piątek, 12 października 2007

Bogaćmy się bracia!


Nie jest dla nikogo z sąsiadów tajemnicą, że rozmawiam z bliźnimi na różne tematy – co zamierzam czynić póki będą słuchacze czy inicjatorzy takich pogaduszek. W każdym razie monotematyczny blok „Dupa Maryni” stał się jakby mniej ważny, trudno dociec czy starzejemy się, czy bardziej dbamy o intymność odczuć. Jest więc blok „Kupić – nie kupić”, wszystko jedno czy samochód, czy mieszkanie, są też inne cykle. Oczywiście nie zawsze wiem co powiedzieć, po prostu nie na wszystkim się znam, choć gdy idzie o „wybory na wyborach” to z wielbicielami PO gadać mi się po prostu nie chce. Już wyjaśniałem dlaczego. Ostatnio jednak zaciekawił mnie dżentelmen uparcie twierdzący, iż w materii kupowania, wszystko jedno czego, to on kłopotów nie ma, bierze dowolnej wysokości kredyt i już. A w ogóle ludzie, którzy tego nie potrafią należą do grupy złamasów, ci zaś najwyraźniej sami zasłużyli na swój los.

Teza jest śmiała, ale też znana od lat. Pod koniec starego reżimu, czyli przed rokiem 1989 rozpowszechniana szczególnie chętnie, ponieważ wokół odbywał się wielki ruch uwłaszczania się nomenklaturowych gwiazd – no i jakoś tak zwykle wychodziło, że objawy zewnętrzne nowego bogactwa jednak wymagały pewnego usprawiedliwienia. I tak ci, którzy za czasów ostatniego PRL-owskiego Sejmu dostali z jego kancelarii przydziały na świeże Polonezy twierdzili, że to w końcu nic takiego, ot, przeciętny samochód, każdy może poprosić. Co oczywiście wielu czyniło, z wiadomym negatywnym skutkiem. A grać było o co, ponieważ nie wszyscy pewnie pamiętają, że kupno dwóch Polonezów po cenie państwowej i sprzedanie ich natychmiast po cenie wolnorynkowej gwarantowało zakup w Warszawie dwupokojowego mieszkania własnościowego.

Inni, może mniej doskonale ustawieni w „Robotniczej i Jedynej” mieli nad szarym tłumem tę przewagę, że wiedzieli gdzie i kogo słuchać – oraz od kogo na krótko pożyczyć worek kasy. Wystarczyło tylko działać jak niespieszny myśliwy, pilnie obserwujący otoczenie a potem naciskający spust strzelby bez najmniejszego wahania. Posłużę się konkretnym przykładem: oto znany mi kierownik sklepu wielobranżowego zauważył, że na sąsiedniej posesji, u sprzedawcy samochodów pewnej japońskiej marki, pod koniec roku ruch zamarł niemal całkowicie. Naiwni sądzili, że auta po prawie 7 tysięcy dolarów zaraz po Sylwestrze stanieją, będą wszak o rok starsze – więc ich na razie nie kupowali. Zupełnie nie interesowały ich polityczne spory, pośród których coraz częściej pojawiało się ciche stwierdzenie, że oto dostaliśmy się (Polacy) do Międzynarodowego Funduszu Walutowego i obieg naszego pieniądza tudzież jego wartość MUSZĄ być urealnione. Tak też się stało – tyle że informacja odpowiednio wcześniej wyciekła gdzie wyciec miała i oto mój kierownik dostał przed świętami wspaniały prezent. Wiedział mianowicie, że niezagospodarowane auta z sąsiedniego placu podrożeją. Wiedział też kiedy to się stanie.

Przyszedł więc czas na działanie. Przemyślny a dobrze zorientowany pożyczył wspominany worek kasy, udał się do sprzedawcy japończyków i na pniu kupił wszystko, co na placu stało. Nie tykając broń Boże palcem ani jednej maszyny! Stały nadal gdzie stały przedtem. Tyle że następnego dnia warte były już nie 7, ale 13 tysięcy dolarów za sztukę. Różnica jak łatwo policzyć wynosiła 6 tysięcy upragnionych przez rodaków zielonych papierków. Wziął je do kieszeni? Jeszcze nie.

Więc może przyszła Izba Skarbowa i puściła drania w skarpetkach? Nic podobnego. Proszę słuchać dalej: oto legalny właściciel nowej motoryzacyjnej floty widząc potworne zamieszanie przed siedzibą dealera udał się do kierownika i zaproponował mu prosty interes. „Odsprzedam ci wszystko jak stoi po... powiedzmy 12 tysięcy”. „Coś ty, chory! Dam ci po dychu i spadaj...” Targ w targ stanęło na 11 tysiącach. Dealer zarobił po dwa tysiące, przemyślny po cztery tysiące na jednym aucie – bo oczywiście zaciągnietą pożyczkę spłacił natychmiast. Samochody poszły na pniu – przyszli właściciele obawiali się kolejnych podwyżek. Skądinąd słusznie. Sprytnych inwestorów tez nikt nigdy o nic nie pytał. Powszechnie wiadomo było, że jeden ma chody w prokuraturze, a ciotka drugiego sama w sobie jest Izbą Skarbową. Rozeszło się po kościach.

Samochodów na placu było dwadzieścia dwa. Resztą rachunków pozostawiam wiernym Czytelnikom. Odpowiedź na pytanie czy wszyscy mogli robić podobne interesy – również.

Mnóstwo ludzi ma taki właśnie „zasłużony los” – kibiców zdarzeń. Szczerze mówiąc nie cierpię z tego powodu, niestety innym męka niezaspokojenia sen z oczu spędza stale. Po drugiej stronie barykady, po stronie tych zapobiegliwych też nie ma świętego spokoju. Co i raz któryś weźmie przypadkiem jakąś książkę do ręki, otworzy i czyta, a włos staje mu dęba na głowie: „Spisane będą czyny i rozmowy...” Myślicie że cieszy się z lektury polskiego noblisty Miłosza? A skądże! Natychmiast zaczyna kombinować, że może jednak naprawdę ktoś coś tam zapamiętał albo i zapisał, nieopatrznie chlapnie gdzieś jęzorem i diabli wzięli spokojne i dostatnie życie. W ten prosty sposób stres towarzyszy i jednym i drugim, wzbogaconym i golasom. To może być ciekawa mieszanka w niebie – bo że z powodu cierpień wszyscy pójdziemy do nieba to chyba nikt nie ma wątpliwości?

Marek Zarębski








Brak komentarzy: