środa, 10 października 2007

Karykatury



Wdałem się ostatnio w dość dziwną, ale też pouczającą rozmowę na temat tego, co Stowarzyszenie czy dowolna inna obywatelska organizacja może zmajstrować dla bliźnich dzisiaj – a co mogła teoretycznie za ancien regime’u. Wyszło z tego ni mniej ni więcej, że kiedyś było łatwiej. Przyznaję, że po części to prawda. Co jest smutne, szczególnie dla kogoś kto jak ja uważa się bardziej za prawicowca, niż centrystę. Niestety wiem również dlaczego tak się stało i kto temu zawinił.

Do roku 1989 obywatel „robotniczej” ojczyzny przypisany był do zakładu pracy. Zakład organizował mu domy wypoczynkowe latem czy zimą, przedszkola i kolonie dla dzieci, miejsca zamieszkania, ba, nawet czas wolny. Mało kto już pamięta wesołe wycieczki zakładowe na grzyby lub ryby, cel nieważny, istotne było podróżowanie, oczywiście pod narkozą, bo autokary nie należały do luksusowych. Narkoza powodowała zresztą, że lepiej niż dzisiaj zachowana była dbałość o ekologię – któżby tam po dotarciu na miejsce łaził po mokrych krzaczorach w poszukiwaniu grzybów, zwłaszcza gdy wzrok mętny, a krok niestabilny... Więcej osób wie pewno o Nowej Hucie, osiedlu stricte zakładowym, a nie samorządowym. Gdy w hucie „się rypło” – w Nowej Hucie też. I mamy taki skansen jaki mamy... Samorząd jako taki oczywiście istniał na papierze – ale też tylko w zakładach pracy. Z reguły suwerennie przydzielał nadwyżki nie wyeksportowanego nie wiadomo gdzie papieru toaletowego, mydełka w czasie, gdy ich w sklepach brakowało, rajstopy damskie i goździki na Święto Kobiet. No i oczywiście odpowiadał za lepsze lub gorsze pokoje w domach FWP, tu jednak owa suwerenność była już nieco okrojona, wiadomo, że organizacja partyjna do apartamentów miała pierwszeństwo.

Po roku 1989 „reformatorzy” wpadli na pomysł, które sprzedano pospólstwu jako triumf „nowego” podejścia do reformy państwa: ludzi oderwano od zakładów pracy i przyszpilono do miejsca zamieszkania. Pojawiły się co prawda głosy, że tak ostro to raczej nie należy, zakład pracy był również skarbcem, kasą – ale mało rewolucyjną krytykę zdławiono błyskawicznie i zamieciono pod dywan. Cicho ktoś pisnął, że nowa forma redystrybucji podatków przyniesie teraz więcej twórcom tych podatków. Cicho – bo też jakby z góry wiedziano, że nie wolno dawać zbytniej nadziei, a nuż ktoś wyciągnie rękę po to, co mu w chwili słabości obiecano publicznie. I jeszcze ciszej, bo gdy władca raz przyzwyczai się do zbioru złotych dukatów od podwładnych, to bez względu na kolor sztandaru, pod jakim łaskawie pełni swe rządy – dukatów nie odda i basta! A władcą samorządów postanowili zostać właśnie nowi panowie: w skrócie mówi się o nich UW-ole. Tak, Unia Wolności właśnie. Ta sama, której ludzie stanowili nowe prawa samorządowe, później gmatwali je bez końca, by w końcu wyszło na to, że jest dzisiaj jak jest, czyli kiepsko. O tym zresztą niżej. W tym miejscu dodam tyle, że na początku lat 90-tych w samej UW walczyły ze sobą dwie koncepcje samorządowe, obie zresztą importowane: niemiecka i francuska. UW-olskim „wkładem w rozwój” stało się niechlujne połączenie ze sobą obydwu. Złośliwi powiadali, że to k... skrzyżowana z helikopterem. Jak wiadomo takie coś nie ma prawa latać, nawet w miasto.

Więc kto dzisiaj „trzyma kasę”? Teoretycznie organ ustawodawczy. Powstaje w wyniku ogłoszonych i przeprowadzonych wyborów w samorządzie terytorialnym, na przykład gminnym u podstawy. Jakie te kampanie wyborcze były wie już dziecko. Dostawali się więc na radnych ludzie przypadkowi lub namaszczeni przez możne partie współczesnego świata. Ordynacja wyborcza jest jaka jest, na szczeblu samorządowym także. Wybrańcy znali się na różnych rzeczach i sprawach, rzadko jednak na dynamicznym zarządzaniu gminną kasą. Ta pozostawała w rękach „fachowców” osadzonych w organach wykonawczych. Krótko mówiąc starych cwaniaków, którzy niejednego króla przeżyli i z niejednego pieca chleb jedli. A właśnie dostali do ręki Uniwersalny Wytrych Każdej Swej Decyzji – pojęcie ZYSKU. Z zysku bowiem byli rozliczani, zyskiem tłumaczyli wszelkie swe kroki, nawet te nieudane. Cóż, nie myli się tylko ten, który nic nie robi... A że podczas licznych pomyłek znakomicie zarabiali szwagrowie i znajomi królika było tajemnicą poliszynela. Dzisiejsze ględzenie, że jednak kiedyś to byli fachowcy, pal sześć że partyjni, jest kompletną bzdurą. Podstawową, a bywało że jedyną kwalifikacją tych rzekomych geniuszy strategicznego myślenia była
bowiem psia wierność. Ktoś sądzi, ze to się nadaje np. do zarządzania bankiem?

Miał być bieg płaski, zrobił się bieg z przeszkodami. By nie gmatwać wywodu powiem tyle, że moim zdaniem dzięki starannie zaplanowanym posunięciom dyżur nad gminnymi skarbcami pełnią ci, którzy mieli dyżur pełnić. Wielu tzw. fachmanów pochodzi jeszcze z naboru przed 1989 rokiem, wielu było przez starych fachowców szkolonych i ugniatanych. Skutecznie... Spróbujcie dzisiaj napisać do ZBK-u o darmowy przydział niewykorzystanych miejsc parkingowych. NIEDASIE!! Nie da się, bo miasto straciło by zysk. To że traciło minione pięć czy sześć lat NIE MA ZNACZENIA! Nie mamy dobrego dozorcy, chociaż płacimy masę pieniędzy na firmę, która miała nam takowego dostarczyć – prawo bowiem przez dzielnych, a wyżej wspomnianych UW-oli zostało tak skonstruowane, że konieczny jest przetarg. Który oczywiście do niczego dobrego nie prowadzi, choć procedury zostały zachowane. W ostatnio zwolnionych przestrzeniach handlowych na parterze winien powstać na przykład miejscowy barek – ale nie powstanie, bo ZYSK podpowiada, że lepiej wynająć to fikcyjnym ludziom z fikcyjną deklaracją wysokiego czynszu, zresztą nie płaconego przez rok, niż rzecz pozostawić decyzji tych, którzy mieszkają na miejscu.

I dlatego przestrzeń wokół coraz częściej staje się karykatura samej siebie...


Marek Zarębski














Brak komentarzy: