piątek, 30 października 2009

Skarby czy tajemnice?

W pamięci nawet najgorszych byłych dzieci tkwi wspomnienie o skarbie. Tym poszukiwanym gdzieś na wakacjach – i tym składającym się z rzeczy najbardziej oczywistych, a godnych ukrycia przed cudzym wzrokiem i ciekawością. Czasem kwiatek wrzucony pomiędzy kartki nigdy nie czytanej książki. Czasem pudełko po czekoladkach ze szczątkami ulubionego misia w najciemniejszym kącie szafy… Prawdopodobnie pojęcie skarbu i tajemnicy jest równie stare jak ludzkość. Wyrastając z dzieciństwa twierdzimy co prawda coraz częściej, że wszystko, co się składa na nas jest takie jasne, proste i na wierzchu… Ale to nieprawda. U podstawy tkwi tajemnica. Kiedy jasna to skarb. Kiedy mniej godna wyniesienia – to po prostu coś, o czym się nie mówi.


A potem kończymy szkoły (niektórzy nie kończą, ale to bez znaczenia dla współczesnych „karier”), idziemy do pracy, awansujemy w hierarchii i stajemy się „władzą”. Udzielając wywiadów akcentujemy co prawda jacy to jesteśmy transparentni i jak działamy w pełnym świetle – ale ponieważ nie przestaliśmy być tymi, którzy co cenne chowali po pudełkach, szafach i starych drukach także w świecie dorosłości mamy swoje tajemnice. Zmienia się tylko pojęcie i zakres tego, co jest dla nas ważnym i cennym, a co nie. Szczerze – ten zakres poszerza się do tego stopnia, że prawie nigdy nie zauważamy, kiedy tajemnica pozornie prywatna staje się szkodliwa dla bliźnich. Kiedy NIE POWIEDZENIE czegoś tymże bliźnim stawia ich w gorszej sytuacji, zubaża, paraliżuje decyzje i wprowadza w błąd.


Co stało się w naszym domu, że po wielu latach wmawiania jego mieszkańcom jakiego to dostąpili szczęścia i w jakim mieszkają raju – jednak ten raj postanowiono naprawić albo ulepszyć? Co jest prawdziwym powodem, dla którego zainwestowano potężne pieniądze w tych wszystkich śmierdzących leni i dyletantów, jakich gościmy od kilku miesięcy także w naszych mieszkaniach? Dlaczego nie potraktowano poważnie postulatu, by remonty zacząć od podstaw, czyli cieknących fundamentów, a efekty działań dowolnej firmy poddać ocenie tych, dla których ma być to najważniejsze, czyli lokatorów? A skoro tak już się stało, że nas olano – to czemu nikt nigdy nie chciał nam tego wytłumaczyć?


„Zbrodnią założycielską” naszego domu było niestaranne wykonanie. Ktoś znany swym bliskim z imienia i nazwiska kazał wylewać letni cement na fundamenty w czasie, gdy było na tyle zimno, iż porobiły się w wylewce szczeliny skurczowe. Inny geniusz strategii budowlanej kazał przyklejać kafelki do ścian w czasie, gdy tych ścian nie miały prawa się trzymać, także z powodu zimna. A kiedy to wszystko już stało sklecone byle jak inny wspanialec przylazł, obejrzał albo i nie obejrzał – po czym podpisał odbiór techniczny. Dom stopniowo zasiedlano, a jakiekolwiek techniczne pretensje (pojawiły się BARDZO SZYBKO) kwitowano krótkim „Marudzicie!”. Po kilku latach odnieśliśmy nawet wrażenie, iż administracje na terenie całej Warszawy musiały przejść jednolite szkolenie w zbywaniu pretensji lokatorów – to samo mówiono skarżącym się ludziom na Żoliborzu, Mokotowie, Pradze i Gocławiu. Tym samym językiem, tymi samymi zdaniami. Zbywanie nas opowiadaniem pierdół przybrało tak masową skalę, że gwałtowne rozpoczęcie remontów w naszym skromnym domku jawiło się niektórym, także niżej podpisanemu, jako kosmiczny dysonans. Bo to, że ktoś chce nam zrobić dobrze nikomu po wieloletnich wyczynach urzędników nie przyszło do głowy. Cóż, widać ułomni z nas ludzie… A może raczej doświadczeni i z pewną skalą porównawczą – z której wynika, że gdy nie wiadomo o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze?


No właśnie: o co chodzi, gdzie i dla kogo te pieniądze? Jest kilka teorii. Pierwsza taka, że za kilka miesięcy dowiemy się, że jednak nasze mieszkania można wykupić. Tyle że trzeba dopłacić za właśnie przeprowadzany remont. Oczywiście to będzie słona dopłata, w której zniewoleni szczęściem nie dostrzeżemy ukrytych zasadzek, niedoróbek, zawyżonych faktur, fikcyjnych prac, niegospodarności i takich tam drobiazgów na parę milionów złotych polskich. Rozmawiałem o tym z paroma już osobami i zaskoczyła mnie jedna rzecz: gwałtowne, wręcz histeryczne dementowanie tej opcji. Im człek bardziej zorientowany w meandrach urzędniczego myślenia, im więcej urzędniczych dokumentów przeczytał – tym goręcej zaprzecza… Tymczasem klasyczna dyplomacja rosyjska (jeszcze carska!) powiadała, że jeśli urzędnik coś dementuje (takie pismo znajduje się na stronie innej organizacji lokatorów naszego domu) – to z całą pewnością stanie się tak, jak uczone słowa temu przeczą.


Druga teoria powiada, że żadnej sprzedaży nie będzie, a remonty są preludium do dalszych podwyżek, jak wiadomo kasa państwa pusta, miejska nie bogatsza, więc coś jest na rzeczy. Znaczy się: na wiosnę jakiś chór wujów uzna, że mamy się tak dobrze, iż owe 9 złotych za metr kwadratowy to stawka zdecydowanie niesprawiedliwa i należy ją podnieść. Na przykład do 15 albo i nawet 17. „Wicie rozumiecie, mistrzostwa piłki kopanej, dorobicie sobie wynajmując pokoje angielskim kibicom…” Tej teorii sprzyja zdecydowanie ostrzejsze rozmawianie z nami nie tylko przedstawicieli administracji, ale też wykonawców plugawych czynności, dla których zwrócenie wierzycielowi kilkuset złotych to trud ogromny i niezasłużony (uprzedzam, że w tej materii dysponuję znajomością faktów, więc niechaj się cenzorzy amatorzy nie silą na straszenie mnie sądem!). Przypominam też, że swojego czasu z Biura Polityki Lokalowej nadeszło do nas ostrzeżenie, że zgodnie z ich wiedzą średni czynsz na Mokotowie to… 54 złote za metr kwadratowy! Więc lepiej siedźmy cicho – co jest już moją konkluzją… Skąd wzięto tę absurdalną średnią za lokal mieszkalny – diabli ich wiedzą. No ale w końcu straszy się nie zawsze czymś realnym, ważne by klientowi rura zmiękła…


I wreszcie scenariusz, który powiada wprost, że nas, tę mętną zbieraninę pozbawioną praw obywatelskich (zmuszając ludzi do spędzania urlopu w oparach farb już dokonano pozbawienia!) należy stąd po prostu wygonić wysokimi czynszami. A opuszczone lokale oddać „właściwym ludziom”, zawyżone stawki opuści się im natychmiast po uprawomocnieniu się zasiedzenia, czy w jakiej to tam będzie formie.
I tak rozwiera się przepaść pomiędzy tym, co miało być podwalina państwa po 1989 roku – społeczeństwem obywatelskim – a rzeczywistością kreowaną przez urzędników. Działających trochę jak nadzorcy jakiejś koloni karnej, trochę jak dawni znani starszym sekretarze gminnej struktury partyjnej w Pikutkowie Dolnym. Oczywiście pojawia się pytanie: czy oni tak muszą? Moim zdaniem nie muszą – ale też inaczej nie potrafią. Żadnemu z tych orłów czy orlic nie przyjdzie do głowy myśl, że skoro żyją za moje (między innymi) pieniądze, to… No mniejsza, nauczyć czegoś nowego człowieka ukształtowanego w starym, odmiennym systemie wartości jest naprawdę trudno. A dla niektórych po prostu szkoda czasu. Stąd w jednym z poprzednich felietonów pisałem wprost: masz czerwone myśli i czerwony sposób postępowanie? Więc WON z zarządzania czymkolwiek i kimkolwiek!


Kiedyś znajdziemy tę ukrytą prawdę, słusznie powiada stare przysłowie, że nie ma takiej tajemnicy dzisiaj szeptanej w podziemiach zamków, która jutro nie będzie rozgłoszona z ich dachów. Tylko czy wtedy do czegokolwiek nam się to przyda? Nie wiem. Romantyzm poszukiwania odpowiedzi na wyżej postawione pytania-tezy jest tak marny, że szkoda gadać. Na razie więc stada jakichś na poły bezdomnych i nie wiadomo gdzie koczujących robotników-rękodzielników czyni burdel wszędzie gdzie może. Otoczenie domu przypomina wojskowy obóz sowieckiej armii, postawiono nawet stosowny do okoliczności baraczek z falistej blachy, rozbijamy sobie wzajemnie auta – a tak zwana zwierzchność ma to w dupie. No ale jak to już pisałem w innym tekście – być panem jednak nie każdy potrafi. Nasi nie potrafią.

M.Z.

Brak komentarzy: