W przedwyborczym wirze zaginęło wiele spraw, podejrzewam, że nie z powodu nie pamiętania o nich – ale przeciwnie, z powodu dobrej pamięci, która kazała określone tematy przemilczeć, czy skrzętnie ukryć pod dywanem. Pomijam spór o Traktat Reformujący UE, parafowany w Lizbonie. Miało być referendum – ale nie było... Skupiam się raczej na takich detalach jak podatek katastralny. Jak wiadomo to świństwo opracowane na potrzeby ściągnięcia od obywateli dodatkowych pieniędzy od każdej nieruchomości, nawet wielkości kurnika. Od lat przeciwnicy tej nowej opłaty twierdzą, ze służyć ma ona głównie wyzuciu Polaków z ich materialnego dorobku i dziedzictwa – prawda jest bowiem taka, że tylko nielicznych będzie stać na utrzymanie i tak drogich nieruchomości, głównie miejskich. Co już wprost ma się do kwestii przejęcia na własność przez lokatorów domu takiego, jak nasz.
Otóż ŻADNA PARTIA NIE ODCIĘŁA SIĘ OD POMYSŁU WPROWADZENIE TEGO PODATKU! Możemy więc domniemywać, że kiedy którejś powinie się noga na kolejnym budżetowym pomyśle czy ustępstwie – sięgnie do naszej kieszeni ręką katastru. Powiem tak: wystarczy, że do stolicy zjedzie pewnego dnia delegacja dowolnej grupy zawodowej z pałami w rękach. Albo inna grupa zażąda podstawowej pensji na poziomie 7 tysięcy złotych. Trach... i macie swoje nowe obliczenia!
Pomysł z katastrem nie jest świeży, nieśmiałe pobrzękiwanie tą szabelką słyszałem jeszcze podczas pracy w tygodniku samorządowym „Wspólnota” na początku lat 90-tych. Emisariusze Unii Wolności, której „z klucza” dostała się po podziale RSW tematyka samorządowa z odpowiednim tytułem prasowym - usiłowali zdobyć dla „idei katastralnej” jak największą ilość zwolenników. Mamiąc nowych samorządowców myślą, że przecież chodzi o większe dochody samodzielnych gmin – a więc o dobro wspólne. Nikt słowem nie zająknął się, że już wkrótce miały wejść w życie przepisy każące płacić na rzecz Centrali tak wysoki procent dochodów własnych, iż gadanie o dobru obywateli gdzieś tam w Szczypałach Dolnych czy Górnych było tylko nieudolnie postawioną zasłoną dymną. Przełknięto to dość gładko, w ludzkiej podświadomości nadal żywe było przekonanie, że każda władza przykręcając śrubę czyni to „w imię dobra obywateli”... Zatem kłamie, bajdurzy i mami niejako z nawyku, nie ma co zwracać na to uwagi.
Impet, z jakim moje Stowarzyszenie ruszyło do zwalczania tezy o tym, że w naszej kamienicy czynsz podstawowy należy ustalić na poziomie 7,50 zł za m.kw. (czynić tego nie wolno!) wynika ze świadomości, że oto kataster może stać się rzeczywistością już wkrótce. I jakieś pieniądze będą doliczone do podstawowego czynszu. Z prostego rachunku wynika, że co innego doliczyć 3 zł (to wartość przykładowa) do czynszu regulowanego 3,80 zł – a co innego do stawki 7,50 zł. Proste? Okazuje się, że nie dla wszystkich. Mam im więc do powiedzenia, że fajnie żyć tu i teraz, dzisiaj. Ale ta metoda nie sprawdza się już ani w grze w szachy, ani nawet pokera. Tam trzeba liczyć nie tylko to co już jest na stole – ale i to, co być może na nim za chwilę. W życiu kamienicy jest bowiem tak, że od wspomnianego stołu po wyczerpaniu pokerowych zapasów gotówki odejść się nie da. Ktoś złapie takiego gracza i łeb mu ukręci – jak nie Izba Skarbowa czy komornik, to inna cholera.
Marek Zarębski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz