Święto Wszystkich Świętych miało w Polsce od zawsze wiele twarzy, chciałoby się powiedzieć – tak w warstwie ideologicznej, jak praktycznej. Było i dumne, i smutne, i wesołe (halloween – implantacja siłowa), narodowe i „internacjonalistyczne” (bo wśród Świętych dominują jednak nacje inne, niż polska), bardzo kościelne i bardzo towarzyskie. Pierwszy dzień listopada otwierał szafy pełne zimowej odzieży – a wcześniej jeszcze sprzyjał zakupom, których nigdy byśmy nie dokonali, gdyby nie tradycja. Myślę tu o wszystkich tych cmentarnych gadżetach, które w gruncie rzeczy niczym nie różnią się od lalki-cyganki, siedzącej na koronkowej serwetce umieszczonej na telewizorze marki „Wisła”. Słowem są paskudne ponad wszelką miarę.
Aż chciałoby się powiedzieć, że w sensie gustu ozdób cmentarnych i specyficznej celebry masowego wydania - naszym mniej lub bardziej drogim zmarłym ze śmiercią wcale nie do twarzy. Podejrzewam wszakże, że zniosą to wszystko z właściwym sobie spokojem...
W jednym tylko roku 2007 dwukrotnie uczestniczyłem w czymś, co fakt odejścia członków dowolnej rodziny potwierdzało materialnie i organizacyjnie. Bo ceremonia pogrzebowa to jedno. Ale likwidacja (w sensie porządkowania) pozostałości po kimś, kogo już nie ma – to całkiem coś innego. I kto tego nie dokonał osobiście nigdy nie będzie wiedział o czym mówię. A chcę powiedzieć, że mozół to ogromny, najczęściej wykonywany pospiesznie, przypadkowo i byle jak.
Pośpiech wynika nie ze złej woli pozostałych na tym padole łez – z reguły wymuszają go przepisy administracyjne, terminy zdawania mieszkań nie własnościowych, przebieranie nóżkami rozmaitych administratorów, dozorców, sąsiadów i licho wie kogo jeszcze. Przypadkowość zawiera się w stwierdzeniu, że ludzkiego byłego życia, jakie by ono nie było, nie da się skutecznie zamknąć podczas jednej czy nawet pięciu wizyt w domu zmarłego. A nie są to wizyty szczególnie miłe i czyste – spoza ton kurzu, który raptem ujawnia się spod szaf, regałów i półek z książkami wyziera spory smutek. Tkwi w pękach kluczy nie wiadomo co otwierających, legitymacyjnych fotkach, które wypadają nawet z automatycznej pralki, brudnych naczyniach pozostawionych w kuchennym zlewie i parach butów, które trzeba posegregować tylko po to, by je zapakować w foliowy worek i wynieść na śmietnik. Po czym okazuje się, że i tak wszystkiego nie wyniesiono, sądząc po ilości tkwiących w szafkach witamin, leków przeciwgrypowych i plastrów drogi zmarły najwyraźniej szykował się jeśli nie do życia wiecznego, to przynajmniej przez najbliższe sto lat. No ale nie wyszło... Żywi porządkują więc ten śmietnik cudzego życia w pośpiechu, niecierpliwie – w sumie byle jak. Ni sobie ni komu innemu nie mam tego za złe. Nie da się zastąpić nieobecnych w ich dawnych życiowych funkcjach, pewnie też nie trzeba i nie należy.
Właśnie przestawiliśmy zegary. Trochę pociesznie to wygląda w świetle tego co wyżej. Ktoś ponoć dostał godzinę więcej. Czego – życia, zamętu, bólu czy radości? Bo że nie czasu uniwersalnego – to pewne...
Marek Zarębski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz