5 listopada koniec rządu Kaczyńskiego, odchodzi komplet ministrów, oczywiście minister sportu Jakubiak również. Prezydent Warszawy Gronkiewicz Waltz najwyraźniej wyczuła chwilę słabości odchodzącej, ponieważ ostro zaatakowała myśl Jakubiakowej o postawieniu nowego stadionu na błoniach wokół obecnego Jarmarku Europa. Zdaniem słynnej Bufetowej ziemie w tej okolicy są tak horrendalnie drogie, że za sprzedaż terenu obcym inwestorom da się wybudować gdzie indziej przyzwoity stadion i pewnie jeszcze halę sportową z pływalnią. W ostateczności mistrzostwa piłki kopanej mogą zacząć się na Śląsku... Co oczywiście generuje pytanie, czy warszawiacy mają własnego prezydenta, czy też jest to tajny agent śląski. Ponieważ dokładnie w tym samym czasie deweloperzy budowlani zaczęli podnosić lament, że rynek nieruchomości warszawskich dostał zadyszki, ceny nie idą już w górę, a sprzedaż wyraźnie spadła – automatycznie jawi się kolejne pytanie jakich to mianowicie „obcych inwestorów” Bufetowa miała na myśli i kimże są ci prości idioci, którzy miast poczekać, aż spadnie jeszcze bardziej chcą kupować już, teraz-zaraz? Co wreszcie takiego wybudują na miejscu obecnych rumowisk i komu to sprzedadzą czy wynajmą – jeśli dzisiaj nie ma chętnych na znaczną część pomieszczeń istniejących, a nie zagospodarowanych?
Zamęt? Ano zamęt. Nie wiadomo o co chodzi, więc z pewnością chodzi o pieniądze. Żurnaliści podali już tyle możliwych rozwiązań, że ograniczę się tu do przywołania tylko jednego: ktoś okolice Stadionu X-lecia chce kupić, ktoś inny chce mu to ułatwić. A sięgając pamięcią kilka lat wstecz wypada stwierdzić, że Platforma ma tu niezłe tradycje i doświadczenia, wystarczy przypomnieć tzw. aferę mostową, która choć umniejszana pracowicie - jest faktem. A propos mostów: warszawiakom obiecano tyle nowych, że chyba trzeba będzie poszerzyć Wisłę lub puścić ją zakosami w obrębie miasta, inaczej rzeki nam nie wystarczy na tę ilość obiecanych przepraw...
Szczerze mówiąc jako człek, który piłką nożną nie interesuje się wcale mam dokładnie w nosie kto komu nakopie na tym czy tamtym stadionie. Interesuje mnie natomiast kto i dlaczego manewruje cenami terenów i nieruchomości w moim mieście, kto tu znów dojedzie nie wiadomo skąd - po to tylko, by już po dwóch tygodniach od chwili osiedlenia wydzierać twarz w stylu „My, rodowici warszawiacy...” Myśl wydukana przez tego lub owego polityka, że z Warszawy da się zrobić Hong-Kong, Paryż czy Londyn jest mi obrzydliwa, ponieważ co ładnie brzmi z trybuny kiepsko wygląda w materii cen w sklepach. Miasta-wzory są po prostu tak drogie w utrzymaniu się na powierzchni normalnego obywatela, że sami Chińczycy, Francuzi czy Brytole pryskają z nich jak najdalej, w kierunku zdrowszych i tańszych okolic. Innym słowy najpierw zarobki rodem z wymienionych miast, potem pytanie czy w ogóle chcemy ich stylu, następnie uszczęśliwianie obywateli. Odwrotnie to geszeft i przekręt, śmierdzący na milę zwykłą, prostą łapówką.
W Warszawie tymczasem nadal nie rozwiązana pozostaje kwestia przebiegu autostrady A-2 przez miasto czy w jego okolicy, w najlepsze trwa wyłączanie kolejnych ulic z ruchu kołowego, czy gmatwanie przebiegu tego ruchu w innych miejscach. Przeniesienie zawodów piłki kopanej na Śląsk będzie skutkowało dla nas wydłużeniem czasu prostowania tych wszystkich spraw. Mało kto wie, że to jednak sprawa pilna – a w jej objaśnianiu posłużę się prostym przykładem drobiazgu jakże znaczącego. Otóż niedawno jeszcze podróżny jadący do stolicy z Poznania zaraz za poznańskimi rogatkami napotykał na jasne wskazówki „Warszawa 301 km”. Dzisiaj kierując się tylko drogowskazami zauważy, że Warszawa zniknęła z mapy Polski, jej miejsce zajęła... Łódź! Jadąc spokojnie autostradą na wschód trzeba naprawdę mocno uważać, by nie przeoczyć zjazdu w okolicach Konina do Warszawy właśnie. Kiepską, wiecznie zatłoczoną drogą wymuszającą prędkość godną chłopskiej furmanki toczymy się dalej w kierunku miasta, które zdaniem jego prezydenta nie chce się rozwijać drogowo, w nosie ma autostrady, za to mnóstwo mostów i wielkie, horrendalnie drogie nadwiślańskie błonia, zasmarkane usilną pracą byłych wschodnich przyjaciół...
Moja finalna teza jest obrazoburcza, ale przynajmniej prosta: Warszawie rządy kobiet nie służą wcale, albo jeszcze mniej. Gdyby ktoś miał wątpliwości, chciał mnie nazwać na przykład męskim szowinistą czy jakimś innym seksistą to wnoszę o rozważenie kwestii: na ile obecność pań w administracjach Mokotowa i Żoliborza pomogła lokatorom takich domów jak nasze? No... sami widzicie...
Marek Zarębski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz