środa, 31 października 2007

Szanowni Czytelnicy!

Ponieważ w pewnym momencie życia tego blogu nastąpiła zmiana adresu (doszły dwie małe, ale znaczące kreseczki), pojawili się również nowi Czytelnicy spoza naszego domu, niekoniecznie znający na przykład polemikę pomiędzy obecnym reprezentantem lokatorów (P. A. Mikołajewski), a członkami Stowarzyszenia „Po Drugiej Stronie – Abramowskiego 9” – zobligowany zostałem do wypunktowania podstawowych kwestii i różnic w patrzeniu na problemy naszego domu. Stowarzyszenie powstało nie z powodu braku akceptacji dla jednego pisma (choć tu protestowaliśmy najgłośniej!), ale z powodu reprezentowania skrajnie różnego patrzenia na formę dialogu z ADM-em, ZBK-iem i nadrzędnymi strukturami decyzyjnymi miasta. Niektóre szczegółowe wątki prowadzą w dość odległą przeszłość i zawarte są w materiałach dokumentalnych strony www.abramowskiego9.waw.pl - gdzie na przełomie lat 2006/2007 jako ówczesny przedstawiciel lokatorski umieściłem sporo swoich tekstów, także dotyczących tej sprawy. Zatem: dzisiaj tylko pryncypia, zaciekawionych całością odsyłam do lektury pozostałych tekstów.

1. Ani niżej podpisany Marek Zarębski, autor tego tekstu, ani żadna inna osoba ze Stowarzyszenia „Po Drugiej Stronie” nie są przeciwni wykupowi lokali, które obecnie zajmujemy. Wszyscy podpisaliśmy w swoim czasie listę, która stanowiła o potrzebie opracowania przez Miasto zasad tych wykupów. Uwaga! Podpisani chcieli ZNAĆ ZASADY WYKUPU – co nie jest równoznaczne z CHĘCIĄ WYKUPU! Niemniej jednak nikt z nas podpisu nie wycofał. Wszelkie sugestie jakoby chodziło nam o coś innego są nieprawdziwe. Będziemy dążyć do uwolnienia możliwości wykupu zajmowanych przez nas lokali, a w konsekwencji do powstania Wspólnoty Lokatorów. Jeżeli tak się stanie uczynimy wszystko, by oderwać administrowanie domem od obecnych administratorów, stworzyć własną strukturę zarządzającą i mianować administratora z prawdziwego zdarzenia - czyli mającego nie tylko formalne uprawnienia, ale też jasną wizję działania wyłącznie na korzyść lokatorów.

2. Członkowie Stowarzyszenia „Po Drugiej Stronie” pragną w tym miejscu przypomnieć sąsiadom i ich formalnemu reprezentantowi, że tworząc nową strukturę NIE ZREZYGNOWALIŚMY z praw przysługujących każdemu lokatorowi domu Abramowskiego 9. Nadal tymi lokatorami POZOSTAJEMY- czy to się komuś podoba, czy nie podoba.

3. Twierdzimy stanowczo, że w chwili podpisywania umów o najem lokali w latach 2000 i 2001 nieznani sprawcy dokonali wobec nas szalbierstwa polegającego na tym, że za komercyjne, bardzo duże pieniądze, przy przejęciu przez Miasto gruntownie wyremontowanych lokali uprzednio zajmowanych - wynajęto nam zupełnie nie komercyjne powierzchnie mieszkalne w domu, który został źle wykonany i nie wiadomo z jakiej przyczyny odebrany do eksploatacji. Wkrótce techniczne dolegliwości dały o sobie znać w każdym mieszkaniu, na każdej klatce schodowej, na każdym poziomie wewnętrznych garaży. Są lokale, w których niedoskonałości tych nie da się usunąć w ogóle – lub można to uczynić tylko bardzo wysokim kosztem. Są też lokale, wobec których żywimy uzasadnione podejrzenia, iż oddane zostały do użytku wbrew ówcześnie obowiązującemu Prawu Budowlanemu. Są też takie, które w nieformalnym jeszcze obmiarze nie przekroczyły magicznej granicy 80 m.kw. powierzchni mieszkalnej, zatem NIGDY nie mogły być uznane za komercyjne – co oznacza, że pobrane przez lata zasiedlenia czynsze są pozbawione podstawy prawnej i winny ulec zwrotowi.

4. Nie nazywamy imieniem i nazwiskiem żadnego domniemanego sprawcy wskazanego wyżej oszustwa, uważamy, iż jest to zajęcie dla prokuratora i sądu powszechnego. Imiennie jednak będziemy wskazywać ludzi, którzy ślady oszustwa usiłują w arogancki sposób zatrzeć naszym kosztem, wbrew logice i prawu. Oświadczamy, że nie ma naszej zgody na uczestniczenie w tym procederze.

5. Wielokrotnie akcentowaliśmy, że obniżka czynszów w naszym domu i w poszczególnych lokalach winna dokonać się nie tylko z powodu wad poszczególnych lokali mieszkalnych, ale też ze względu na wady całego budynku. Gdy obniżki tej już dokonano wielokrotnie podkreślaliśmy ideę, że stało się to bez konsultacji z ogólnym gremium lokatorskim, w oderwaniu od głosu zbiorowości, na zasadzie półprywatnych targów o każdy źle przyklejony kafelek i inne detale, z wykorzystaniem nieformalnych nacisków wobec niezorientowanych osób, na podstawie źle przeprowadzanych inspekcji budowlanych.

6. Od października 2006 roku gremium lokatorskie na dwóch publicznych zebraniach uznało, że oto nadszedł czas, by wyartykułować jasno żądanie obniżenia czynszów dla wszystkich lokatorów do wartości regulowanej, czyli do wysokości 3,80 zł za metr kw. zajmowanej powierzchni. Wskazaliśmy na DWA podstawowe argumenty przemawiające za tym żądaniem. Pierwszy brzmiał: sytuacja lokali pogarsza się z każdym rokiem ponad standardowe zużycie wynikające z eksploatacji, a wszelkie działania administracji w tej materii należy uznać za pozoranckie i marnej jakości. Drugi brzmiał: sytuacja opisana trwa już ponad sześć lat i nawet cudowne jej naprawienie w jednym czy drugim lokalu nie zmienia konstatacji, że pozostawialiśmy na tej szalbierskiej karuzeli tyle właśnie lat, PRZEPŁACAJĄC wartość najmowanych powierzchni nawet po obniżce czynszów.

7. Tego stanowiska lokatorów nie odwołało ŻADNE INNE ZEBRANIE OGÓLNE – należy zatem uznać je za NADAL OBOWIĄZUJĄCE dla przede wszystkim przedstawiciela lokatorów. Wszelkie rozmowy o czynszach na poziomie 7,50 zł/m.kw. są zatem pozbawione jakiegokolwiek sensu i dowodzą jedynie, że autorzy oraz propagatorzy tej kwestii nie wiedzą co czynią. Nie zdają sobie sprawy co im grozi dzisiaj – ale przede wszystkim co im może grozić jutro i pojutrze. O katastrze piszę w jednym z poprzednich tekstów.

8. Z powyższej przyczyny niżej podpisany i pozostali członkowie Stowarzyszenia „Po Drugiej Stronie” nie potrafią sobie wytłumaczyć skąd, na jakiej podstawie i za czyją zgodą w pierwotnym piśmie sygnowanym przez przedstawiciela lokatorów i jego asystentkę znalazła się wartość 7,50 zł za m.kw. wynajmowanej powierzchni mieszkalnej. Opublikowane tłumaczenie uznajemy za bałamutne i niezgodne z przyjętą i nigdy nie zanegowaną linią ogólnego postępowania wobec władz miasta i dzielnicy.

Wyżej uczyniłem wszystko, by przedstawić tylko JEDEN Z POWODÓW powstania Stowarzyszenia „Po Drugiej Stronie” w sposób syntetyczny i najlepiej udokumentowany. Wbrew zawartym w opublikowanych na stronie www.abramowskiego9.waw.pl wyimkach obszernej korespondencji różnych osób (oczywiście posiadam pełną tego dokumentację, udostępnioną mi przez zainteresowanych) z P. Arturem Mikołajewskim nie jestem twórcą, a w podtekście manipulatorem lokatorskich odczuć i opinii. Zwerbalizowałem jedynie pewne obawy i nieporozumienia, następnie opisałem w kilku tekstach. W efekcie tych i innych działań powstała nowa struktura lokatorska, jestem jej szeregowym członkiem. Tym tylko różnię się od pozostałych, że jako dziennikarz z zawodu chętniej siadam do klawiatury i dosadniej opisuję co sądzą inni i co sam sądzę. Kiedyś, w skutecznej kampanii o obniżkę czynszów przyniosło to konkretną korzyść wielu moim sąsiadom i przyjaciołom.

Takie są moje intencje – bez względu na to, co kto o tym sądzi i o co mnie podejrzewa. Gdyby były inne – powiedział bym to jasno i publicznie, jak to czyniłem w przeszłości. Moje Stowarzyszenie ani razu nie zanegowało prawomocności wyboru P. Mikołajewskiego na reprezentanta lokatorów w dniu 14 października 2006 r. Niestety kwestionujemy przedstawicielstwo P. Anny Stach – nikt z członków Stowarzyszenia nie mógł sobie przypomnieć chwili, w której ten wybór się dokonał. Twierdzimy zaś, że byliśmy obecni na wszystkich zebraniach ogólnych – i że na jednym z nich, 14 maja 2007 r. P. Mikołajewski oznajmił, iż dokooptował P. Annę Stach do współpracy przy formułowaniu pism w imieniu lokatorów. Doprawdy trudno to uznać za wybór ogółu – stąd też użyta wyżej nazwa „asystentka”. Oznajmienie i ogólne milczenie to nie to samo, co demokratyczny, jawny wybór. Jeżeli sąsiedzi uznają jednak, że na kolejnym zebraniu ogólnym warto dokonać formalnego wyboru – nie będziemy przeciwstawiać się woli zbiorowości. Zachowując rzecz jasna prawo do własnej opinii, którą na tymże zebraniu publicznie wyrazimy.

Sumując tę część wywodu:mimo że pozornie zmierzamy w podobnym kierunku – kierujemy się odmiennymi zasadami myślenia i odmiennymi strategiami postępowania. Nie zamierzamy ukrywać, że mając własne racje będziemy dążyć do ich spopularyzowania oraz do powiększenia grona zwolenników. Będziemy to czynić na łamach tego między innymi blogu – nie naruszając integralności strony www.abramowskiego9.waw.pl jak tego już nie czynimy. Jasno stawiamy też fundamentalną wskazówkę naszego rozmawiania z sąsiadami: żadnych ustępstw na rzecz tych, którzy twierdzą, iż podpisane przed laty akty najmu zobowiązują tylko jedną stronę układu czyli lokatorów - drugiej, urzędowej zostawiając zupełnie wolną rękę. Ta wersja interpretacji zdarzeń została w przeszłości zaprezentowana i wiemy, że ma nadal swoich zwolenników. Nie zgadzamy się z tym – co zostało jasno i publicznie powiedziane także na zebraniu ogółu. Jako się rzekło: dokonano wobec nas oszustwa i nie jest naszym obowiązkiem krycie oszustów czy sprawianie przyjemności zacieraczom śladów tego aktu złej woli. Jeśli jednak ktoś chce prezentować pogląd typu „homo sovieticus”, za jaki uważamy podporządkowanie się zasadom gry narzuconym lokatorom przez nierzetelnych kontrahentów, bo ci mają jakoby władzę – jego wola i wybór. Będzie jednak skutecznie zwalczany wszystkimi publicystycznymi, a prawnie dostępnymi środkami na każdym forum, do którego będziemy mieć wolny wstęp.

Chcemy też poinformować Czytelników, że czynimy udane próby nawiązania współpracy z innymi samorządami lokatorów, dzisiaj przede wszystkim z ulicy Mickiewicza 65 i Marii Kazimiery wielu numerów. Analiza dokonań ZBK-ów i ADM-ów wobec lokatorów dowiodła, że używa się wobec nas tych samych „patentów” w zbywaniu zasadnych pretensji i postulatów, że mamy mniej więcej te same problemy z substancją materialną domów – i z administrowaniem nimi. Jesteśmy głęboko przekonani, że już tylko ujawnienie i porównanie treści umów zawartych z agencjami ochrony dowiedzie, że można z nimi rozmawiać na zupełnie innej płaszczyźnie, a mamrotanie tego czy innego urzędnika, iż „to nie nasza sprawa, bo płaci miasto” jest zwykłą brednią. Miasto to obywatele tego miasta. To my.

Marek Zarębski

A może by tak o konkretach z własnego podwórka?

Nadesłano na moje ręce opinię, iż zbytnio na blogu uciekam w politykę, a niechętnie zajmuję się takimi drobiazgami, jak np. liczniki wodne. Ponieważ to głos spoza mojego domu – zakładam, że mój Czytelnik nie zna dość obszernej dyskusji na ten temat, swojego czasu publikowanej na łamach strony www.abramowskiego9.waw.pl Mniejsza jednak teraz o to, co napisałem, niżej pozwolę sobie przytoczyć oryginalny tekst. Rzecz w tym, że w wypadku domu Abramowskiego 9 jak i domu Mickiewicza 65 posłużono się dokładnie tym samym scenariuszem wymiany niewielkich aparacików, których wskazania zostały następnie zanegowane przez część lokatorów jako zbyt wysokie i nie odpowiadające realiom czasu minionego. Na ponury dowcip zakrawa fakt, iż pierwszą negację wskazań nowych wodomierzy odnotowałem dosłownie w kilka dni po ich zamontowaniu (ostatnie dni grudnia 2006 lub pierwsze stycznia 2007). W jednym z lokali stan zużycia wody na nowym liczniku sugerował, iż lada dzień mieszkańcy zobowiązani zostaną do uiszczenia kwoty około 7 tysięcy złotych! Natychmiastowa interwencja prócz tego, że była nader burzliwa (administratorka uważała, że wszystko jest w porządku i najwyraźniej lokator zbyt wiele czasu spędził w wannie) przyniosła w sumie rozwiązanie w postaci powrotu do rachunków na poprzedniej wysokości. Natychmiast jednak jawi się pytanie: a co z tymi, którzy teoretycznie mogli mieć zawyżone wskazania, ale po pierwsze nie zauważyli ich na początku działania nowych liczników, po drugie były to kwoty mniejsze i dające się „wtopić” w normalne zużycie? Czy to jest przepis na finansową zbrodnię doskonałą? Bo jednak co innego negować złe wskazania i złe kwoty do zapłacenia w styczniu – a co innego w lipcu. Otóż z doświadczeń tych, którzy uczynili to latem wynika, że ich interwencje zostały oddalone jako bezzasadne.

A oto tekst, którym rzecz całą kwitowałem na stronie www.abramowskiego9.waw.pl , podpisując się oczywiście imiennie:

„...Szanowni! Ponieważ w kilka godzin po zamieszczeniu swego tekstu (dotyczył właśnie wodomierzy - dopisek) otrzymałem kilka telefonicznych próśb o kontynuowanie wątków w tym tekście podniesionych spieszę przypomnieć, że od marca 2007 nie jestem już reprezentantem lokatorów. ...Wszystko zatem co piszę na łamach internetowej strony ma charakter opinii prywatnych i nie może być kontynuowane oficjalnie - chyba że moje zdanie podzielą wyżej wymienieni i będą kontynuować na swój sposób. Co się tyczy wątpliwości wskazanych w poprzednim tekście: posługuję się nie tylko własnymi, potwierdzonymi co najmniej przez dwie niezależne wobec siebie osoby obserwacjami, ale też zwykłą logiką. Uważam otóż, że wymienione przez przedstawicielkę ZBK-u protokoły odbioru wymienionych wodomierzy i ciepłomierzy tylko wtedy byłyby coś warte, gdyby były kontrasygnowane. Innymi słowy: gdyby na dokumencie podpisał się również lokator, którego nowa aparatura dotyczy. Z tego co wiem ani jeden licznik nie został w ten sposób potraktowany, na ani jednym dokumencie nie widnieje potwierdzenie lokatora, iż stan aparaciku istotnie jest zerowy, a jego wymiana nastąpiła tego i tego dnia. Zatem Państwa podróżowanie do DOM Wierzbno logicznie mija się z celem. Bo co niby tam chcecie zobaczyć? Protokół, w którym stoi jak byk, że dnia X było zero, co jakiś nieznany Państwu z imienia i nazwiska fachman potwierdza, ale z kolei Państwa podpisu pod spodem brak, więc wszystko funta kłaków warte. Wyobraźcie sobie Państwo sytuację, w której wsiedliście do taksówki, której kierowca odmawia okazania wyzerowanego licznika - po czym po dojechaniu na wskazane miejsce domaga sie opłaty i przysięga, że zero w punkcie startu jednak było, na co ma stosowny protokół, oczywiście sporządzony przez siebie i przez siebie podpisany. Ludzie nie mają na ogół wyjścia, płacą, bo cóż innego uczynić. Nie inaczej rzecz ma się w wypadku naszych rozliczeń z administracją. Płacimy. Sygnalizując, że nadal niczego istotnego nam nie wyjaśniono, że odpowiedź mętna i pokrętna, nadto pozbawiona punktów odniesienia, czyli Państwa podpisów. Co dalej czynić? Cóż, wiem co ja uczynię. A o woli zbiorowości może zdecydować wyłącznie zbiorowość...”

Na dzisiaj tyle w sprawach mieszkaniowych konkretów. Z mocy prawa liczniki mają być co pięć lat wymieniane lub legalizowane. Za jakiś czas postaramy się zatem udowodnić, że jednak legalizacja jest tańsza – a że nie może zarobić przyjaciel królika to już nie ból mojej głowy...

Marek Zarębski

Jak Pan mógł...

Znów prywatny mail i łagodny wyrzut tyczący się mojej opinii o niektórych kobietach. Bo ileż to damski ród dobrego uczynił dla miasta i świata... Ileż zasług położył tu i ówdzie. Trzymał, hołubił, dowartościowywał. Liczył, zawiadamiał, polecał i czasem niesfornym coś nakazywał.

Ależ to droga Respondentko święta racja! Dodał bym od siebie, że potwierdzona nawet takim poświęceniem, jak okazanie osobistych schabów przez panie z partii, która jednak do obecnego Sejmu się nie dostała – co moim zdaniem dobrze świadczy o wyborcach. Po prostu wolą najwyraźniej iść po rzeczony schab do mięsnego, niż do Sejmu.

No i mamy jeszcze syrenkę w herbie. Czy jednak z tego wszystkiego wynika, ze niektóre kobiety poświęcają się tak bardzo, że inne nie muszą już być normalne? Oczywiście można tak ustawić statystykę, że krwawa Julia Brystygierowa (UB) i matka Teresa czynią w sumie bilans zerowy. Ale to potwierdza tylko powiedzenie, że są kłamstwa, wielkie kłamstwa – a na końcu statystyka. Nadto tak się dziwnie składa, że więcej chętnych do krwawych zabaw, niż do świętości.

No i pośrodku jest to wszystko, co zawiera się w dowcipach o teściowych, żonach zawsze naburmuszonych i w gruncie rzeczy terroryzujących własnych chłopów, paniach osiągających własne małe cele metodą „Daj – bo jak nie to separatio a toro e mensa!” (tłumaczenie łagodne: nie będzie obiadu i deseru ponieważ boli mnie głowa! Jest też dosadniejsza wersja).

No więc proszę Pani to nie chłopy dopiekły mi najbardziej w licznych bojach, jakie przez lata prowadziłem z organami administracyjnymi i samorządowymi. Niestety najgłupsze odpowiedzi otrzymywałem od pań właśnie. Sprężyłem się zatem i napisałem co napisałem. I wie Pani co? Wszystkie znane mi, a pozytywne i ciepłe damskie Smoki Milusie jakoś się nie obraziły po lekturze tekstu. Zatem sugestia jakobym nie lubił słodyczy jest błędna. Uwielbiam je! Niestety nie cierpię pączków z musztardą.


Z niskimi ukłonami

Marek Zarębski

wtorek, 30 października 2007

Rządy kobiet?

5 listopada koniec rządu Kaczyńskiego, odchodzi komplet ministrów, oczywiście minister sportu Jakubiak również. Prezydent Warszawy Gronkiewicz Waltz najwyraźniej wyczuła chwilę słabości odchodzącej, ponieważ ostro zaatakowała myśl Jakubiakowej o postawieniu nowego stadionu na błoniach wokół obecnego Jarmarku Europa. Zdaniem słynnej Bufetowej ziemie w tej okolicy są tak horrendalnie drogie, że za sprzedaż terenu obcym inwestorom da się wybudować gdzie indziej przyzwoity stadion i pewnie jeszcze halę sportową z pływalnią. W ostateczności mistrzostwa piłki kopanej mogą zacząć się na Śląsku... Co oczywiście generuje pytanie, czy warszawiacy mają własnego prezydenta, czy też jest to tajny agent śląski. Ponieważ dokładnie w tym samym czasie deweloperzy budowlani zaczęli podnosić lament, że rynek nieruchomości warszawskich dostał zadyszki, ceny nie idą już w górę, a sprzedaż wyraźnie spadła – automatycznie jawi się kolejne pytanie jakich to mianowicie „obcych inwestorów” Bufetowa miała na myśli i kimże są ci prości idioci, którzy miast poczekać, aż spadnie jeszcze bardziej chcą kupować już, teraz-zaraz? Co wreszcie takiego wybudują na miejscu obecnych rumowisk i komu to sprzedadzą czy wynajmą – jeśli dzisiaj nie ma chętnych na znaczną część pomieszczeń istniejących, a nie zagospodarowanych?

Zamęt? Ano zamęt. Nie wiadomo o co chodzi, więc z pewnością chodzi o pieniądze. Żurnaliści podali już tyle możliwych rozwiązań, że ograniczę się tu do przywołania tylko jednego: ktoś okolice Stadionu X-lecia chce kupić, ktoś inny chce mu to ułatwić. A sięgając pamięcią kilka lat wstecz wypada stwierdzić, że Platforma ma tu niezłe tradycje i doświadczenia, wystarczy przypomnieć tzw. aferę mostową, która choć umniejszana pracowicie - jest faktem. A propos mostów: warszawiakom obiecano tyle nowych, że chyba trzeba będzie poszerzyć Wisłę lub puścić ją zakosami w obrębie miasta, inaczej rzeki nam nie wystarczy na tę ilość obiecanych przepraw...

Szczerze mówiąc jako człek, który piłką nożną nie interesuje się wcale mam dokładnie w nosie kto komu nakopie na tym czy tamtym stadionie. Interesuje mnie natomiast kto i dlaczego manewruje cenami terenów i nieruchomości w moim mieście, kto tu znów dojedzie nie wiadomo skąd - po to tylko, by już po dwóch tygodniach od chwili osiedlenia wydzierać twarz w stylu „My, rodowici warszawiacy...” Myśl wydukana przez tego lub owego polityka, że z Warszawy da się zrobić Hong-Kong, Paryż czy Londyn jest mi obrzydliwa, ponieważ co ładnie brzmi z trybuny kiepsko wygląda w materii cen w sklepach. Miasta-wzory są po prostu tak drogie w utrzymaniu się na powierzchni normalnego obywatela, że sami Chińczycy, Francuzi czy Brytole pryskają z nich jak najdalej, w kierunku zdrowszych i tańszych okolic. Innym słowy najpierw zarobki rodem z wymienionych miast, potem pytanie czy w ogóle chcemy ich stylu, następnie uszczęśliwianie obywateli. Odwrotnie to geszeft i przekręt, śmierdzący na milę zwykłą, prostą łapówką.

W Warszawie tymczasem nadal nie rozwiązana pozostaje kwestia przebiegu autostrady A-2 przez miasto czy w jego okolicy, w najlepsze trwa wyłączanie kolejnych ulic z ruchu kołowego, czy gmatwanie przebiegu tego ruchu w innych miejscach. Przeniesienie zawodów piłki kopanej na Śląsk będzie skutkowało dla nas wydłużeniem czasu prostowania tych wszystkich spraw. Mało kto wie, że to jednak sprawa pilna – a w jej objaśnianiu posłużę się prostym przykładem drobiazgu jakże znaczącego. Otóż niedawno jeszcze podróżny jadący do stolicy z Poznania zaraz za poznańskimi rogatkami napotykał na jasne wskazówki „Warszawa 301 km”. Dzisiaj kierując się tylko drogowskazami zauważy, że Warszawa zniknęła z mapy Polski, jej miejsce zajęła... Łódź! Jadąc spokojnie autostradą na wschód trzeba naprawdę mocno uważać, by nie przeoczyć zjazdu w okolicach Konina do Warszawy właśnie. Kiepską, wiecznie zatłoczoną drogą wymuszającą prędkość godną chłopskiej furmanki toczymy się dalej w kierunku miasta, które zdaniem jego prezydenta nie chce się rozwijać drogowo, w nosie ma autostrady, za to mnóstwo mostów i wielkie, horrendalnie drogie nadwiślańskie błonia, zasmarkane usilną pracą byłych wschodnich przyjaciół...

Moja finalna teza jest obrazoburcza, ale przynajmniej prosta: Warszawie rządy kobiet nie służą wcale, albo jeszcze mniej. Gdyby ktoś miał wątpliwości, chciał mnie nazwać na przykład męskim szowinistą czy jakimś innym seksistą to wnoszę o rozważenie kwestii: na ile obecność pań w administracjach Mokotowa i Żoliborza pomogła lokatorom takich domów jak nasze? No... sami widzicie...

Marek Zarębski

niedziela, 28 października 2007

Refleksje listopadowe nieco nietypowe

Święto Wszystkich Świętych miało w Polsce od zawsze wiele twarzy, chciałoby się powiedzieć – tak w warstwie ideologicznej, jak praktycznej. Było i dumne, i smutne, i wesołe (halloween – implantacja siłowa), narodowe i „internacjonalistyczne” (bo wśród Świętych dominują jednak nacje inne, niż polska), bardzo kościelne i bardzo towarzyskie. Pierwszy dzień listopada otwierał szafy pełne zimowej odzieży – a wcześniej jeszcze sprzyjał zakupom, których nigdy byśmy nie dokonali, gdyby nie tradycja. Myślę tu o wszystkich tych cmentarnych gadżetach, które w gruncie rzeczy niczym nie różnią się od lalki-cyganki, siedzącej na koronkowej serwetce umieszczonej na telewizorze marki „Wisła”. Słowem są paskudne ponad wszelką miarę.

Aż chciałoby się powiedzieć, że w sensie gustu ozdób cmentarnych i specyficznej celebry masowego wydania - naszym mniej lub bardziej drogim zmarłym ze śmiercią wcale nie do twarzy. Podejrzewam wszakże, że zniosą to wszystko z właściwym sobie spokojem...

W jednym tylko roku 2007 dwukrotnie uczestniczyłem w czymś, co fakt odejścia członków dowolnej rodziny potwierdzało materialnie i organizacyjnie. Bo ceremonia pogrzebowa to jedno. Ale likwidacja (w sensie porządkowania) pozostałości po kimś, kogo już nie ma – to całkiem coś innego. I kto tego nie dokonał osobiście nigdy nie będzie wiedział o czym mówię. A chcę powiedzieć, że mozół to ogromny, najczęściej wykonywany pospiesznie, przypadkowo i byle jak.

Pośpiech wynika nie ze złej woli pozostałych na tym padole łez – z reguły wymuszają go przepisy administracyjne, terminy zdawania mieszkań nie własnościowych, przebieranie nóżkami rozmaitych administratorów, dozorców, sąsiadów i licho wie kogo jeszcze. Przypadkowość zawiera się w stwierdzeniu, że ludzkiego byłego życia, jakie by ono nie było, nie da się skutecznie zamknąć podczas jednej czy nawet pięciu wizyt w domu zmarłego. A nie są to wizyty szczególnie miłe i czyste – spoza ton kurzu, który raptem ujawnia się spod szaf, regałów i półek z książkami wyziera spory smutek. Tkwi w pękach kluczy nie wiadomo co otwierających, legitymacyjnych fotkach, które wypadają nawet z automatycznej pralki, brudnych naczyniach pozostawionych w kuchennym zlewie i parach butów, które trzeba posegregować tylko po to, by je zapakować w foliowy worek i wynieść na śmietnik. Po czym okazuje się, że i tak wszystkiego nie wyniesiono, sądząc po ilości tkwiących w szafkach witamin, leków przeciwgrypowych i plastrów drogi zmarły najwyraźniej szykował się jeśli nie do życia wiecznego, to przynajmniej przez najbliższe sto lat. No ale nie wyszło... Żywi porządkują więc ten śmietnik cudzego życia w pośpiechu, niecierpliwie – w sumie byle jak. Ni sobie ni komu innemu nie mam tego za złe. Nie da się zastąpić nieobecnych w ich dawnych życiowych funkcjach, pewnie też nie trzeba i nie należy.

Właśnie przestawiliśmy zegary. Trochę pociesznie to wygląda w świetle tego co wyżej. Ktoś ponoć dostał godzinę więcej. Czego – życia, zamętu, bólu czy radości? Bo że nie czasu uniwersalnego – to pewne...

Marek Zarębski

czwartek, 25 października 2007

Wściekłe jesienne nastroje

Z życiem jest trochę jak z miłosną liryką stosowaną: na froncie zakup bukietu róż, na zapleczu pranie brudnych skarpetek i prasowanie koszul. Jesienią przyszła najwyraźniej pora na dominację ciemnej strony Księżyca. Niektórym sąsiadom po prostu odbija. O czym w krótkiej opowiastce niżej.

Kilka słów z ochroniarzem na dole, w jamie przeznaczonej na ich „stróżówkę”. Rzecz polega na tym, iż z poziomu podziemnego garażu „minus jeden” nie można swobodnie wydostać się na powierzchnię przez wyjście na klatce drugiej. Ktoś po prostu zamknął wyjście ewakuacyjne na klucz. Że nie wolno? Że winien być swobodny szlak ewakuacji na przykład w razie pożaru? No cóż, nieznany klient zamknął i ma w nosie detale. O tym rozmawiamy.

Zapalamy po papierosie. „Route 66”, wersja light. Po dziesięciu mniej więcej minutach z góry, to jest z poziomu parterowego wejścia do windy dobiega nieokreślony damski głos. Przez szparę w ciągu schodów widać, że to jedna z sąsiadek. Mówi do nas coś niewyraźnego. Ponieważ nie słyszę w czym rzecz wchodzę parę kroków wyżej, rodzaj półpięterka i słyszę: „Panowie, ja sobie nie życzę, smród dociera na klatkę, proszę palić na zewnątrz budynku, klatka to część mojego mieszkania, palicie jakieś marne i tanie świństwo...”

Jak wrażliwa zapachowo dama wyczuła „smród” trzy poziomy wyżej – trudno dociec. Może ma wrażliwy nos, mniejsza. Może istotnie papierosy winno palić się na zewnątrz budynku? Jak by nie było – w pretensji sąsiadki kilka głupstw, które nazwać trzeba.

