O ludziach, ludzkich i diabelskich sprawach - i wszystkim o czym chcę coś powiedzieć. M.Z. to Marek Zarębski. Strona zawiera treści ujęte w formę słowa pisanego. Wszelkie zatem pretensje przyjmuję również TYLKO W TEJ FORMIE!
środa, 10 października 2007
Mity i mitotwórstwo
Zasada działania tego bloga skonstruowana została nie bez kozery szeroko – ludzie stanowiący dzisiaj trzon Stowarzyszenia Lokatorów „Po Drugiej Stronie – Abramowskiego 9” uznali, że publicznie będziemy rozmawiać na tych łamach nie tylko o murach, czynszach, fundamentach i bałaganie, ale też o świecie, innych ludziach i krajach, ludzkich wyobrażeniach.
I mitach, z którymi spotkaliśmy się dawno temu, w dzieciństwie – i później. Na przykład podczas spotkań lokatorskich w garażu obu poziomów.
Mit w przeciwieństwie do legendy bywa najczęściej najgorszą cholerą, z jaką człek spotyka się na co dzień – i wcale o tym nie wie. Mitem oficjalnym moich studenckich lat było wmawianie przyszłym podróżnym za zachodnią granicę, że tam gryzą, a ich rekiny, zresztą pływające nawet w angielskich i francuskich wannach, mają szczególnie duże i ostre zęby. Bardzo byłem tedy zdziwiony podczas pierwszej podróży do tej krainy zła, że nikt, ale to kompletnie nikt nie chce mnie ugryźć, wszyscy gdzieś podążali za swoimi sprawami i kompletnie na spieszonego socjalistycznego turystę nie zwracali uwagi. Mit prywatnie rozpowszechniany mówił co prawda, że poza pracą i oficjałkami żyje się wspaniale, często na bani lub na haju – ale niestety tego potwierdzenia też jakoś nie dostąpiłem. Widać pili i ćpali w konspiracji...
Polską radośnie interesowano się też krócej, niż mówił o tym mit rozpowszechniany na miejscu w Polsce. Może pół roku, może rok gdzieś na przełomie 1990/1991. Kiedy stwierdzono, że jest u nas jak jest, prezydent nosi w klapie tandetne ozdoby, a do jego przemówień trzeba aż dwóch tłumaczy, to znaczy z jego języka na miejscowy polski i dalej na miejscowy zagraniczny - dano sobie spokój. Potem weszły w grę inne elementy, o nich może kiedyś przy okazji, trochę nas za ową granicą wyprzedano, wrócili do domów biznesmeni z wypchanymi w Polsce walizami pieniędzy, zaczęliśmy być postrzegani jako kraina wariatów o tyle dziwnych, że gołodupych na zewnątrz i bardzo zamożnych, gdy się poskrobie. Niektórzy skrobali całkiem nieźle. Dzisiaj są „ałtorytetami” gdzieżby indziej, jak nie za granicą właśnie. W każdym razie w tym rejwachu zdążyłem jeszcze zauważyć, że Holendrzy nie znoszą Belgów mówiących po flamandzku, Niemcy żrą się w pasie przygranicznym z Duńczykami, ale we własnym kraju mają „ossis” i „wessis” jako zupełnie dwa różne światy. Jakoś nasi mitotwórcy zapomnieli naród o tym poinformować – może sami z perspektywy wygodnych foteli w „kumitetach”, przekształconych w gabinety prezesów w ogóle tego nie zauważyli. W pewnym sensie rozumiem ich. Była już połowa lat 90-tych i trwało pracowite wyrabianie nowych mitów. Na przykład poprawności politycznej. Pewnie wiecie kto w tym przodował.
Z tego zresztą czasu pochodzi też mit neo-pokory, jaką winien obywatel Rzplitej żywić względem urzędów i licznych wyklutych tam urzędników. Niby to podobne było do trendu socjalistycznego, zmieniła się jednak nieco obrzędowość, mieliśmy już nie „państwo sprawiedliwości społecznej”, ale „państwo praw”. Urzędnicy stali rzecz jasna na straży tego prawa, stąd liczne ich przywileje, mnożone tym chętniej, im więcej było nowych, kompletnie niezrozumiałych przepisów. Jednym z nich jest na przykład ten mówiący o obowiązku organizowania przez administracje przetargów nawet na najmniejszą duperelę, stanowisko i usługę. Nie mamy dozorcy, ale mamy w drodze przetargu firmę, która obiecała na piśmie załatwić tego dozorcę – gdyby zaistniała taka potrzeba. I co tam komu gadać, że potrzeba wpisana jest w definicję domu mieszkalnego jako takiego... Płacimy gorzej, niż na przedwojennych żydowskim targu, tam z reguły był tylko jeden pośrednik, tutaj kilku. Skąd wiem? Z odwiedzin w odległym od Warszawy niewielkim Jadowie, gdzie żyją jeszcze ludzie pamiętający tamten system sprzedawania koni, krów i dozorców, czyli parobków.
Z urzędnikami zawsze i w każdym kraju jest niezła polka, choć wszędzie tańczy się ją inaczej. Jak to wyżej powiedziałem w połowie lat 90-tych urzędnicy stwierdzili, że są jedynymi strażnikami, ale też interpretatorami obowiązującego, choć zmiennego i chwiejnego prawa. To był mocny, chciałoby się powiedzieć – powalający - argument. Niektórzy wszakże sięgali z przyzwyczajenia do starych argumentów, rozpowiadając dyskretnie gdzie to nie pracuje rodzina i że ten akurat budynek na Puławskiej czy Rakowieckiej „strasznie ważny jest”. Po co to czynili? Z powodu uwielbienia do głębokich skłonów wykonywanych przez petentów. Zastraszali ich dodatkowo stwierdzeniem, że takie na przykład świeżo dostarczone podanie o wymianę parapetów napisane jest niezrozumiałym językiem, proszę jeszcze raz, powołując się na paragraf i przepis... Nauka poszła w naród – i nie trzeba było długo czekać na rozpowszechnienie się przekonania, iż do urzędnika należy mówić w jeżyku, który on rozumie. Prywatnie uznałem to za kolejny MIT, tyleż ważny, że godzien jak najgorliwszego zwalczania. Stąd dzisiaj równo nie cenię urzędników domagających się podań w odpowiedniej formie na papierze proszalnym i ludzi, którzy mit ten czynnie podtrzymują, twierdząc wbrew logice i własnemu interesowi, że tak być musi, „jak wlazłeś między wrony kracz jak i ony...” Otóż to są ludzie małego ducha. I szkodliwi mitotwórcy! Niby na co dzień funkcjonują normalnie – ale daję słowo, że elektrycznej maszynki do golenia nie wynajdą, jak uczynił to radziecki uczony Golarkow, oczywiście na śmietniku ambasady amerykańskiej w Moskwie.
PS. Oczywiście wiem, że to kawał stary jak świat – ale dziwnie tu pasuje.
Marek Zarębski
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz