusza Biedy, że „na pewno temat okien będzie załatwiony”. Potem sznur pojazdów, mnóstwo uwijających się ludzików, tupot nóg po piętrach, eksplozje naciąganych murów, młoty elektryczne. A, zapomniał bym o najważniejszym: Poważne Osoby przechadzające się pod domem z notatnikami w ręku, siedem aut służbowych osobowych, kilka dostawczych, bezustanne naparzanie w komórki. Słowem prężenie firan na pełen gwizdek! Żadne tam ociąganie się! Ani grama litości! Do roboty! Tłoki w ruch! Para buch! Komóry grzać do czerwoności!

Tyle że przedtem w mieszkaniach, gdzie wykonywana jest wymiana okien przeprowadzono remonty ścian, podłóg i licho wie czego jeszcze. Ale to drobiazg, nie? Potem lokatorów zapewne spędzono w jedno miejsce, odsłonięto na czas jakiś dziury w murach (a jest listopad!) i pospiesznie zamontowano nowe okna. Jak zamontowano? Czas pokaże. Na razie pianka wyrównała dziury.

No więc Polak potrafi. To nieważne, że bez sensu, nie o tej porze roku co trzeba, na chybcika i pewnie byle jak. Hurra, udało się! Łup im wyższy czynsz! A niech mają! Pani Redaktor z Poważnej Gazety jadąc windą zauważyła przytomnie, że winda działa. My też widzimy: ściany stoją. Gnój przed domem powoli pokrywa jesienno-zimowa patyna. Resztki styropianu rozwiewają jakieś niedobre wiatry. Ale będzie premia – obietnicy dotrzymaliśmy, Towarzyszu Pierwszy Sekretarzu!

M.Z.

piątek, 20 listopada 2009

Dostaliśmy się do prasy!

A konkretnie do Gazety Stołecznej. Małgorzata Zubik opisuje wybrane fragmenty historii naszej kamienicy (http://miasta.gazeta.pl/warszawa/1,34889,7268921,Ta_kamienica_ma_10_lat__I_ciagle_jest_remontowana.html) , na przykładzie jak rozumiem jednego lokalu, co od razu rodzi mnóstwo nieporozumień i tyleż nieścisłości. No więc leci takie tam sobie ple, ple, ple, pojawiają się też skrótowe opisy tych nieszczęść budowlanych, które naszą sąsiadkę spotkały, łącznie ze stwierdzeniem „…w tym roku administracja zgodziła się na złotówkę obniżki z powodu usterek w mieszkaniach...”

I tu już każdego człeka, znającego rzecz, a mieszkającego w naszym domu szlag trafia! Bo otóż nieporozumienie, proszę pani Małgorzaty Zubik, wynika nie tylko z prostego przeinaczania faktów w Pani tekście – ale też z ewidentnego zakłócenia proporcji spraw i sprawek, jakie w tym domu dokonują się od lat. Ale opowiem Pani po kolei – dla dobra sprawy.

Otóż obniżka czynszów to wcale nie to, co wyżej umieściłem w cudzysłowie, cytując Pani słowa. Obniżka czynszów nastąpiła wiele lat temu – i była nawet pięciokrotnie większa, niż Pani podaje. A ta ostatnia, którą raczy Pani wspominać wcale nie jest tegoroczną decyzją administracji, ale ubiegłoroczną decyzją Rady Miasta. Dlaczego? Ano dlatego, że nie o opisywane przez Panią okna wyłącznie chodziło. Rzecz w tym, iż dramat lokatorów tej kamienicy rozpoczął się właściwie tego samego dnia, w którym objęli oni swe lokale. I dotyczył WSZYSTKIEGO: podłóg, ścian, sufitów, ceramiki budowlanej, okien, ościeżnic. TOTALNIE WSZYSTKIEGO! Do dzisiaj inżynierowie budowlani, którzy nie są związani bezpośrednio z administracją mokotowską nie mogą wyjść ze zdumienia jak ich koledzy takie „coś” najpierw zbudowali, a potem przyjęli do eksploatacji. No ale stało się. Stało się też coś bardzo ważnego od strony moralnej i prawnej: lokatorów, którzy zdali własne mieszkania, wpłacili kaucje i wystartowali w przetargu na objęcie mieszkań na Abramowskiego po prostu OSZUKANO. W ten sposób, że żądając w ramach czynszu banknotów bez urwanych rogów zaoferowano im towar nie komercyjny, jak to twierdziła umowa cywilno-prawna, zawarta z każdym głównym lokatorem tego domu, ale bublowaty, co potwierdzały ekspertyzy, wizytacje i w ogóle ludzki rozum. Walka z tym bublem trwa już ponad osiem lat, mówię o tej intensywnej, dokumentowanej pismami. Przy czym jest tak, że dobra jakoby dzisiaj administracja w wielu sporach sytuuje się po stronie ciemności, a już nie w żadnym wypadku lokatorów. Przykład? Proszę bardzo: proszę wskazać mi przepis jakiegokolwiek prawa, które wbrew konstytucji zmusza mnie, bym urlop spędzał pilnując nieudacznych malarzy (u mnie akurat działał UDACZNY) czy glazurników. A taki właśnie urlop, często SIEDMIOTYGODNIOWY, wymuszono na moich sąsiadach. Zatem okna w jednym z lokali, o których Pani incydentalnie pisze to mały pikuś przy znacznie większej sprawie dotyczącej nie jednego, ale 48 lokali tego nieszczęsnego domu. A, byłbym zapomniał: przeciekających fundamentów, podziemnych garaży wynajmowanych byle jak i byle komu spoza lokatorów, klatek schodowych, wind - TEŻ…

Tak wygląda z grubsza naszkicowana dysproporcja, którą konstruując - opisała Pani nieprawdę. Sugeruję poprawkę.

Marek Zarębski

czwartek, 5 listopada 2009

Biblia Chaosu?

Na początku był chaos, później też był chaos – a jeszcze potem z tego bałaganu wyłonił się… komercyjny budynek XXI wieku. Albo jakoś tak to można ująć. To co dzieje się wokół naszego domu, na jego zewnętrznych ścianach, wewnątrz ciągów komunikacyjnych, w windach i na półpiętrach to jest horror. Ale widać taka jest biblia budowlańców. Na pewno tych, z którymi mamy do czynienia. Tych, którzy to tolerują. I żadne napominania czy westchnienia niczego nie zmieniają. Jest zapisany burdel – i burdel trwa!

Pewnie myślicie, że „zwierzchność” tego nie widzi, więc nie może zareagować? Nic bardziej mylnego. Wizyty administratorów mamy tu co dzień. Wpadną, pogadają, na nieśmiałe uwagi o wyglądzie obejścia coś tam burkną, typu „no, to jeszcze musi potrwać…” OK. – a co smoki milusie potem?

Osobiście nie mam złudzeń: nic się z tego zamętu nie wyłoni, co byłoby godne miana komercyjnego. Nic dobrego nie wyjdzie z zapewnień, że podłoga może się trzymać na lakierze i listwach przyściennych, a nie na kleju. Fortuna kołem się toczy. Za rok grupa wściekłych lokatorów wpadnie na pomysł, że trzeba coś z tym zrobić. Zaczną „na gwałt” szukać frajera, który napisze płomienną petycję o… tak, tak, obniżenie stawek czynszowych z powodu licznych usterek technicznych.

Ale te działania to już znacie, prawda?

M.Z.

piątek, 30 października 2009

Skarby czy tajemnice?

W pamięci nawet najgorszych byłych dzieci tkwi wspomnienie o skarbie. Tym poszukiwanym gdzieś na wakacjach – i tym składającym się z rzeczy najbardziej oczywistych, a godnych ukrycia przed cudzym wzrokiem i ciekawością. Czasem kwiatek wrzucony pomiędzy kartki nigdy nie czytanej książki. Czasem pudełko po czekoladkach ze szczątkami ulubionego misia w najciemniejszym kącie szafy… Prawdopodobnie pojęcie skarbu i tajemnicy jest równie stare jak ludzkość. Wyrastając z dzieciństwa twierdzimy co prawda coraz częściej, że wszystko, co się składa na nas jest takie jasne, proste i na wierzchu… Ale to nieprawda. U podstawy tkwi tajemnica. Kiedy jasna to skarb. Kiedy mniej godna wyniesienia – to po prostu coś, o czym się nie mówi.


A potem kończymy szkoły (niektórzy nie kończą, ale to bez znaczenia dla współczesnych „karier”), idziemy do pracy, awansujemy w hierarchii i stajemy się „władzą”. Udzielając wywiadów akcentujemy co prawda jacy to jesteśmy transparentni i jak działamy w pełnym świetle – ale ponieważ nie przestaliśmy być tymi, którzy co cenne chowali po pudełkach, szafach i starych drukach także w świecie dorosłości mamy swoje tajemnice. Zmienia się tylko pojęcie i zakres tego, co jest dla nas ważnym i cennym, a co nie. Szczerze – ten zakres poszerza się do tego stopnia, że prawie nigdy nie zauważamy, kiedy tajemnica pozornie prywatna staje się szkodliwa dla bliźnich. Kiedy NIE POWIEDZENIE czegoś tymże bliźnim stawia ich w gorszej sytuacji, zubaża, paraliżuje decyzje i wprowadza w błąd.


Co stało się w naszym domu, że po wielu latach wmawiania jego mieszkańcom jakiego to dostąpili szczęścia i w jakim mieszkają raju – jednak ten raj postanowiono naprawić albo ulepszyć? Co jest prawdziwym powodem, dla którego zainwestowano potężne pieniądze w tych wszystkich śmierdzących leni i dyletantów, jakich gościmy od kilku miesięcy także w naszych mieszkaniach? Dlaczego nie potraktowano poważnie postulatu, by remonty zacząć od podstaw, czyli cieknących fundamentów, a efekty działań dowolnej firmy poddać ocenie tych, dla których ma być to najważniejsze, czyli lokatorów? A skoro tak już się stało, że nas olano – to czemu nikt nigdy nie chciał nam tego wytłumaczyć?


„Zbrodnią założycielską” naszego domu było niestaranne wykonanie. Ktoś znany swym bliskim z imienia i nazwiska kazał wylewać letni cement na fundamenty w czasie, gdy było na tyle zimno, iż porobiły się w wylewce szczeliny skurczowe. Inny geniusz strategii budowlanej kazał przyklejać kafelki do ścian w czasie, gdy tych ścian nie miały prawa się trzymać, także z powodu zimna. A kiedy to wszystko już stało sklecone byle jak inny wspanialec przylazł, obejrzał albo i nie obejrzał – po czym podpisał odbiór techniczny. Dom stopniowo zasiedlano, a jakiekolwiek techniczne pretensje (pojawiły się BARDZO SZYBKO) kwitowano krótkim „Marudzicie!”. Po kilku latach odnieśliśmy nawet wrażenie, iż administracje na terenie całej Warszawy musiały przejść jednolite szkolenie w zbywaniu pretensji lokatorów – to samo mówiono skarżącym się ludziom na Żoliborzu, Mokotowie, Pradze i Gocławiu. Tym samym językiem, tymi samymi zdaniami. Zbywanie nas opowiadaniem pierdół przybrało tak masową skalę, że gwałtowne rozpoczęcie remontów w naszym skromnym domku jawiło się niektórym, także niżej podpisanemu, jako kosmiczny dysonans. Bo to, że ktoś chce nam zrobić dobrze nikomu po wieloletnich wyczynach urzędników nie przyszło do głowy. Cóż, widać ułomni z nas ludzie… A może raczej doświadczeni i z pewną skalą porównawczą – z której wynika, że gdy nie wiadomo o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze?


No właśnie: o co chodzi, gdzie i dla kogo te pieniądze? Jest kilka teorii. Pierwsza taka, że za kilka miesięcy dowiemy się, że jednak nasze mieszkania można wykupić. Tyle że trzeba dopłacić za właśnie przeprowadzany remont. Oczywiście to będzie słona dopłata, w której zniewoleni szczęściem nie dostrzeżemy ukrytych zasadzek, niedoróbek, zawyżonych faktur, fikcyjnych prac, niegospodarności i takich tam drobiazgów na parę milionów złotych polskich. Rozmawiałem o tym z paroma już osobami i zaskoczyła mnie jedna rzecz: gwałtowne, wręcz histeryczne dementowanie tej opcji. Im człek bardziej zorientowany w meandrach urzędniczego myślenia, im więcej urzędniczych dokumentów przeczytał – tym goręcej zaprzecza… Tymczasem klasyczna dyplomacja rosyjska (jeszcze carska!) powiadała, że jeśli urzędnik coś dementuje (takie pismo znajduje się na stronie innej organizacji lokatorów naszego domu) – to z całą pewnością stanie się tak, jak uczone słowa temu przeczą.


Druga teoria powiada, że żadnej sprzedaży nie będzie, a remonty są preludium do dalszych podwyżek, jak wiadomo kasa państwa pusta, miejska nie bogatsza, więc coś jest na rzeczy. Znaczy się: na wiosnę jakiś chór wujów uzna, że mamy się tak dobrze, iż owe 9 złotych za metr kwadratowy to stawka zdecydowanie niesprawiedliwa i należy ją podnieść. Na przykład do 15 albo i nawet 17. „Wicie rozumiecie, mistrzostwa piłki kopanej, dorobicie sobie wynajmując pokoje angielskim kibicom…” Tej teorii sprzyja zdecydowanie ostrzejsze rozmawianie z nami nie tylko przedstawicieli administracji, ale też wykonawców plugawych czynności, dla których zwrócenie wierzycielowi kilkuset złotych to trud ogromny i niezasłużony (uprzedzam, że w tej materii dysponuję znajomością faktów, więc niechaj się cenzorzy amatorzy nie silą na straszenie mnie sądem!). Przypominam też, że swojego czasu z Biura Polityki Lokalowej nadeszło do nas ostrzeżenie, że zgodnie z ich wiedzą średni czynsz na Mokotowie to… 54 złote za metr kwadratowy! Więc lepiej siedźmy cicho – co jest już moją konkluzją… Skąd wzięto tę absurdalną średnią za lokal mieszkalny – diabli ich wiedzą. No ale w końcu straszy się nie zawsze czymś realnym, ważne by klientowi rura zmiękła…


I wreszcie scenariusz, który powiada wprost, że nas, tę mętną zbieraninę pozbawioną praw obywatelskich (zmuszając ludzi do spędzania urlopu w oparach farb już dokonano pozbawienia!) należy stąd po prostu wygonić wysokimi czynszami. A opuszczone lokale oddać „właściwym ludziom”, zawyżone stawki opuści się im natychmiast po uprawomocnieniu się zasiedzenia, czy w jakiej to tam będzie formie.
I tak rozwiera się przepaść pomiędzy tym, co miało być podwalina państwa po 1989 roku – społeczeństwem obywatelskim – a rzeczywistością kreowaną przez urzędników. Działających trochę jak nadzorcy jakiejś koloni karnej, trochę jak dawni znani starszym sekretarze gminnej struktury partyjnej w Pikutkowie Dolnym. Oczywiście pojawia się pytanie: czy oni tak muszą? Moim zdaniem nie muszą – ale też inaczej nie potrafią. Żadnemu z tych orłów czy orlic nie przyjdzie do głowy myśl, że skoro żyją za moje (między innymi) pieniądze, to… No mniejsza, nauczyć czegoś nowego człowieka ukształtowanego w starym, odmiennym systemie wartości jest naprawdę trudno. A dla niektórych po prostu szkoda czasu. Stąd w jednym z poprzednich felietonów pisałem wprost: masz czerwone myśli i czerwony sposób postępowanie? Więc WON z zarządzania czymkolwiek i kimkolwiek!


Kiedyś znajdziemy tę ukrytą prawdę, słusznie powiada stare przysłowie, że nie ma takiej tajemnicy dzisiaj szeptanej w podziemiach zamków, która jutro nie będzie rozgłoszona z ich dachów. Tylko czy wtedy do czegokolwiek nam się to przyda? Nie wiem. Romantyzm poszukiwania odpowiedzi na wyżej postawione pytania-tezy jest tak marny, że szkoda gadać. Na razie więc stada jakichś na poły bezdomnych i nie wiadomo gdzie koczujących robotników-rękodzielników czyni burdel wszędzie gdzie może. Otoczenie domu przypomina wojskowy obóz sowieckiej armii, postawiono nawet stosowny do okoliczności baraczek z falistej blachy, rozbijamy sobie wzajemnie auta – a tak zwana zwierzchność ma to w dupie. No ale jak to już pisałem w innym tekście – być panem jednak nie każdy potrafi. Nasi nie potrafią.

M.Z.

środa, 21 października 2009

Rozmawiamy...

… o najdziwniejszych sprawach, z ludźmi, którym się chce wymienić kilka pełnych zdań z gadułą, jakim bez wątpienia jestem. Nie tylko o naszym domu, choć rzecz jasna to temat gorący i najpopularniejszy. Ostatnio o prawnikach, a przynajmniej tej ich części, do której zapisała się (a może została zapisana?) niejaka Weronika Pazura, ktoś ponoć niezwykle popularny, a ostatnio też znany z kroniki kryminalnej. Przyznaję, że nie bardzo do dzisiaj wiem skąd owa popularność, chyba tylko idiota może mnie podejrzewać o oglądanie takich programów, w których owa dama występowała. Przeoczyłem tedy nawet jej premierowy występ u Mrozowskiego i Sekielskiego, choć udało mi się nieco później nadrobić niedopatrzenie. Krótko: obaj panowie przebili w uprawianiu nachalnej propagandy samego mistrza Urbana – co jeszcze niedawno wydawało się absolutnie niemożliwe. A jednak…

No więc Pani Kręcidupa (to taki zawód, najpierw tańczy się na rurze) dostała się do TV tylko z tej przyczyny, iż koledzy wpłacili do prokuratury sporą kasę, prokurator zwolnił „damę” z twardej odsiadki, a dwaj propagandowi hunwejbini postanowili niedawną aresztantkę wykorzystać do pokazania jaki to agent Tomek był paskudny i oszukańczy, ergo postawienia tezy „zlikwidować CBA”. Nie wiem czy to ma jakieś znaczenie, jeśli pewien rudy klient na szczytach władzy będzie mógł to zlikwiduje, jeśli mu nie pozwolą – to nie. Kto? No jak to: agenci czasu pozornie minionego. Coraz więcej osób zgadza się z tezą, iż to właśnie oni dzierżą ster prawdziwych rządów, reszta to atrapy lub raczej marionetki.

Tak czy siak w programie zwerbalizowano tyle bzdur, że poczułem się wręcz onieśmielony ich ilością i przygnieciony. O politycznym charakterze tej części programu można przeczytać na dowolnym forum internetowym. Tu zwracam uwagę Szanownych, że w pewnym momencie padło z ust wywiadowanej „damy” sformułowanie, że agent był namolny, ale ona się nie dała, bo nie miesza życia osobistego z zawodowym. Piękna deklaracja! Tylko czemu przypomina mi się fragment klasycznego już filmu „Kabaret”, gdzie w pewnym momencie konferansjer deklaruje zgromadzonej publice, że damska orkiestra to wyłącznie dziewice – a kto nie wierzy to może osobiście sprawdzić?

Rozmawiamy też o sieczce. Tak, tej sieczce, którą telewizyjni propagandziści robią publice z mózgów każdego dnia. O literackiej głębi seriali typu… no mniejsza z tym, każdy może włączyć odbiornik i obejrzeć sobie samemu. I o tym, jak publika oglądając takie brednie zasypia. Albo doprowadza się do takiego stanu, jak w czasach, kiedy wyświetlano serial o Isaurze i Leonciu – ambasada brazylijska tonęła ponoć w listach, by tę Isaurę jednak obdarzyć wolnością, porządna jest i „się jej należy”. Myślę, że coś podobnego dzieje się właśnie teraz, na naszych oczach. Przy czym spora część publiki miast pisać o uwolnieniu agenta Tomasza doradza władcom PRL-u bis by raczej agenta powieszono, ćwiartując przedtem starannie. Za co? No jak to za co? Na przykład za uwodzenie takich porządnych matek i żon, jak posłanka Sawicka, chwilowo tylko uległa presji poetyckich wzruszeń Asnyka, zresztą recytowanych przez nią osobiście. Za niedotrzymanie obietnic dawanych byłym rurowym baletnicom. No i w ogóle za całokształt rozpustnej działalności… Tak ukształtowane umysły gładko połkną już wieść o tym, że pewnego dnia utrupiono dwóch najpopularniejszych w Polsce braci. Za co? Ano za to, że ukradli księżyc…

M.Z.

czwartek, 15 października 2009

Spór

Ponieważ od czasu do czasu mam nowych czytelników – wybuchł z nimi spór. Czemu niby ja widzę rzeczy tak jak widzę? I czy dopuszczam inne patrzenie na coś, co jest oczywiste?

No więc w skrócie z tym moim patrzeniem jest tak, jak z jajami psa. Czemu on się po nich liże? Bo może. Czy na tę czynność można patrzeć inaczej? Zapewne tak. I wcale mi ta inna interpretacja psiej czynności nie przeszkadza, oczywiście pod warunkiem, że rozmówca nie twierdzi, iż muszę od tej chwili tak właśnie rzecz postrzegać, tak ją interpretować i tak rozgłaszać. Kiedy nad klatką środkową zaczyna dyndać stalowy podest zagrażający życiu lokatorów – to mi się to nie podoba i w nosie mam interpretację, że przecież nic się nie stało, nikt jeszcze nie zginął i żadne jesienne futerko pań lokatorek nie zostało pochlapane jaką farbą czy smołą. Ja bym się nawet na takie wykręty zgodził, gdyby przyszedł do mnie ten mądrala, który stworzył i wywiesił zakaz garażowania samochodów napędzanych gazem. Powiedział bym mu wtedy, że od gazu też nikt w garażu nie zginął, nic się nie stało, a futerko żadnej kierowczyni czy pasażerki nie doznało uszczerbku. No i może jakoś byśmy się dogadali. Podejrzewam jednak, iż urzędnik jako stworzenie z definicji durnowate na takie ustępstwo nie pójdzie. Jak jemu coś wisi i innym zagraża choćby estetycznie – to jest gites tenteges. Jak mnie coś wjeżdża, ale nie szkodzi i nie jest paskudne – to jest zbrodnia i kajdany. Albo co najmniej mandat na dwie pensje. Tak dokładnie wygląda ta nasza socjalistyczna Polska. Tym się różni od Janosikowej, że Janosik grabił, gwałcił i poniżał wprost, bez ceregieli i kodeksu – a „ludowa ojczyzna” wymaga mnóstwo spisanych wykrętów, na straży których wcale nie stoją przystojni agenci o imieniu Tomasz. Raczej jakieś takie wyliniałe wypierdki, całe ich stada możecie oglądać wieczorem w dowolnym dzienniku telewizyjnym…

Że co? Że ja do Bonda też niepodobny? Ależ zgadza się co do joty! W końcu czyż rasowy Carramba, szpieg z Krainy Deszczowców, miałby się upodabniać do kogoś tak marnego, jak ten angielski fajtłapa?...

M.Z.

środa, 14 października 2009

Idzie nowe?

A dokładniej: już przyszło. W postaci żółtych tablic, zakazujących wjazdu do garaży samochodów napędzanych gazem. Ot, krótki zakaz, żadnej podstawy prawnej, wykonać i nie gadać. Próbowałem dotrzeć do źródeł tego postanowienia. Okazuje się, że jest ich kilka, choć Warszawa na ten temat milczy jak zaklęta.

W 2002 roku ukazało się rozporządzenie MSWiA mówiące o tym, że w garażach położonych poniżej poziomu ziemi parkowanie aut z LPG jest zakazane. Podobne wskazówki znajdują się w specyfikacji technicznej tyczącej się eksploatacji budynków. Należy zatem domniemywać, że oparto się na wcześniejszych doświadczeniach czy informacjach, na przykład z połowy lat 90-tych. Przypomnę tylko w tym miejscu, że królowały wówczas na rynku tanie instalacje post-radzieckie, istotnie mocno nieszczelne i potencjalnie wybuchowe. A jednak i tak historia nie odnotowuje żadnego incydentu czy wypadku w podziemnych garażach z ich udziałem… Ponoć gdzieś ktoś na Śląsku przerabiając takie urządzenie zginął we własnym garażu. Przywoływanie jednak tego przykładu przypomina sytuację, w której fabryka noży zawiesza produkcję, ponieważ właśnie dowiedziała się, że słynny londyński Kuba Rozpruwacz używał takiego narzędzia w swej nocnej morderczej działalności. Śmiech na sali, prawda?

No dobra, skoro tak czy siak, z tych czy innych nieuzasadnionych powodów taki przepis jednak powstał – to jak go interpretować na poziomie zerowym naszych garaży? Co komu szkodzi, że sprawne, badane technicznie co roku auto z gazem stoi sobie tam, gdzie nikomu nie przeszkadza? Szczerze powiem, że nie wiem, jak parkujący na tym poziomie mają zjeść nową żabę. Dziewięć lat wszystko było w porządku, pewnego dnia przestało być w porządku… No ale z drugiej strony proszę spojrzeć na to tak: dziewięć lat administracja wmawiała nam wszystkim na żywca, że mieszkamy w takiej komercji, iż powinniśmy płacić dwa razy tyle. Po czym okazało się, że owa informacja była nic nie warta, właśnie przeżywamy budowlanej trzęsienie ziemi, które w dowodny sposób ośmiesza to, co nam przedtem mówiono. Jak więc dzisiaj wierzyć w cokolwiek, co używający szalbierstw ludzie opowiadają, przybijają do ścian, wypisują na najrozmaitszych drukach?

M.Z.

niedziela, 11 października 2009

Skalowanie

Ile ton cementu wpompowano na najwyższe piętro? Pewnie kilka… Co wwożą na górę dwie już windy towarowe po obu stronach domu umieszczone? Styropian, papę, jakieś metalowe wzmocnienia, zaprawy, kleje i cholera wie co jeszcze… Ile tak naprawdę będzie trwało doprowadzenie wszystkich lokali do standardu komercji, za którą kiedyś pociągnęliśmy jak za panią matką i opłacaliśmy z niewielkimi zniżkami przez wszystkie minione lata? Kto wie, kto wie… Może w ogóle się nie skończy – już dzisiaj opadają sufity jakoby naprawione, wzdyma się podłoga tu i ówdzie, pękają framugi… Kiedy naprawią podstawę domiszcza, czyli cieknące fundamenty? Pewnie nigdy…

Już napisałem, że to wszystko zaprojektował dureń, a przyjął przed laty do eksploatacji inny „geniusz budowlany”, czyli też dureń, gdzieś tkwi w dokumentach jego podpis. Pozostali pretorianie bronili słuszności tego oszustwa jak nie przymierzając ostatniego pół litra na pijackim balu. Reszta publiki, czyli my wszyscy tu mieszkający, od kilku miesięcy ponosimy konsekwencje działań naprawczych: a to w postaci burdelu zaprowadzonego w naszych mieszkaniach, a to w postaci bałaganu na klatkach schodowych i w windach, a to niemożności zaparkowania samochodu pod domem. Ano tak: na parkingu roi się od prywatnych limuzyn robotników, jakichś dziwnych dostawczaków, stalowych pudel na budowlane śmieci.

Bo że w ciągu minionych dziewięciu lat ponosiliśmy konsekwencje nie mieszkając tak, jak nam to obiecano w pisemnej umowie - to chyba nikt nie ma wątpliwości?

Piszę ponurą kronikę. I wcale nie jestem z tego powodu zadowolony czy szczęśliwy. Większość z przypadłości, jakie stały się naszym udziałem w ogóle nie powinna mieć miejsca. Ale miała… Niektórzy przysnęli jakby w tym powszechnym zamieszaniu, nie chce im się, machają ręką na to czy tamto. Byle dalej, byle spokojniej… Tak, nie każdy ma duszę wojownika. Zawsze jednak w takiej sytuacji przestrzegam, że wiara, iż kłopoty „dotykają wszystkich, tylko nie mnie” jest najbardziej zwodniczą panną. Oszuka i wyśmieje. Naprawdę!

M.Z.

niedziela, 27 września 2009

Impresje przed poniedziałkiem

Kiedyś opowiadano po kabaretach (to nie do uwierzenia – ale kiedyś naprawdę były kabarety!) taki dowcip: „jadą goście, jadą, koło mego sadu. Do mnie nie zajadą – bo ja już tu k… nie mieszkam…” Trochę absurdu, wykrzyknik, dosadnie. Ale to jak się okazuje był sen proroczy.

Oto jedna z sąsiadek pisze do sieci, że forum umarło, ze strony administracji żadnej pomocy, a źle jest (jak powiadają plotki?) u wszystkich, rzecz o remontach. No więc to Najmilsza Sąsiadko jest nieporozumienie. Po pierwsze nie wszystkie fora umarły, czego moje właśnie jest żywym dowodem. Po drugie skąd pomysł, że administracja ma komukolwiek poza sobą pomagać? A po trzecie zaprowadzony w kamienicy burdel to nie żadne plotki, tylko prawda najprawdziwsza.

No dobra, mam skomplikowany adres, ciężko się do mnie wchodzi, jeszcze ciężej komentuje czy odpowiada. A jednak ludziska czytają, opowiadają o tym sami, a statystyki też dodają to i owo. Zatem można wpaść do mojego sadu, nadal tutaj mieszkam.

A propos plotek: zastanawialiśmy się dzisiaj czemu ma służyć ten ruchomy podest, przyczepiony do ściany stalowymi linami. Prawda jest porażająco prosta – oto bowiem w godzinach późnowieczornych wystawiony zostanie spektakl, a dokładnie jego część. Scena balkonowa z Romea i Julii. On załka na dole, ona nie da się na górze. Po czym zemrą obydwoje. Albo jakoś tak. W ten sposób administratorzy zabezpieczają się na okoliczność zarzutu, że nie dbali o lokatorów. Jak to nie dbali? Nawet artystycznie byliśmy wzbogacani! A cała reszta to oczywiście plotki i pomówienia… W sprawie obsady aktorskiej na razie trwają pertraktacje, Romeo ma być zabójczo przystojny, więc Julia upiera się, by zmodyfikować scenariusz, bo ona jednakowoż chciała by się dać…

W sprawie otwartych na oścież klatek schodowych to ja już kiedyś pisałem, nawet wyraziłem się dosadnie, że gdyby lokatorom nie zależało na bezpieczeństwie i prywatności, to miast montować tandetne włoskie drzwi otwierane elektrycznym zamkiem (kupione na wyprzedaży chyba u Turków) taniej byłoby administracji wysmażyć na komputerowej drukarce kilka strzał na papierze, ozdobionych rzecz jasna stosowną inskrypcją „Do własności publicznej – tędy!” To by się nawet zgadzało z niesamowicie wysokim poziomem bezpieczeństwa, jaki nam zaprowadzono podczas prac na wysokościach – otóż kawałki betonu spadają na dół, gdzie nie ma oczywiście nawet śladu daszka ochronnego - lekko, wdzięcznie i powoli. Jak rozkaz to rozkaz… Mnie rzecz cała nawet się podoba. Pewnego dnia, już po wprowadzeniu nowych komercyjnych czynszów będzie można tego i owego spytać cóż to za komercja tak wspaniale stojąca do klienta otworem, wiecznie zasypana betonowym pyłem, brudna jak diabli, bez porządnego dozorcy, z blaszanym barakiem przed oknami i balkonem dla Lulii, co to nie chciała Niemca.

Mylą mi się opowieści? Może i tak. Ale zobaczymy jak to wszystko się wytłumaczy w oficjalny, urzędowy sposób.

M.Z.

czwartek, 17 września 2009

Niech to diabli!

Może to i wstyd się przyznawać, ale zawsze tak miałem, że jakikolwiek instytucjonalny przymus budził we mnie głęboki wstręt, a ludzi stojących na straży tego przymusu uważałem za ostatnich łajdaków. Tłumaczą się dzisiaj, że przecież takie było prawo, takie okoliczności przyrody, że nie dało się inaczej... Marne to wykręty. Sam do siebie czuję głębokie obrzydzenie, ponieważ poświęciłem wprowadzonej nieco na siłę ekipie remontowej sporo dni urlopu, moja żona jeszcze więcej. Że nie wspomnę o tak banalnej dolegliwości, iż przez dziesięć dni własnych skarpetek nie mogłem znaleźć, a telewizor oglądałem przez folię. Dobra, potraktujmy to jako intelektualna antykoncepcję. Wcale nie jest dla nas pocieszeniem, że teraz mamy białe ściany – bo te kremowe niespecjalnie mi przeszkadzały, a nawet się do nich przywiązałem. Cały czas mam w czaszce myśl, że oto ktoś manipulując przepisami, kodeksami i cholera wie czym jeszcze zrobił mnie w trąbę, zmiął moje konstytucyjne prawo do swobodnego zarządzania czasem wolnym jak niepotrzebną kartkę i teraz śmieje się w kułak, osiągnął swoje. Nie muszę więc dodawać, że odczuwam wobec tych osób coś na kształt pogardy. Gdyby powinęła im się noga przy jakiejkolwiek innej działalności – moja radość byłaby wielka. Bardzo natomiast jestem zadowolony z faktu, że nie pozwoliłem obcym panoszyć się w moim domu bezterminowo i dotrzymałem obietnicy, iż dziesiątego dnia wypraszam gości, bo mam ochotę pobyć sam.

Dokoła naszego domu szaleją administratorzy różnej maści. Wcale nie interesuje ich nocne mordobicie, czy zdemolowanie windy na jednej z klatek – interesuje ich natomiast to, czy lokatorzy siódmych pięter ulegną presji i pozwolą zdemolować swoje balkony czy nie pozwolą. Tu rzucą jakąś uwagę, tam coś mimochodem "zauważą", doskonale wiedząc, że wszystko pójdzie "w lud", a ten ma się obawiać i tyle. Przewiduję (choć nic nie wiem na ten temat), że urzędnicy już wkrótce udadzą się po pomoc do jakiegoś kauzyperdy prawniczego, ten rzecz jasna ucieszy się na wieść, iż otrzyma duże pieniądze za robienie ludziom wody z mózgu – i z całą pewnością znajdzie przepis gówno wart, ale porządnie, a nawet groźnie brzmiący, a zmuszający lokatorów do określonego zachowania. To jest typowe ruskie zagranie szachowo-siłowe – bo niby teraz druga strona winna też wynająć jakiegoś drapichrusta prawniczego, który udowodni, że ten pierwszy jego kolega guzik wie i na niczym się nie zna, ergo nakaz funta kłaków nie wart. Niestety lokatorzy mają do dyspozycji tylko własne pieniądze, każda źle wydana złotówka wyciska natychmiastowe piętno na wydającym. Administratorzy natomiast szastają cudzym – i cokolwiek by nie uczynili nie ponoszą za to żadnej odpowiedzialności. To jest właśnie socjalizm w pełnej krasie. I to jest walka nierównych przeciwników. Tak, drogi oponencie, doskonale zdaję sobie sprawę, że najchętniej zamknął byś mi gębę jak nie przymierzając stary cenzor z Mysiej. Bo ja cały czas mówię, że diabeł jest, a diabeł już myślał, że jego największym sukcesem jest przekonanie publiczności, że diabeł nie istnieje...

Ja na tę kędziorkowatą aktoreczkę, która w 1989 roku oznajmiła przed kamerami TV, że komuna zdechła nie chce powiedzieć złego słowa. Głupia była i tyle. A może też pełna nadziei, że jeśli wszyscy będą powtarzać to samo wróżba się spełni automatycznie. Niestety nic takiego się nie stało. Komuchy w sądach, partiach politycznych, zakładach pracy, administracjach i urzędach przetrwały. Obywatelskie nieposłuszeństwo jak za dawnych, czerwonych czasów traktowane jest jako działanie w zorganizowanej grupie przestępczej. A obywatel, któremu DZIEWIĘĆ lat wmawiano, że ma raj na ziemi, po czym postanowiono mu ten raj przymusowo udoskonalić – jest malkontentem, oszczajmurem i wredną antyustrojową gnidą. No tak, kiedyś mówiło się „antysocjalistyczną” i to samo w sobie było jak wyrok… Dzisiaj trzeba jeszcze użyć do tego celu sądu. Ale ten, nigdy nie zlustrowany, działa przecież jak drzewiej bywało. Więc bracia w czerwieni nie mają co się obawiać…

Z ostatniej chwili: ponoć buntownicy dali sobie siana. Będą mieli małe i wysokie tarasy i balkony - no to będą. Problem polega na tym, że prac nie da się wznowić automatycznie, bo majstrowie poszli tymczasem do innej roboty. Pewnie kiedy wrócą zaczną się szarogęsić jak nigdy przedtem. Tymczasem piętro niżej już ósmą godzinę działa młot elektryczny. Dochodzi osiemnasta. Skąd ta nadgorliwość? Nie wiem. Za kilka minut zejdę i wyłączę draniom korki. Też mam chyba jakieś prawa, nie?

M.Z.

wtorek, 15 września 2009

W oparach buntu

To sformułowanie pojawiło się wczoraj dopiero - a już powoli nabiera mocy i tempa w rozprzestrzenianiu się. "Bunt lokatorów" - rzecz oczywiście w nie wyrażeniu zgody lokatorów siódmego piętra na demolowanie ich tarasów i balkonów. Ktoś zapytał robotników przygotowujących się do wejścia na dach czemu nie pracują od jakiegoś czasu. I usłyszał o buncie właśnie. Skąd ci o nim wiedzieli? Ponoć od przedstawicieli administracji. Tak czy siak zaczyna się wesoło. A dokładniej zaczyna się tak, że ktoś zdecydował o totalnej pacyfikacji użytkowników wszystkich lokali - i przeliczył się jak diabli. Podobnie przewidywał zakres robót remontowych w poszczególnych mieszkaniach, wyszła mu jakaś tam suma, która w istocie okazała się niewłaściwa. Wieść gminna niesie, że pieniędzy na dalsze remonty właśnie zabrakło. Mylić się podobną ludzką jest rzeczą. Ale mylić się we wszystkim to już przesada.

Cóż, moja niedoskonałość polega na tym, że mam tylko balkon na czwartym piętrze, nikt go w absurdalny sposób ocieplać nie chce, więc w główny nurt buntu włączyć się nie mogę. Świetny Pan Marian pokoje już odmalował, sufity załatał - więc teoretycznie nie ma powodu, by do buntowników lub stęsknionych remontów obywateli dołączyć. A jednak... A jednak ja z wami, zbuntowani sąsiedzi moi! Kosy na sztorc i "niedamysię"! A administracyjni planiści do dobrych planów, taksatorzy do właściwych ocen, psychologowie na leżanki, robotnicy do innej pracy, pasta do butów... No pasaran - krzyknąłbym będąc lewakiem, ale na szczęście nie jestem. Choć moim zdaniem barany pewnej bariery przechodzić jednak nie powinny.

M.Z.

niedziela, 13 września 2009

Metody

Sto lat temu, czyli za czasów mej młodości spędzonej jak wiadomo na warszawskiej Pradze powiadało się o pewnej ulicy „Cyryl jak Cyryl – ale te metody…” Chodziło rzecz jasna o komisariat dzielnej MO mieszczący się właśnie na Cyryla i Metodego. Słynął z tego, że jak ktoś tam wpadł to już na pewno się przyznał. Do czego niby miał się przyznawać? Wszystko jedno. Ważne, że metody były na Cyryla skuteczne… Pewien komendant tego zacnego sanatorium jak już pewnego dnia postanowił popełnić samobójstwo za pomocą skoku z okna niewysokiego przecież budynku – to wybrał taki dzień, w którym postawiono przed jego oknami metalowe rusztowania. Nie, nie proszę Państwa, z niczego się nie nabijam – to raczej rzeczony dżentelmen nabił się umiejętnie na jedną z rur, osiągając swój cel samobójczy bez żadnych dalszych dyskusji.

I po cóż taki długi wstęp, skoro i tak wiadomo, że zaraz będzie o domu na Abramowskiego? Jasne że będzie. Chodzi o to, że w ostatnim wpisie przedstawiłem opis dziwnych różnych czynności, jakich „specjaliści” chcą się dopuścić wobec balkonów i tarasów siódmego piętra. Nie pomijając oczywiście lokatorów nieszczęsnych mieszkań tam usytuowanych. W czynnościach tych nieważny jest żaden Cyryl. Ważne są właśnie metody. Wspominałem, że wobec jednej z pań użyto podstępu polegającego na bardzo cichym mówieniu do osoby niedosłyszącej. Ktoś powie, że to granda i okropieństwo, ponieważ lokatorka nie słysząc co się do niej mówi, a może też nie rozumiejąc kiwała pewnie mądrze głową – co zostało odebrane jako publicznie wyrażona aprobata do czynności różnych, a zaplanowanych. Cóż, skutek tego już znamy, mieszkanie przerobiono błyskawicznie na pobojowisko… Ale spójrzmy na to też od innej strony: czyż należało leciwą damę denerwować dokładnie opisując co ją lada moment czeka? No pewnie że nie! Śpiewał o tym zresztą Wojciech Młynarski – „Po cóż babcię denerwować, niech się babcia cieszy”. Więc dzisiaj już się cieszy, zło minęło, balkonu nie ma, ale to drobiazg.

Na drugim końcu domu metody użyto innej. Wprowadzono element dezorientacji. „Jak się Zyziu nie zgodzisz na wyrwanie zęba to całe ciałko zachoruje i umrzesz…” Mniej więcej tak, choć pewnie innymi słowy. To bez znaczenia. Ważniejsze to, że pewne elementy chce się wprowadzić ZA WSZELKĄ CENĘ. Stąd zaczęliśmy się z kilkoma sąsiadami zastanawiać o co tu chodzi? O nasze dobro po dziewięciu latach bezczynności? O realizację jakiegoś odgórnie narzuconego planu? I wtedy ktoś wpadł na pomysł, że w przyszłym roku przedstawi się lokatorom propozycję wykupu zajmowanych lokali. Z doliczeniem do ich ceny absurdalnego remontu i jakichś pewnie jeszcze boków. Że to niemożliwe, są deklaracje poważnych urzędników? Cóż, prawda jest taka, że jeśli urzędnik się zaklina „że nie” – to się zaklina.

Tylko tyle i aż tyle. Kto miał rację zobaczymy wkrótce.

M.Z.

piątek, 11 września 2009

Wieści z frontu

Jak to widzą nawet dzieci: budowlańcy nam się rozwijają twórczo w kierunku dłuższego pobytu, powstała żelazna buda, w niej zapewne kryją się tajemnicze przyrządy. Cyrkiel i kielnia wolnomularska? Kto wie, kto wie, dożyliśmy wszak ciekawych czasów...

Generalnie plan jest taki, by wszystkie lokale na siódmym piętrze ogacić trzydziestocentymetrową warstwą styropianu – co w zasadniczy sposób zmieni metraż tarasów i balkonów. Pewnie tę zmianę projektanci akurat mają w nosie… Dlaczego trzydzieści – ktoś zapyta – skoro dziewięć lat wmawiano lokatorom górnych pięter, że jest im wystarczająco ciepło, a ewentualne pretensje wynikają z bezpodstawnej nienawiści do administratorów i suszenia prześcieradeł w salonach? Dlaczego parter ocieplono od strony garaży dziesięcioma centymetrami jakiejś masy – i wszyscy się cieszą? Nie wiadomo. Sprawa jest tak tajemnicza, że w jednym z lokali ostatniego piętra wykorzystano dość posunięte niedosłyszenie lokatorki, w innym równie perfidny sposób twierdzenia jakoby brak zgody na zmiany budowlane skutkuje… no mniejsza, nie uprawniono mnie, nie mogę mówić. Ale użyto steku banialuk podając je rzecz jasna za argumenty. Kto? Pewna dama. Ostatnio pozornie w cieniu zdarzeń. Ale oto okazuje się, że nie tak do końca…

Rozmów nie tyle kuluarowych, co bulwarowych, mam na myśli coraz bardziej uszczuplany składami budowlanymi kawałek chodnika przed domem, jest coraz więcej. I coraz większy bunt w narodzie. Lokatorzy dopiero teraz orientują się czym grożą remonty, czym grozi najmowanie firm typu „krzak” (pracownicy bez jakiegokolwiek „socjalu”, najmowani po prostu na lewo, słabo wyszkoleni, częściej ze skłonnościami do gorzały i piwa), jak bardzo należy uważać co się podpisuje po zakończeniu prac. Jak daleko posunęła się arogancja budowlańców, ich szefów, administratorów. Kłamstwo goni kłamstwo, brak logiki pogania kolejne banialuki kupy się nie trzymające, każdemu opowiada się inną bajeczkę - a wszystko po to, by zrealizować jakiś utopijny zamiar, ponoć podparty planem i odgórną dyspozycją. Zamiast zwołać szerokie gremium rozbija się zbiorowość na mniejsze grupki – i każdej aplikuje inną legendę. Tak, rozumiem, że administratorzy pracują do czwartej po południu, a ich czas wolny jest święty. Ale co w takim razie z naszym czasem wolnym, który albo już spędziliśmy w smrodzie farb i lakierów, albo właśnie spędzamy kolejny tydzień? Czy zmniejszanie powierzchni balkonów i tarasów nie jest aby zmianą warunków umowy cywilno-prawnej, na bazie której objęliśmy nasze mieszkania?

Powoli, powoli u niektórych dojrzewa myśl, że skoro dzisiaj nie ma normalnej rozmowy i jasnego przedstawienia planów i zamiarów – to niestety będą już tylko zeznania świadków i stron w procesie sądowym. Z jednej strony szkoda. Z drugiej może to jedyna możliwość, by sowieciarzy wmawiających nam jaką to są władzą nauczyć wreszcie trochę rozumu?

M.Z.

czwartek, 10 września 2009

Gdy upał rozum odbiera…

Czwartek, wczesne popołudnie: na naszą uliczkę zajeżdża potężna ciężarówka z metalowym kontenerem na gruz i śmieci. Spór: gdzie to świństwo ma stanąć? Ochrona interweniuje, nie pozwala zastawić wjazdu do garażu na poziomie zero. Pomagam jej w tym sporze, ma miejsce jakaś moja rozmowa ze zleceniodawcą ustawienia, zapewne budowlańcem, który ma „obsprawiać” lokal na siódmym piętrze. Rozmówca zupełnie nie trafia mi argumentami do przekonania, twierdzi, że jeśli stalowa skrzynia będzie stała zbyt daleko i jego personel będzie musiał użyć taczek, to on mnie zmusi do powożenia tymi taczkami… No, w mordę jeża, mocny człowieku! Chcesz wojny – będziesz ją miał.

Zdezorientowany kierowca gruzośmieciarki stawia w końcu swą skrzynię pod płotem na końcu uliczki. Kilkanaście minut potem inspektor z administracji. Mierzy krokami i kroczkami. I stwierdza spokojnie: nie będzie nikomu przeszkadzać! Mam mieszane uczucia, ale niech tam…

Słucham i powoli emocje opadają. Po jaką cholerę pomagałem w interwencji? Taka myśl mi świta: przecież trzeba było zostawić ewentualny spór tuzom intelektu stale tu parkującym! Miejscowym mistrzom sporów, pism protestacyjnych i cichych pertraktacji.

No więc widać odebrało mi rozum. O, już wiem: to wszystko przez ten jesienny upał! Panie i panowie! Brońcie się sami! Jeżeli rzecz jasna opłaca wam się to czy chce… Powodzenia!

M.Z.

sobota, 5 września 2009

Spóźnienie

No właśnie: spóźniam się ze zdawaniem raportu w sprawie remontu. Ale tak to już jest w moim fachu, że raz chce się pisać, innym razem kompletnie nie chce…

Remont w moim mieszkaniu został zakończony dokładnie dziesięć dni po rozpoczęciu. Tak, uparłem się w materii tego czasu, uparłem się na zapisanie terminu w protokole wstępnym i nie odpuściłem. Pracowało przy renowacji mieszkania dwóch facetów, z czego ten drugi ostatniego dnia może trzydzieści w sumie minut. Pan Marian, malarz – znakomity! Osiem godzin dziennie z małą przerwą na śniadanie, robota solidna i z duszą. Tak to proszę odebrać: chwalę osobę, nie firmę. A sobie na plus zapisuję to, że nie dałem się uwieść perswazji, że można by jeszcze to i owo poprawić, wymienić i ulepszyć. Miłośnicy tej drugiej drogi mieli fachowców po pięć tygodni, u niektórych końca prac nie widać. Harmonogram rozlazł się w szwach. Dołączyła doń niedoskonałość wykonawcza. Obecnie najgorzej rzecz ma się ze szczytowymi lokalami w klatce trzeciej – tam bowiem okazało się, że tak naprawdę nie chodzi o żaden remont, ale budowę lokali od podstaw. No bo jak inaczej nazwać wznoszenie nowych ścian, sufitów i futrowanie styropianem (30 cm) podłóg balkonów i tarasów? Lokatorzy tych mieszkań nie posiadają się ze zdumienia: jak to jest, że wiele lat twierdzono, iz wszystko z ich lokalami w porzadku, a tu raptem budowa od podstaw? Nie mam pojecia... Twierdzenie zas, że najwazniejszy jest projekt, ze projekt to cos na ksztalt swietej krowy wkladam miedzy bajki. Kazdy rozsadny by tak uczynil. W koncu katowicka hala targowa, ta zawalona, tez budowana byla w oparciu o projekt. Chyba niedoskonaly - co pokazala praktyka...

Fachowcy… Niektórzy moi sąsiedzi już dzisiaj opowiadają na ich temat prawdziwe sagi. Byli specjaliści od biegania po piwo do pobliskiego sklepu. Byli geniusze pieprzenia wszystkiego, czego się tknęli. Niezdarni malarze, posadzkarze i klienci, dla których układanie płytek centymetr (niemal) jedna od drugiej to norma i europejski standard. Właściciele niektórych mieszkań (nie kłóćmy się tylko o prawne szczegóły!) reagowali albo dyplomatycznie, albo żywiołowo, tych drugich nawet pewnie więcej, niż pierwszych, jak słyszałem tradycyjna „kurwa” unosiła się w powietrzu wdzięcznie i często. Były eksplozje bezradności („No i co ja mam teraz panie zrobić?”) i zdecydowania („Ten spaślak to w poniedziałek zarobi w łeb jak amen w pacierzu!”). Ale najważniejsze, iż spoza tego wszystkiego powoli wyłaniał się obraz piramidalnego oszustwa, jakiego ktoś dopuścił się wobec lokatorów przedstawiając im przed laty kit w miejsce rzekomej komercji. Dom jest jedną wielką "partyzantką", od piwnic po dachy. I dzisiaj już tylko spoglądając na zakres prac remontowych nie da się tego ukryć za żadnymi wezwaniami, zaklęciami i opowiadanymi nam banialukami, że jest pięknie, a będzie jeszcze piękniej – gdy tylko dopłacimy. Za trzy, cztery lata elementy, których jak do tej pory nie tknięto (garaże, fundamenty, bramy, ciągi komunikacyjne) znów dadzą o sobie znać. I będziemy pewnie jak kilka lat temu zbierać się i apelować do kogoś, by „zrobił coś”. Co? Znajdzie się jakiś frajer?

Skądinąd wiem, że niektórzy administratorzy też już mają dosyć. Jeśli nie wali się w jednym miejscu – to na pewno trzeszczy w innym. Zakres prac, a pewnie i ich koszty dawno przerosły oczekiwania. Ludzie zaś nie godzą się – to głęboko słusznie! – na kit, jaki ten czy ów im proponuje w miejsce rzeczy dobrych czy prawdziwych. No cóż, mili Państwo: chyba to w jednym z moich tekstów przewidywałem…

Grupa lokali nie wciągniętych na listę firmy remontowej, wyskakujących z harmonogramu: nie, nie wiem co z wami będzie. Tak, idzie jesień, a po niej zima, więc naprawdę albo trzeba było o terminach remontów myśleć wcześniej, albo dzisiaj pogodzić się z myślą, że w listopadzie otwarte okno będzie przeszkadzać lokatorom. Nie, nie macie już szans na fantazje w łazienkach i grymasy w pokojach, Boże Narodzenie złapie was w środku prac i tak się to skończy.

M.Z.

wtorek, 11 sierpnia 2009

Umowa

Z dnia dzisiejszego, PO TRZYNASTEJ. Porozumiałem się z właścicielami firmy remontowej. Ruszają o ósmej rano w najbliższy poniedziałek, kończą dokładnie po 10 dniach KALENDARZOWYCH. Oczywiście soboty i niedziele "moje". Dodatkowych zleceń nie będzie. Właściciel: "Zdążymy, nie ma sprawy". OK. Trzymam za słowo.
M.Z.

REMONT - część I

Praktycy powiadają, że rzeczy i sprawy, z którymi obywatel nie może sobie poradzić, albo radzi z wielkim trudem, należy jak najspieszniej ujawniać – bo bzdura oświetlona wstydzi się i łatwiej się z nią uporać. Jak wiadomo od wielu tygodni w naszym domu trwa remont. Już praktyka pierwszych lokali dowiodła, że firma, która wygrała przetarg i która remontowo u nas działa przeciąga terminy. To znaczy nie bardzo chce mówić z najemcami lokali o dniu ukończenia prac, ich zakresie i przebiegu. A działania już rozpoczęte trwają w nieskończoność – jakby lokatorzy nigdy nigdzie nie pracowali, a podstawowym ich obywatelskim obowiązkiem było spędzanie urlopu w oparach farb, lakierów i lepików. Powiedzmy prawdę: większość lokatorów postanowiła zmienić swe chałupki w prawdziwe pałace. Rozszerzają zakres prac koniecznych do wykonania, bawią się w specjalne, prywatne zlecenia itd. Wolno im? Wolno. Niestety owa wolność rodzi określone konsekwencje.

Pewnego dnia spotkawszy przed domem właścicieli firmy remontowej zawarłem z nimi ustną umowę: przed wkroczeniem spodziewam się wizyty wykonawców i inspektora budowlanego z administracji, ustalimy wspólnie wyżej wymienione parametry, to jest czas, kolejność i zakres prac. Przy założeniu, że pod żadnym pozorem nie dopuszczę do sytuacji, w której ani nie będę mógł korzystać z kuchni czy toalety, ani umyć się w łazience.

11 sierpnia tego roku ok. 13.00 telefon: w najbliższy poniedziałek wkraczamy! Hola, hola, mili Państwo – a gdzie realizacja tego postanowienia wyżej opisanego, gdzie uzgodnienia? „A to proszę się porozumieć z administracją, inspektorowi najbardziej odpowiada godzina dziewiąta w tym tygodniu…” Cóż – mnie mniej, jeszcze pracuję. Mogę zwolnić się tak mniej więcej o trzynastej. „No ale my wygraliśmy przetarg, mamy termin i chcemy zacząć u pana prace w poniedziałek…”

No więc mili krótko i na temat: NIE! Przyjmę połączoną ekipę administracyjno-remontową w tym tygodniu. Lub ekipę władną porozumieć się ze mną w sprawie czasu i zakresu remontowych czynności. PO TRZYNASTEJ. Bez tego żaden remont u mnie się nie odbędzie. Jeśli natomiast porozumiemy się w zakresie zasad: od poniedziałku mam z żoną DZIESIĘĆ DNI kalendarzowych na znoszenie opresji remontowej. Jedenastego dnia zamykam drzwi na klucz i… koniec bajki. Gdyby zaś ktokolwiek twierdził, że „utrudniam”, „torpeduję” lub coś równie bzdurnego – oświadczam, że to NIEPRAWDA. Domagam się po prostu traktowania mnie jak białego człowieka. Też mam swe niezbywalne prawa. I daję słowo, że potrafię ich bronić. Żaden z moich domowników nie rzuci zawodu wykonywanego, żaden nie przejdzie na utrzymanie kogoś tam, nie wyprowadzi się na czas remontu.
M.Z.

piątek, 31 lipca 2009

Data

Rzecz oczywiście o Powstaniu Warszawskim, rocznicę wybuchu obchodzimy jutro. O siedemnastej w stolicy mają stanąć samochody, użycie klaksonów dozwolone.

W sieci przewala się potężna dyskusja o celowości, a nawet zbrodni wywołania Powstania. Najmłodsi publicyści, nieźle pyskaci, twierdzą, że nie staną na ulicy, bo czyn zbrojny Powstańców był bez sensu, data wybuchu źle dobrana, a skutki opłakane. Przypuszczam, że jeśli w ogóle wyjadą na ulice w czas powszechnego stawania aut to walną w cudzy bagażnik i dostaną zasłużone lanie – więc lepiej by jeździli po pustych uliczkach swego Piździgwoździkowa i Pikutkowa Górnego. Są mentalnymi gnojami. Tak, tak: prowincja to kategoria mentalna!

Pseudo-racjonaliści argumentują, że porywać się bez broni na wyspecjalizowane niemieckie jednostki frontowe i policyjne było bezsensem, ponieważ tym samym narażano na śmierć kwiat inteligencji polskiej. Zapominają, grzeczne komuchowate chłopczyki, że pod koniec lipca Niemcy postanowili całą ludność Warszawy zagonić do kopania umocnień przed posuwająca się uparcie na zachód armią sowiecką. I mogli kolejne partie przymusowych robotników spokojnie po każdym dniu pracy posyłać do piachu… Do czego zdolny jest naród Goethego i Schillera Polacy przekonali się już pierwszego dnia II wojny światowej. W sierpniu rzekomo pokojowo nastawionych gefrajtrów ze szwabskimi mordami (tak się ich dzisiaj usilnie przedstawia) wzmocnili ukraińscy zboczeńcy Kamińskiego i kryminalni zbrodniarze Dirlewangera.

No ale zanim to się stało była godzina W. Warszawiacy ją pamiętający zgodnie twierdzą, że niezbyt szczęśliwie dobrana. Kilka – kilkanaście dni wcześniej szanse wygrania batalii były większe, Niemcy zajęci byli właśnie wianiem na tyły po laniu przed Radzyminem. Niestety TO WIEMY DZISIAJ. Czy to wiedza tamtych lat? Nie mnie sądzić. Istnieje wszakże teoria, że Warszawa znalazła się w klasycznej sytuacji tragedii: cokolwiek by nie uczyniono groziła miastu zagłada. Bo dopuszczalne jest myślenie, że Stalin po pokonaniu umocnień zbudowanych przez przymusowych warszawskich robotników zemścił by się na mieście srodze. Już było wiadomo co stało się w Katyniu, jak wygląda syberyjski „ośrodek wypoczynkowy” i jak niewielki procent kuracjuszy w ogóle znosi trudy podróżowania w jego kierunku. Los postanowił, że polskiej inteligencji MA NIE BYĆ. To było wiadome od czasów Lwowa roku 1940. To było znane każdego następnego dnia, który przyszedł po tej dacie.

Zatem mędrkowie wymyślili, że przegranej nie ma co świętować. Do durnych łbów nie dociera, że 1 listopada nie idziemy na groby bliskich, by świętować ich śmierć, ale by oddać hołd minionemu życiu. Śmieci w ogóle się nie świętuje. Milczy się o tym, co było przed nią.

1 Sierpnia jest dla mnie datą niezgody na upokorzenie, zgnojenie i zapędzenie w jeszcze gorszą niewolę. Straty okazały się ogromne. Na Woli dokonano pierwszego warszawskiego tak masowego ludobójstwa. Potem w kolejnych dzielnicach. Mordowali bezbronnych wyżej wymienieni. Dzisiaj stroją się w piórka wypędzonych. Inteligencja Warszawy niemal wyginęła. Zamordowano też szewców, dzieci, sklepikarzy, kobiety, zakonników i dorożkarzy. Wszystkich, których udało się złapać – a przecież nikt nie uciekał, bo nie miał dokąd. A ta część ludności dumnego miasta, która cudem jakimś przetrwała – doznała rozkoszy kolejnych pacyfikacji. Tym razem dokonywanych przez NKWD i rzekomo polskich jej następców.

Jak czuje się młody człowiek, który WALCZYĆ MUSI, PONIEWAŻ JEST REGULARNYM ŻOŁNIERZEM – a wie, że ręczna broń wobec czołgu, czy nadlatującej z rykiem „krowy” jest po prostu trzcinką? Co dzieje się z cywilem w dowolnym wieku, który na podwórku dostaje kulę od niemieckiego plutonu likwidacyjnego – i jego serce bije już w jedną stronę, płuca pracują w przeciwnym kierunku, a gasnący umysł widzi, że to już koniec i że nie można zrobić NICZEGO, KOMPLETNIE NICZEGO?

No więc ta data jest dla ich pamięci. Nie dla politycznych kalkulacji, jałtańskiej zdrady czy strachu aliantów przed srogim Josifem Wissarionowiczem. Dla ludzi dumnych i zgubionych.

M.Z.

czwartek, 9 lipca 2009

Raz do roku

Raz do roku normalny człowiek powinien wyprowadzić zwierza na spacer. Inaczej ten zwierz w człowieku wścieknie się i pewnego dnia ugryzie w sposób nie kontrolowany. Raz na jakiś czas człowiek winien się upodlić. Przeczytać na siłę co najmniej dwie strony stałego biuletynu Ministerstwa Prawdy z Czerskiej, iść na obiad do makdonalda, albo pożreć wczorajszego kota u miejscowego Wietnamczyka. Jeśli przeżyje - to jest gość, nic mu już do następnej próby nie grozi i może zachowywać się jak zaszczepiony. Ale, ale… Gdyby kto chciał GW czytać u makdonalda to niechaj ma świadomość, że igra ze śmiercią! Dwie trucizny wzmacniają się wcale nie podwójnie, ale co najmniej poczwórnie. Mało kto wytrzyma…

Dzisiaj dwie wiadomości, które moim zdaniem są ważne, więc pewnie dlatego ukryto je pod stosami mniej ważnych. Otóż po pierwsze pasy bezpieczeństwa w samochodach zgodne są… z konstytucją. Tak przynajmniej stwierdził Trybunał Konstytucyjny. Przed zimą znakomite to gremium ma się zająć konstytucyjnym obowiązkiem ciepłego ubierania się rodaków podczas zamieci. To oczywiście sugestie komentatorów dzisiejszego wyroku. Łażenie w slipach będzie więc niezgodne z konstytucją. A jeśli obszyję je futerkiem?

Po drugie dziennikarzy izraelskich wywalono na zbitą mordę z organizacji międzynarodowej grupującej przedstawicieli tego zawodu. Oficjalnie pod pretekstem nie płacenia składek. Niby mała rzecz, powie ktoś – ale jeśli już izraelitów wywalają na twarz z powodu takiego marnego geszeftu to coś musi być na rzeczy. Bo u nas mają się jak najlepiej – choc też pewnie żadnych składek nie uiszczają. W sieci internetowej pouczają za to i propagują. Co propagują? Ano na przykład książkę jakiegoś chorego na umysł profesora z Kanady, który utrzymuje, że Niemcy podczas drugiej wojny światowej na terenie okupowanej Polski nie byli w stanie odróżnić Żyda od nie-Żyda. I gdyby nie wydatna pomoc chłopów polskich – którzy te umiejętności fizjonomiczne posiedli zdaniem profesora w stopniu mistrzowskim - to Auschwitz po prostu by się nie udał. Podobno autor tego cennego odkrycia historycznego specjalizował się kiedyś w historii Indian kanadyjskich. No i chyba mu w zadku utkwiła jaką niezmiernie ostra, długa i zatruta strzała. W każdym razie na rozum już padło…

Zatem w ramach corocznego wyprowadzania zwierza z siebie mam ochotę powiedzieć dzisiaj, że z obu tych wiadomości jestem niezmiernie rad. Wskazują bowiem durniów tak kosmicznych, że gdyby (jak powiadał Napoleon) nie wyniesiono ich odpowiednio wysoko nikt by się na ich durnowatości nie poznał. A tak mamy jak na tacy…

M.Z.

Z zasady nie pijam...

Z zasady nie oglądam telewizji. Powód jest prosty dla rówieśników tej samej płaszczyzny rozumowej (bo nie chcę używać tu kwantyfikatora „intelektualnej”) i zapewne kompletnie niezrozumiały dla reszty: przeżyłem oto świadomie okres PRL-u gapiąc się w szklane okienko z powodu braku wyboru. I mam dość! Dzisiaj przy pozornej wielości oferty telewizyjnej brak rzetelnej informacji i dobrej publicystyki widoczny jest stukrotnie jaśniej. W efekcie oglądanie czegokolwiek, co w eterze pracuje w zakresie języka polskiego mija się z celem. Nawet przy przyjęciu ryzyka, że nie będzie się poinformowanym w ogóle. Można wykrętnie to tłumaczyć, że brak informacji i tak jest lepszy od dezinformacji. Na szczęście istnieją inne media, które jeśli nie informują alternatywnie, to przynajmniej pozwalają na wybór opcji myślowej. Zatem: nie oglądający telewizji wcale nie jest skazany na niewiedzę. Przeciwnie nawet – może wiedzieć więcej, niż amatorzy tej gumy do żucia, która jest im serwowana od rana do nocy i znów, na okrągło. Internetowa wolność stała się tak skutecznym filtrem dla bzdury i indoktrynacji, że współcześni władcy mediów już czynią wszystko, by rzecz całą skanalizować i okiełznać. Na razie nie udało się. Ale nie wiadomo co czyha za rogiem, pierwsze próby właśnie są czynione.

„Z zasady nie pijam na trzeźwo. Lecz nawet zasady są zmienne. Nie kalam się myślą zbereźną, z reguły nie sypiam bezsennie…” Z tego co pamiętam – to słowa Michała Zabłockiego do piosenki Czesława Mozila „Efekt uboczny trzeźwości”. Ale nie, jednak nie włączę i dzisiaj tego mega-ogłupiacza dla mas, wszystko jedno ile cali przekątnej ekranu. Jeden z sąsiadów-rekordzistów doszedł już ponoć do poziomu pięćdziesiąt. A zawsze mu mówiłem, że paskudztwo rozlane na większej przestrzeni śmierdzi bardziej…

Na razie skąd by człek realiów nie obserwował jedno jest pewne: PO tonie. Po dwóch bez mała latach udawania fachowości i czynienia medialnej wrzawy układ zaczyna się chwiać – i mam nadzieję wkrótce ulegnie całkowitej degradacji. Kończy się szarogęszenie marszałków z Jamajki, wyżelowanych przewodniczących komisji do czynienia zamętu, histerycznych specjalistów od muchy plujki i wielu nieudacznych ministrów. Dotychczasowi dziennikarscy apologeci układu mają ciężkie dni i noce. Bo jak zgrabnie wytłumaczyć pamiętliwym woltę, jaką będą lada dzień musieli wykonać publicznie i bez asekuracji? „Tusku zawiodłeś…” „Premierze straconej nadziei…” Albo jakoś tak… Szczerze mówiąc los medialnej łajzy prostytuującej się dla kasy niespecjalnie mnie wzrusza. Zginąć nie zginą, to rodzaj karalucha odpornego nawet na atomowy wybuch – ale przyjemnie będzie obserwować mozół pomarszczonych czółek, co to po raz kolejny będą zapewniać, że owszem, pili, ale przecież nie połykali, a wszystko było na niby i w dobrej wierze.

Odejście Olechowskiego z PO nic nie znaczy? Oj, naiwni, naiwni… Wkrótce będziecie szczekać pod stołem.

Kto wzamian? I tu jest problem. Ruszył do ataku specjalista od lasów za unijne pieniądze, czyli kolega Piskorek. Nie spodziewam się powodzenia. Różowi też ponoć mają nadzieję, choć moim zdaniem to ciąża urojona. Musi powstać coś „nowego”. Pal sześć, że nazwiska te same, a spasione mordki jakby starsze, choć znajome. Ważne, że szyldzik inny. Centrala już dała znak, teraz etap realizacji. Czy będzie lepiej? Lepiej to już było. Dla niektórych ma być bardziej bogato. Obawiam się wszakże, że zupełnie nie dla wszystkich.

M.Z.

niedziela, 28 czerwca 2009

Pogaduchy

To że mam skłonność wdawania się w takie właśnie czynności – to wie każde dziecko, które mnie zna, dorośli też. Uważam, że miło i pożytecznie jest coś komuś czasem powiedzieć – a i od owego kogoś dowiedzieć się co sądzi na temat. Lub obok tematu, bo to różnie bywa z dyscypliną pogaduch. Ten i ów sądzi, że ja w ogóle żyję z gadania, zatem w ich rozumieniu konto mi samo rośnie, jak nie przymierzając chłopu żyto. Oświadczam przeto, że samo to mi to konto jedynie maleje. Reszta też się nie zgadza – ale o tym kiedy indziej, dzisiaj bowiem o pewnej zacnej damie, która jest tak zacna, że pewnie niedługo będę ja musiał udusić. A to wszystko z powodu jej różowych okularów i tak zwanego „pozytywnego myślenia”. Najkrócej sprowadza się ono do konstatacji, że w Polsce jest pięknie – a pod światłymi rządami ryżego czarodzieja już wkrótce będzie jeszcze piękniej. Przynajmniej należy w to wierzyć…

No więc ja nie wierzę – i to był przedmiot sporu, jaki niedawno w okolicach naszej przepięknej kamienicy zaistniał. Na tle rzecz jasna przecudownych samochodów naszych sąsiadów, moja rozmówczyni wskazując na nie dowodziła, że zamożność Polaków wzrosła, respekt dla władzy także, a niektóre zawody doczekały się już tak wielkiego społecznego uwielbienia, że aż strach pomyśleć… Tu się zaciekawiłem bardzo i zapytałem: a któreż to mianowicie zawody? No i padła odpowiedź: na przykład poborcy podatkowi, administratorzy, bankowcy i politycy z komisji „Przyjazne państwo”.

Ze starszych osób można się naśmiewać, można im polecać leczenie u ortopedy ( na nogi - skoro na głowę już za późno) – ale też wypada w polemice powołać się na jakieś opinie mądrzejszych, czy bardziej znanych. Tedy przywołuję takie głosy. W kategorii urzędników systemu podatkowego w rankingu Pricewaterhouse-Coopers i Banku Światowego Polska zajmuje 142 miejsce w zestawieniu opisującym przyjazność tego systemu. W Unii Europejskiej jesteśmy na przedostatniej pozycji - gorzej jest tylko w Rumunii. Na temat administratorów nie znalazłem żadnych międzynarodowych badań, widać nie jest to sprawa, którą świat chciałby się zajmować. W Polsce koń jaki jest – każdy widzi, niektórzy już czują od lat. Co się tyczy bankowców: pewnie najdosadniej opisuje ich od lat Stanisław Michalkiewicz, odsyłam zainteresowanych do archiwum jego felietonów. Tu wspomnę tylko, że zajęcia polegające na wypłukiwaniu każdej kwoty, jaką współrodacy czasami chowają do kieszeni czy pod poduszkę z tych tajnych miejsc ukrycia nie jest zajęciem zbyt chwalebnym – więc z tym szacunkiem do bankowców to jednak gruba przesada starszej pani. O ober-hersztach bankowej ekipy z początków lat 90-tych w ogóle nie ma co się wypowiadać, jakoś nie słyszałem, by takiemu na przykład Balcerowiczowi ktokolwiek rozsądny chciał stawiać pomniki. Zaś obecny minister finansów nie potrafiący policzyć nie tylko tego, co ma, ale przede wszystkim tego ile mu brakuje – to już sztuka sama w sobie.

A komisja „Przyjazne państwo”… W rankingu wolności gospodarczej przygotowanym przez Heritage Foundation i "Wall Street Journal" Polska sytuuje się na 82 pozycji (za Madagaskarem), a więc wśród państw "w zasadzie bez wolności". Więc to ma być to „przyjazne państwo”? Próby zmajstrowania na przykład prostszych procedur rejestracyjnych wobec nowych przedsiębiorców przyniosły taki bałagan, że najstarsi Indianie nie pamiętają. Manipulacje przy rozmaitych prawach, choćby budowlanym, to już w ogóle groteska, której nie da się opisać w spokojnych słowach. Gdyby dzielnym politykom z tej właśnie komisji ktoś pozwolił dalej majstrować przy prawach i zasadach – to pewnie już za miesiąc mogli byśmy doczekać się dumnego oznajmienia, że jedyna bezpieczna prędkość na drodze wynosi ZERO, dzięki czemu ewentualne pretensje w sprawie opóźnień budowy tychże dróg i autostrad z zasady mijają się z celem. W końcu stać bez ruchu można i w szczerym polu, prawda?

I jak to wszystko skwitować? Chyba tylko w ten sposób, ze młodość jest wspaniała, ale bez doświadczenia – zaś wiek dojrzały, który winien tryskać doświadczeniem i mądrością coraz częściej trzeba postrzegać jako czas głupiego uporu i absurdalnych opinii, podawanych tak, jakby innego wyjścia nie było. A przecież JEST!

M.Z.

niedziela, 21 czerwca 2009

Gdy prace trwają…

Zasadniczo tytuł miał brzmieć „Gdy praca wre”. No ale przecież nie mogę się ośmieszać, prawda? Więc zostaje jak wyżej…

Ostatni tydzień swojego urlopu jak wiedzą to dobrzy sąsiedzi spędziłem w domu, snując się też wokół tegoż domu i słuchając co kto powiada i na co jest zły. Obserwacja pierwsza jest zatem taka, ze źli są ci wszyscy, u których dzielne ekipy remontowe podjęły właściwe prace, niestety partoląc je ile wlezie, a zwłaszcza przeciągając. Sytuacja była jakby do przewidzenia, system przetargów powoduje, że przetargi wygrywa na ogół najtańszy kontrahent, co to ma wspólnego z pojęciem „najlepszy” wszyscy wiedzą – więc nie będę się pastwił. Niemniej okazało się, że wybitni, a pracujący tu i ówdzie specjaliści o pewnych czynnościach nie mają pojęcia, zaś ślimacze tempo za nic ma potrzeby normalnych ludzi, dla których brak łazienki, kibelka czy czego tam jeszcze, właśnie rozpapranego przez rękodzielników jest dolegliwością sporą. Na razie trafiało na ludzi najspokojniejszych w świecie, więc do rękoczynów nie doszło. Jak jednak wiadomo im głębiej w las tym więcej drzew – więc małych lub większych awanturek zupełnie wykluczyć nie można. Ba: ten i ów wręcz je przewiduje w niedalekiej przyszłości. Okazuje się bowiem, że sufit w fale nie jest tym, co tygryski lubią najbardziej, nawet jeśli rzemieślnicy udają, że zamalowanie go byle jak zatrze niedobre wrażenie. Podobnie tempo napraw – jeden pasek kafelków dziennie to ciut mało, pilnowanie takich potęg pośpiechu w ramach własnego urlopu może wkurzać (a nawet bardziej!) – co przecież przewidywałem czas jakiś temu. Nie chciano wierzyć. Dzisiaj z kimś tam się spotykam w okolicach trzepaka i słyszę: skąd pan wiedział, że tak będzie? Jak to skąd? Toż nie urodziłem się wczoraj…

Dla wątpiących w dzieło odtworzenia komercyjnego luksusu, którego jakoby dostąpiliśmy na początku tego wieku, sprowadzając się do naszej wspaniałej kamienicy: gdy po remoncie sufit w paski i fale, na ścianach plamy farby udającej białą, a kafelki nie mają równych od siebie odstępów NIE PODPISUJEMY PROTOKOŁU ODBIORU!!! Nie dajemy się zastraszyć, że kto inny podpisze – bo ten „kto inny” może sobie bazgrać autografy na ścianie własnego kibla, czynszów za nas nie płaci, więc nie ma nic do gadania.

M.Z.

niedziela, 31 maja 2009

Przedurlopowo

Remonty, terminy, zakresy prac w kolejnych mieszkaniach – to są tematy, jakie omawiamy ostatnio spotykając się przypadkowo i mniej przypadkowo, przed domem i gdzieś jeszcze. Większość moich rozmówców nie bardzo wie co z tego wszystkiego wyniknie, ten i ów w ciągu minionych lat dokonał stosownych przeróbek, powymieniał drzwi i parkiety, zainwestował w mieszkanie furę pieniędzy i teraz obawia się, że będzie musiał do interesu dopłacać kolejną kasę. Niekiedy po prostu już jej nie ma. Inni wściekają się i powiadają: tak, byli dwa lata temu, taka pocieszna komisja zaczynająca ogląd od słów „ależ pan luksusowo mieszka!”, coś tam zapisali, ale od owego czasu rusza się już nie tylko jeden kąt pokoju, ale cała w nim podłoga, a sufity pospadały wszędzie. W kilku mieszkaniach wizytująca je ekipa właścicieli ekipy remontowej miała ponoć się wyrazić, że zmianę zakresu robót należy uzgodnić z administracją. Teoretycznie słuszna postaw – niestety jak to w życiu bywa z administrację tylko niewielu ma ochotę dyskutować, a o zmianie zakresu robót to już nikt. Ma być więc tak, ze robotnicy zalepią co im szef każe, potem przyjdzie ten „radosny” z ADM-u, coś podpisze i bal za dziewięć złotych z metra kwadratowego zacznie się.

Otóż to proszę Państwa nie do końca prawda. Przypomnijcie sobie proszę swoje pierwsze godziny w tym domu: klucze do ręki, podpis na kwicie odbioru, potem przeprowadzka. Powrót do czynszu komercyjnego jest mniej więcej tym samym. Jeśli nie podpiszecie akceptacji wykonanych prac, których celem jest przywrócenie lokalowi statusu dobrego i komercyjnego – kicha z grochem, każda następna decyzja administracyjna łatwo może być zanegowana, a prawa lokatora dochodzone przed sądem. Wiem, niektórych to przeraża. Ale niestety nie będzie innego wyjścia. Na jednym z zebrań lokatorskich, jeszcze w czasach, gdy istniała jedna reprezentacja, padła propozycja najęcia adwokata pewnej grupy, sporo osób do niej się zgłaszało. Można do pomysłu wrócić, koszty nie są wówczas tak wielkie. Nadal w tym kraju jest tak, że usterek jako bytu materialnego nie da się odwołać ani groźbą, ani administracyjnym straszeniem, że tego i tego dnia i tak nastąpi podwyżka, bo „władza kazała”, więc usterek już nie ma, sufity nie spadają, a podłogi przykleiły się do betonu same.

Druga strona doskonale o tym wszystkim wie. Druga strona zrobiła w ciągu minionych lat wiele, by określoną wspólnotę najpierw skanalizować, później rozbić, zawsze marginalizować. Tak, nadal uważam, że dokonało się to za sprawą ludzi wyznaczonych do tego celu – przy bierności pozostałych. Niektórzy niezwykle kiedyś hałaśliwi dzisiaj zamilkli. Dobrowolną zamianę dwóch lokali potraktowano jako dowód na złamanie karku opornym – co jak wiecie jest nieprawdą, rozmawiam z wieloma, ale żaden ni żadna nie przyznają się do złamanego karku.

Na razie zatem: robić swoje, dbać o logikę działań i nie dać się zastraszyć, stłamsić, czy przekonać do czegoś, co jest ewidentną bzdurą. Terminy prac w Państwa lokalach jednak zostały przyjęte – bo też i wykonawca nie miał innego wyjścia. Domagajcie się porządnego wykonania tych czynności, to wasze niezbywalne prawo. Niczego nie podpisywać i niczego na piśmie nie kwitować – jeśli nie istnieje stuprocentowa pewność, że jest jak powinno być.

M.Z.

środa, 20 maja 2009

4 czerwca – święto naiwnych czy oszukanych?

Dwadzieścia lat od… No właśnie: od czego? Sądząc po prasowych i sieciowych enuncjacjach zdania są podzielone. Jedni otóż twierdzą, że to święto pierwszych demokratycznych wyborów. Drudzy replikują, że pomysł tzw. Sejmu kontraktowego z definicji nie miał nic wspólnego z demokracją, dalsze zaś losy kraju i państwa dowiodły, że podlegliśmy zbiorowej halucynacji usilnie podsycanej do dzisiaj.

Tę drugą opinię wydaje się potwierdzać wyznanie „człowieka honoru” o imieniu Czesław. Stwierdził on bowiem w przypływie złości lub szczerości (niepotrzebne skreślić), że nieprawdą jest jakoby Solidarność w 1989 roku cokolwiek wygrała. Raczej wzięła co on, honorowy nad miarę, podarował jej na odkrytym talerzu. Jeśli więc główny macher tak stawia sprawę – chyba należy mu wierzyć. Bo potwierdzeniem tej opinii jest to choćby, że ów moment rzekomego triumfu demokracji wygrali ludkowie o czerwonym zabarwieniu duszy i pyska. Mają w końcu swoje wysokie emerytury, głód do garnków im nie zagląda, a w znacznej części tytuł „sekretarza” zamienili na „prezesa”, co oczywiście wiąże się z jeszcze lepszymi, niż za komuny apanażami.

Jeśli tak jest jak wyżej piszę – 4 czerwca nie ma czego obchodzić. O ile rzecz jasna nie jest się prezesem-post-sekretarzem… Jeżeli zaś jest się oszukanym wprost – świętować nie ma sensu tym bardziej. Bo w końcu cóż to za okazja wbijać się w świętalny ubiór z powodu dwudziestej rocznicy dostania najpotężniejszego kopa w tyłek?

M.Z.

PS. Podobno robię się już tak bardzo spiskowy, że lada dzień zaczną szukać w sąsiedztwie Szoszonów – albo jakichś innych plemiennych koczowników. Odpowiadam: bzdura! Tu posłużę się pewnym przywołaniem: autorką znanego powiedzenia o mniejszościach jest niezawodna była rzecznik rządu Mazowieckiego, Małgorzata Niezabitowska. Stwierdziła ona kiedyś autorytatywnie, że tej mniejszości jest w Polsce nie więcej, jak jakieś 3 tysiące sztuk, więc problem jest wydumany. Na co ktoś miał podobno odrzec „Jeśli tak – to czemu ja ich wszystkich widzę każdego dnia na ekranie własnego telewizora?” Nie pójdę zatem tą błędną drogą. Wolę już łapać czerwone świetliki. Te bowiem przyciśnięte dłonią tak zabawnie piszczą, że nawet jeśli należeli, to wyłącznie jako Wallenrodowie, jeśli palili, to na pewno się nie zaciągali, jeśli pili to bez połykania… A w ogóle to było tak dawno, że podobne rozważania należy zostawić archeologom, ponoć ustalili już wiek wszystkich mumii egipskich i akurat czekają na pojawienie się nowego obszaru badań…

piątek, 15 maja 2009

Takie różne...

W sieciowej wersji magazynu publicystów, czyli Salon-ie24 trwa w najlepsze rozróba związana z groźbami syna ministra sprawiedliwości, niejakiego Czumy. Czuma junior otóż nakazał jednej z korespondentek salonowych, by zmieniła zdanie na temat jego ojca – bo jak nie to… I tu popłynęły groźby, mniejsze i większe, każda wzbudziła srogie oburzenie. W rozmowach bardziej kuluarowych, jakie miałem okazję przeprowadzać z tej przyczyny niektórzy moi interlokutorzy wyrażali oburzenie, bo „nigdy czegoś takiego do tej pory nie było”. Ależ było! Jest to nawet pewna tradycja, dumnie zapoczątkowana przez osobnika, który powszechnie znany był pod ksywą „Czerwony Książę”. Książątko nasze kochane powołując się na wpływy tatusia Jaroszewicza osiągał „niebywałe” sukcesy w sportach motorowych, o ile rzecz jasna nie rozbił przed kolejnym startem specjalnie dlań sprowadzonego bolidu o nazwie Lancia Stratos. Wtedy srogi tata ponoć wysyłał go do szkół na cykl pogadanek o bezpieczeństwie ruchu drogowego. Gdy kara już się dokonała sprowadzano następnego Stratosa z Włoch – i zabawa trwała dalej. A propos szkół i pogadanek z dziećmi: unikał ich jak ognia inny czerwony satrapa, Józio Cyrankiewicz. Z prostej przyczyny: jak opowiadają naoczni ponoć świadkowie zapytał kiedyś pewnego rezolutnego Jasia „co wy dzieciaki robita, że się tak dobrze uczyta?” Padła stanowcza odpowiedź: „Jemy irysy, lebiego łysy!” I szkolne wizytacje dobiegły dni swoich…

Klasycy dawno już stwierdzili, że każda władza korumpuje osoby tę władzę sprawujące. A władza absolutna korumpuje absolutnie. Więc mamy przykład jak znalazł, że klasykom jednak należy wierzyć, nie są wcale kościanymi dziadkami i swoje wiedzą.

Pytają mnie sąsiedzi czemu w ostatnim czasie te czy inne służby rozmawiają z nimi jak nie przymierzając kapral w wojsku z rekrutami – czyli wydając polecenia niewygodne, ale proste i powszechnie zrozumiałe. „To i to macie zrobić (czyli udostępnić!)” „Tego i tego dnia macie być i wpuścić!” Cóż mogę Państwu odpowiedzieć? To chyba tylko, że korzenie tych rozkazodawców tkwią w tak zwanym kwaterunku – a kwaterunek to pojęcie dobre na czas wojny i hartowania się stali, czyli wstępnej fazy socjalistycznej rozróby. Jeszcze kilkanaście lat temu nasz dom zwany byłby nie „komunalnym”, ale właśnie kwaterunkowym. Wprost podlegał by pod „wojskową” komendę, która ongiś mogła wejść do mieszkania i stwierdzić „Za luźno! Dokwaterujemy wam naszą ciocię!”. Zmieniła się nazwa, niektóre ciocie wymarły – ale nic poza tym. Lokator jest zwierzęciem, które w pojęciu jego władców może co najwyżej pisnąć od czasu do czasu cieniutko – dalej ma wykonywać polecenia i już! Że niby mamy maj i majówki, więc wyjazdy na działki czy nad rzekę? Milczeć! Gril pod pachę, wyjść na parking, rozpalić i czekać aż wezwą! Niepokorni zostaną zapisani i czekają ich srogie konsekwencje! No!
A może nie? Może rozmowa okaże się normalna? Oby...

M.Z.

czwartek, 14 maja 2009

Czy...

... zapowiadane spotkanie odbyło się zgodnie z planem? Jasne że tak! Pogadaliśmy spokojnie o konkretach, wymieniliśmy się doświadczeniami płynącymi z kontaktów z przedstawicielami administracji. Nazwaliśmy wspólne problemy i przyjęliśmy pewną linię postępowania, która będzie realizowana przez poszczególne osoby - z zachowaniem integralności i samodzielności tych osób. Rozmowy zakończyły się późnym wieczorem w środę. W czwartek okazało się, że myślimy co najmniej prawidłowo - nasz postulat o konieczności dokonania bieżącej analizy stanu usterek w mieszkaniach okazał się być również uznany przez ADM-inistratorów, vide stosowne wywieszki na drzwiach klatek schodowych. Sygnalizuję w tym miejscu, że coraz bardziej NIE PODOBA nam się manipulowanie naszym czasem pracy i czasem wolnym. Jest maj, większość z nas w soboty i niedziele wyjeżdża poza miasto, ma do tego pełne konstytucyjne prawo. Zatem czemu nie czwartek późnym popołudniem czy poniedziałek od 18-tej? Dlaczego informacje przekazywane są z tak małym wyprzedzeniem? Tradycyjnie już okazuje się, że czas to pojęcie względne. Czas urzędników jest święty. Czas lokatorów zdecydowanie mniej święty. Przestrzegamy: determinacja lokatorska rośnie i manipulowanie naszymi prawami dla wygody drugiej strony rychło może skończyć się dla niej nieprzyjemnie.

I jeszcze jedno: odszukaliśmy ekspertyzę dotyczącą stanu budynku, dokument sporządzono przed kilku laty na zlecenie administratorów. Wnioski fatalne. A stan fundamentów nie poprawił się sam z siebie... To oczywiście wątek na inną okoliczność, tu sygnalizuję tylko, że jest wola zadawania takich niewygodnych pytań, jak "czy istnieje komercja na zgniłej i przeciekającej podstawie?"
M.Z.

sobota, 9 maja 2009

UWAGA! UWAGA!

W nadchodzącym tygodniu, najpewniej we wtorek, środę lub czwartek Stowarzyszenie Po Drugiej Stronie organizuje spotkanie poświęcone problemom remontów, które mają mieć miejsce w lokalach naszych i naszych sąsiadów. Jak do tego podejść? Zgadzać się na odgórnie narzucone terminy, czy zgodnie z Konstytucją nie zgadzać? Jak traktować kuriozalne pismo wieszczące, iż zgoda na remont - lub jej brak - nie mają znaczenia, ponieważ czynsze I TAK ZOSTANĄ PODNIESIONE DO BAZOWEJ STAWKI? Czy przemilczać fakt, iż obniżki stawek czynszowych zostały przyznane nie z powodu Łaski Pańskiej, Łaski Administratorów czy jakiejkolwiek innej łaski - ale Z POWODU REALNYCH USTEREK? I tych nie da się znieść dekretem w sowieckim stylu... Jak współpracować (a o dziwo jest taka wola) z ludźmi, którzy kompletnie ignorują ustalenia, na bazie których lokatorzy zgodzili się swojego czasu na wejście do ich lokali, ale PO NAPRAWIENIU FUNDAMENTÓW, CIĄGÓW WSPÓLNYCH itd? Jak przeinaczyć myślenie normalnych ludzi, którzy nie potrafią uznać za komercyjny domu, w którym występuje tyle usterek POZA LOKALAMI prywatnymi?

O tym i innych sprawach chcemy rozmawiać na ZAMKNIĘTYM ZEBRANIU Stowarzyszenia. Przewidujemy udział gości - ale tylko i wyłącznie gości albo zaproszonych przez członków Stowarzyszenia, albo zaakceptowanych przez Stowarzyszenie. Dokładny termin spotkania podany zostanie w postaci elektronicznej, telefonicznej i metodą wywieszek na klatkach schodowych.

M.Z.

środa, 22 kwietnia 2009

Zmiany

Dokładnie w połowie marca 2009 roku zmieniłem tytuł i charakter niniejszej strony. Przestała być tak niewolniczo związana z adresem domu z fotki – choć oczywistą nieprawdą jest jakobym wyprowadzał się z kamienicy, separował czy też czynił jakąś inną, dodatkową i formalną irredentę. Pewnego dnia przestali interesować mnie moi sąsiedzi jako sąsiedzi, którym coś tam jestem winien, na przykład poparcie czy zanegowanie niemrawych inicjatyw. Wyjąwszy nieliczne wyjątki to wszystko obcy ludzie – niby czemu miałbym im przydawać jakieś wyjątkowe cechy, choćby te związane z adresem? Życie pokazało, że dzisiaj wielokrotnie więcej czytelników mam gdzieś, het, w Warszawie czy nawet Polsce, niż na miejscu. Wszystkie co cenniejsze uwagi (choć nie ze wszystkimi się przecież zgadzałem) płynęły z adresów zgoła egzotycznych, kompletnie nie związanych z tym domem. W ten czy inny sposób popychały sprawę do przodu, kazały zastanawiać się, a niekiedy i modyfikować opinie. Czyniłem co mogłem. Od najbliższych tymczasem płynęły wyimki z jakichś dzienników ustaw i innych urzędowych dokumentów. Gdybym chciał poświęcać im tyle czasu, ile tego się po mnie spodziewali to poszedłbym do biblioteki. Lub wystukał wskazanie w googlach i przeczytał oryginał… Ale tak czy siak nie warto – wszystko to gubienie się w szczegółach i rozmywanie szerszej perspektywy. Tak naprawdę nie interesuje mnie psia „pozostałość”, nieco się wstydzę, że w moich wpisach poświęciłem tej sprawie aż tyle miejsca – burdel na trawnikach jest cząstką znacznie większego burdelu, jaki od lat zaprowadza w moim kraju, Polsce, grupa idiotów od czasu do czasu zmieniających dla niepoznaki polityczne identyfikatory. I to mnie interesuje zdecydowanie bardziej. Nie grzebanie w gównie, które mi wskazano i zasugerowano.

Więc zostaje tylko „Po Drugiej Stronie”… Bo dobrze oddaje stan ducha i określa generalne stanowisko niezgody wobec głupoty, małostkowości, agenturalnych zachowań i niewolenia narodu, z którego i tak znaczna część nadaje się już tylko do reedukacji, ponieważ nie rozumie najprostszych pojęć typu „lubię, kocham, nienawidzę, przyjaźnię się, przyzwoite, nieprzyzwoite”. Z tego to powodu spora część rozmów, jakie ostatnio prowadziłem była rozmowami ślepego z głuchym o kolorach i dźwiękach. Niby te same słowa, ten sam język – ale jakże inne desygnaty i znaczenia wydawanych dźwięków… Co można rzec po zdarzeniu, w efekcie którego jednemu z sąsiadów wybito szybę w drogim samochodzie, ponieważ jakiś fizdek chciał sprawdzić odporność samochodowego szkła na cios butelką po piwie? Ukochani zarządcy podpisali przecież umowę, na mocy której za ulicę ochroniarze już nie odpowiadają. Inny „ktoś” skutecznie storpedował pomysł wynajęcia przyczepy campingowej (zakupionej przez lokatorów, składka po 75 zł od lokalu!) ochroniarzom właśnie po to, by poza idiotyczną umową jednak pilnowali ulicy i tego co się na niej dzieje…

Uważam więc, że skoro nie tylko nie umieliśmy bronić się przed światem zewnętrznym jako zbiorowość, ale jeszcze na dodatek czyniliśmy wszystko, by obronę organizowaną przez innych zminimalizować - to taka zbiorowość jest guzik warta. I nie ma sensu poświęcać jej ani chwili więcej.

A ostatni pomysł urzędników, by jednak siłowo wymóc podawanie terminów, w których ekipy remontowe wejdą do prywatnych mieszkań uważam za… mocno dla nich kłopotliwy. Wkrótce ci właśnie urzędnicy przekonają się, że najbardziej wymagającym i bezlitosnym odbiorcą prac naprawczych nie jestem ja, ale ludzie, po których nie spodziewano się takiego oporu. Bo oto na przykład pomysł, że dziura w tynku sufitowym o powierzchni np. 1,7 metra kwadratowego wymaga TYLKO I WYŁĄCZNIE zapacykowania jej i jednokrotnego pociągnięcia warstwą kiepskiej farby zostanie zanegowany i odrzucony. Podobnie z ciągu kafelków kuchennych nie da się wymienić dwóch i pół – ale trzeba to uczynić ze wszystkimi. Ceramika podłogowa – gdy odchodzi jedna płyta należy ją naprawić. Ale nie ma takich samych – więc jak naprawić, by lokator podpisał protokół naprawy, akceptując żółte tam, gdzie przedtem było szare? Proszę Państwa: skoro mieszkania mają być w pełni komercyjne, czyli takie, jak w chwili odbioru – to będziecie musieli nagimnastykować się, drodzy administratorzy, niemało!

No i długo by tak o tym gadać. Każdy zrobi co uważa za właściwe. Ja też. Powodzenia! A na tej stronie będę pisał co chcę i kiedy chcę, nie naruszając rzecz jasna obowiązującego prawa. Ale, ale… Ale prawa nie w wykładni tych, którym coś się tam nie podoba, więc zgłaszają pretensje bardziej licząc na przestraszenie, niż przekonanie. Poprawek już nie będzie!

M.Z.

PS. Ważne pytanie do wynajmujących przestrzenie garażowe osobom spoza domu: dlaczego pozwala się im na wchodzenie na moją klatkę schodową, korzystanie z windy i bałaganienie przy niej? Czyżbym to nie ja właśnie (i moi sąsiedzi) płacił za użytkowanie tej powierzchni, obcy zaś NIE? I dalej: kto konkretnie wydał zakaz wchodzenia na wewnętrzne podwórko, przecież stanowiące część działki, za którą także opłacam stosowną taksę?

sobota, 11 kwietnia 2009

Wielkanoc 2009

Przyznam szczerze, że słaby ze mnie chrześcijanin: w wyborach, za jedno czy ludzi, czy myśli, nie mam przerw świątecznych. Nie nadstawiam po ciosie drugiego policzka, lecz czym prędzej staram się oddać. Nie kocham bliźnich swoich jednakowo, bo jednych bardzo, innych wcale. I dlatego tym wybranym, oni wiedzą: dobrych Świąt, dobrej nadziei i jej spełnienia, spokoju i harmonii w duchu i na zewnątrz.
M.Z.

wtorek, 7 kwietnia 2009

O powadze i braku powagi

Felietonista, którego wysoko cenię, uważając jego przepowiednie i analizy za niezwykle trafne, Stanisław Michalkiewicz, określa Niemcy mianem państwa poważnego. Państwo poważne to takie, które potrafi sformułować swoje cele, a następnie bronić ich realizacji w zmiennych warunkach politycznych i historycznych. Bez dwóch zdań tak to właśnie z Niemcami jest: kiedy w ubiegłym wieku XX na terenie niemieckiej państwowości czterokrotnie zmienił się ustrój polityczny – cele stworzenia Mitteleuropy pozostały niezmienne. Mitteleuropa to niemiecka strefa wpływów na terenie między innymi naszego państwa. Rzecz w tym, iż dzisiaj nie trzeba jak się okazuje w uzależnianiu Polski od Niemiec używać dywizji pancernych, czy innych form przemocy. Wystarczy konsekwentne polityczne działanie poprzez sprzyjających idei Mitteleuropy polskich polityków. I już taka na przykład nasza gospodarka staje się nie samodzielna – ale w stosunku do niemieckiej „kompatybilna”. To znaczy jest jak za świętej pamięci RWPG: tyle i tyle nam wolno, wszystko pod kontrolą, zaś celem nadrzędnym jest coś, co zdecydowanie leży poza naszymi granicami.

Skupmy się jednak na poważnych działaniach jako takich. Jako metodzie postępowania z - na przykład - niesfornymi lokatorami. Od lat wojując o jakość naszego życia w naszym domu podnosiliśmy kwestię niestarannych, niechlujnie wykonywanych remontów, rozpadających się fundamentów, nie konserwowanych klatek schodowych i tak dalej. W większości wypadków na pisma, których byłem kiedyś jednym z autorów, nie otrzymywaliśmy wiarygodnych odpowiedzi, lecz zbiór wykrętów i magicznych zaklęć. I nastąpiło co nastąpić musiało, osobiście nazywam to zmęczeniem materii: lokatorzy-sąsiedzi coraz mniej interesowali się narastającą lawiną tekstów i bałamutnych odpowiedzi, zmieniali się przedstawiciele lokatorscy, a niektórzy (co twierdzę z całą stanowczością!) zamiast podejmować tematy ważne dla zbiorowości zajęli się psimi kupami. Dzisiaj jest więc tak, że administracja jako swój bezsporny sukces może pokazywać zainstalowanie kilku koszy na psie odchody – ale nie może nikogo przekonać względem tego, czy nowa ekipa remontowa, która ponoć wygrała przetarg na doskonalenie naszych mieszkań jest w czymkolwiek lepsza od poprzednich bałaganiarzy i dyletantów.

Za poważne (i uporczywe!) działania przyjmuję fakt dostarczenia nam ostatnio pism, w których ADM zobowiązuje lokatorów do wyznaczenia terminów, w których mogą być dokonane w naszych lokalach remonty. W ślad za nimi idzie rzecz jasna podwyżka czynszów do stawki bazowej, dzisiaj 9 złotych za metr kwadratowy. Pismo informuje lokatorów, że cokolwiek by nie zdecydowali, to i tak od grudnia tego roku obniżki, wynikające z istniejących, a komisyjnie potwierdzonych usterek zostaną odwołane. Ciekawa teoria… Jakby ktoś dał nam coś, na co w istocie nie zasłużyliśmy – a ponieważ byliśmy niegrzeczni prezent odwołano. Jakby nie waliły nam się sufity, nie ruszały kafelki i podłogi, nie pękały mury w rejonach ościeżnic…

Swojego czasu zbiorowość uchwaliła następującą procedurę postępowania w tej sytuacji: najpierw firma zewnętrzna likwiduje przecieki w fundamentach, naprawia klatki schodowe i usuwa wszelkie usterki w przestrzeni wspólnej. Potem dokonana zostaje ocena wykonania tych prac – i podjęta decyzja o dopuszczeniu wykonawców do lokali prywatnych. O ile pamięć jest zawodna – to przecież te procedury zostały precyzyjnie opisane i wątpiącym pamięć łatwo odświeżyć… Podejrzewam jednak, że stopień zniechęcenia całą trwającą długie lata zabawą jest już tak wielki, że nikomu nie będzie chciało zbierać się w którymś garażu i dyskutować z zamożnymi (a mamy takich) uparciuchami i olewatorami o meritum sprawy. Bo prawda jest taka, że nie przekonano nas argumentami rzetelnej roboty i dbałości o dobro ogólne. Więc załatwiono „edyktem”. Moim zdaniem bezprawnym i prostym do prawnego obalenia. Tylko czy komuś będzie się chciało i czy w ogóle warto?

Skąd we wstępie słowo o POWAŻNYCH DZIAŁANIACH? Otóż otrzymaliśmy swojego czasu pismo z Biura Polityki Lokalowej, w którym „stoi jak wół”, że możemy tylko cieszyć się z obecnej stawki bazowej – ponieważ „władza” jest skłonna tak nam dokręcić śrubę, że będziemy płacić nie 10 zł za metr kwadratowy powierzchni mieszkalnej, a … 58 złotych? No i czyż nie są to właśnie opisywane działania poważne? Poważnie jesteśmy po prostu ewidentną przeszkodą w realizowaniu jakiegoś celu. JAKIEGO? Co jest tak ważne, że logika odwołana, fakty schowane, a cieknące fundamenty da się naprawić później?

Tymczasem jest tak, że niżej podpisany, jak wieść gminna głosi uznany za największego wroga publiczno-administracyjnego, zamierzam wyznaczyć termin, w którym ekipa remontowa zostanie dopuszczona do mojego mieszkania. Ale nie jak kiedyś na zasadzie „piętnaście minut u Zarębskiego, reszta czasu na fuchy u innych lokatorów”, tylko „wchodzicie, uczciwie robicie, wychodzicie”. W określonych godzinach, a nie jak drzewiej bywało do późnego wieczora, perfekcyjnie, ponieważ odbiór nastąpi nie tylko przez zaprzyjaźnionego z ekipą lustratora, ale również przez moich obecnych kolegów-budowlańców. Nie zamierzam również do niczego dopłacać, wszystkie usterki mają być usunięte na koszt zleceniodawców tego zamieszania, pierniczenie o tym, iż „ktoś do mnie dopłaca” jest ewidentną bzdurą. Jak bowiem wiadomo wszyscy ci ignoranci, oszczercy i specjaliści od potwarzy żyją z obywatelskich pieniędzy, czyli także moich. Nawet ta pani, której śni się czynsz przekraczający 50 zł za metr kwadratowy… Nie przypominam sobie natomiast sytuacji, w której ja od nich cokolwiek dostałem, czy choćby na chwilę pożyczyłem.

M.Z.

sobota, 14 marca 2009

No i jest…

…nieco więcej ciepła i nieśmiałego słońca! Myjemy samochody, otwieramy okna, spotykamy dawno nie spotykanych. Rozmawiamy o kryzysie, co to go niby nie miało być, potem nadszedł, ale więcej informacji o tych, którzy na tym świetnie wychodzą, niż o tych, którzy przeprowadzają się właśnie pod most. Wniosek pierwszy zatem taki, że jesteśmy przemyślnym narodem, cokolwiek by to nie znaczyło – a też i wcale o kryzysie ciepło pisywać nie chcę. Mnie martwi co innego: to mianowicie, że jest bardziej socjalistycznie, niż kiedykolwiek przypuszczałem. Wystarczy uruchomić dowolną stację telewizyjną czy radiową. Jak nie o konieczności wzmożonej kontroli (na drogach, w szkołach, supermarketach, wszędzie), to o dupie Maryni, czyli „jak ta krowa tańczy i śpiewa”. Ostatnie wyjątkowo niebezpieczne - mnóstwo osób uważa, że to zupełnie niezły temat na początek dowolnej rozmowy. Ludzie: zgłupieliście? Naprawdę tak wam do tego socjalizmu pilno?

W podtekstach kolejna rzecz zła: przyzwyczajamy się do coraz większych ograniczeń. Sam łapię się na konstatacjach typu „jak się nie ma co się lubi…” Bylejakość, odmóżdżenie i średniactwo wciąga jak solidne bagno. Aby tylko nie stracić tego, co już się ma… Właśnie mój ulubiony pośród znajomych buntownik oświadczył, że z barykadami to już koniec, ona ma to wszystko w nosie i w razie czego palcem nie kiwnie. I nie idzie na żadne wybory, w końcu i tak wiadomo kto za nasze pieniądze do Brukseli pojedzie. Swołocz to wszystko, mówi, partyjne bubki i słoma w butach… Spojrzałem na ostatnie polityczne rozmowy na małym ekraniku. Cholera – ten facet ma rację! Właśnie kadet-onanista skończył dukanie o niczym z pomocnikiem rzeźnika i uciekinierem z wariatkowa. Wzdęci jakimś nieświeżym obiadem, wdzięczni jak wiejscy amanci, zaangażowani jak podglądacze kopulujących piesków. Oczywiście też ustawiają się w kolejce do kolejnych wyjazdów i apanaży…

Raport z podziemia: cieknąca rura ma być naprawiona dopiero w poniedziałek. Ponoć ktoś powiedział, że od tych smrodów nikt jeszcze nie umarł. I to jest zdrowe podejście do lokatorów i użytkowników podziemnego garażu: zostaną zaszczani na śmierć. No bo chyba nie należy zakładać, że pion, z którego to świństwo leci nie będzie siusiał do poniedziałku?

M.Z.

czwartek, 5 marca 2009

Na Zachodzie bez zmian

Czasem interesuję się również polityką państw ościennych, zwłaszcza gdy ich działania mają wpływ na to, co dzieje się w moim kraju. Nie inaczej jest z Ukrainą, podobno trwającą w coraz to intensywniejszej zapaści gospodarczej. Przez Ukrainę idzie do nas rosyjski gaz. To znaczy – ostatnio nie idzie. Nie byłem tam wieki całe, nie wiem jak jest naprawdę z ukraińską zapaścią – ale pewnie w doniesieniach prasowych i telewizyjnych ziarnko prawdy jest, skoro Ukraińcy wysłali do Paryża na negocjacje pożyczkowe swój najlepszy towar eksportowy, czyli Julię Tymoszenko. Błąd w sztuce! Jak wiadomo Sarkozy lubi kobiety, ale chyba niekoniecznie tak w polityce doświadczone, czytaj leciwe. Czas Julii już minął. Usłyszała - jak donosi prasa - kilka komplementów („Ależ ty się trzymasz”?), ale pożyczki już nie. Przekładam to na polskie realia w ten sposób, że ktoś nam dalsze partie gazu podgwiździ. A że na straży tych problemów stoi wicepremier Pawlak, Naczelny Ochotniczy Strażak, to spodziewać się można raczej ich olania, niż rozwiązania. Cóż, tak to ze strażakami bywa… W najbliższym zatem czasie prognozuję kolejne podwyżki cen gazu. Idzie wiosna i lud (lód?) już słabiej trzeszczy, więc niektórym politykom chodzą po głowie pomysły, że może to dobra pora na dokręcenie współrodakom śruby. Moja rada: posypcie sobie te kapuściane łby azotoxem. Przestanie chodzić…

W naszym mikrośrodowisku bez zmian. Nadęci nadęli się jeszcze bardziej, skryci skryli głębiej, a czarny pies z trzeciej klatki jak kopał doły ku zadowoleniu swego pana tak kopie dalej. Słoneczko jednak wyżej, więc może i optymizmu w ludziach (tudzież zdrowego rozsądku) przybędzie. Oby…

M.Z.