Otóż po pierwsze klatka schodowa nie jest częścią Pani mieszkania. Jest ciągiem wspólnym, więc także moim. Po drugie gdy się czegoś chce od kogoś, to raczej należy zadbać o właściwy, niewielki dystans między rozmówcami – nie nauczać z wysokości, bo to budzi raczej niechęć.

Po trzecie wyrażając się o jakości niedawno wypalonego papierosa klasy średniej wyższej, typ light (a ochroniarz to niby jakie ma palić, by uzyskać aprobatę gatunkową?), upoważniła Pani niniejszym drugą stronę do takiegoż samego wyrażania prywatnych opinii – stąd powiem Pani, że Jej nowa fryzura jest całkiem przyjemną konstrukcją. Gdybyż jeszcze weselsza mina...

Po czwarte wreszcie najuprzejmiej informuję Panią, że Jej poglądy może i warte są wysłuchania, może należy zastosować się do tego i owego – niestety nikt nie wybrał Pani Królową Pszczół, rozmawiającą z trutniami wyłącznie przy pomocy edyktów, rozkazów i poleceń. Nieśmiało tedy sugeruję dobranie właściwszej formy dialogu z otoczeniem. Nie wspominam o drobiazgu, że niewłaściwie wybrała Pani miejsce szukania trutni. Tu ich Pani nie uświadczy. No ale gdzieżbym tam ja malutki miał nauczać specjalistę weterynarii...

Dlaczego na piśmie i czemu nie powiedziałem Pani tego na miejscu? A niby jak miałem to uczynić, jeśli dama jak hiszpańska karawela bierze zwrot przez rufę i odpływa w siną dal?

Marek Zarębski

wtorek, 23 października 2007

Powyborczy dance macabre


Komentarze powyborcze bywają nadzwyczaj osobiste, sam tego jestem dowodem. Kiedy jednak piszę „nie lubię PO” – to znaczy, że ja, niżej podpisany tej formacji nie lubię. Nie ma powoływania się na jakiś tam obiektywizm, wyższe prawa boskie czy statystyczne, nie ma mowy o arbitralnych pseudo-ekspertyzach. Podobnie gdy zabierają w tej sprawie głos najbardziej znani blogerzy sieciowi nieodmiennie w ich tekstach znajdzie się stwierdzenie, że lubić to oni mogą tego i owego, ale prawa demokratycznych wyborów są jakie są, amen, władza polityczna została wybrana legalnie. Przez RÓWNOPRAWNYCH OBYWATELI!

Nas, normalnych ludzi, obowiązują prawa logiki. Odpowiadamy za to, co piszemy, za wykreowane w tekstach światy, za własne wnioski. Być może dzieje się tak dlatego, iż nie tworzymy własnych szkół myślowych, pseudo-salonów i saloników. Zupełnie inaczej, niż wielkonakładowa, polskojęzyczna (tak ją określa wielu!) „Gazeta Wyborcza”, konkretnie w dodatku stołecznym z dnia 22 października tego roku w tekście „Jak głosowało miasto wykształciuchów”. Państwa miasto – dodaję od razu, wiedząc, że nie każdy musi się zgadzać z tą wykształciuchową definicją.

Tekst sygnowany przez niejakiego Jana Fusieckiego opowiada w zamierzeniu KTO i GDZIE głosował na PO, PiS i pozostałe partie. Załóżmy, że autor posługuje się prawdziwymi danymi, do których dopisał autorski komentarz. Oto fragment pierwszy oryginalnego tekstu:

„...Najwyższą, porównywalną np. z francuską, frekwencją (79,8 proc.) może poszczycić się Ursynów. To najbardziej inteligencka dzielnica Warszawy. Praktycznie nie ma na jej terenie domów komunalnych. Ursynowianin to z reguły człowiek młody lub w średnim wieku, dobrze wykształcony i zaradny...”

Kilka pytań do Pana Autora tylko w materii tego fragmentu.

1. Skąd pomysł porównania z Francją, dzisiaj wielonarodową, wewnętrznie skłóconą i społecznie niestabilną – o ile wierzyć Pańskiej gazecie, tak chętnie opisującej cierpienia mniejszości w Paryżu i okolicach? Czy z powodu zapatrywań Pańskiego szefa Michnika?

2. Kto podsunął Panu pomysł kwantyfikowania, oceniania dzielnic Warszawy na podstawie jakichś bliżej nieznanych, subiektywnych kryteriów, podawanych nie jako rzecz do dyskusji, ale jako prawda do bezkrytycznego przyjęcia?

3. Czy jeśli podejmę wątek, iż brak domów komunalnych na danym terenie jest wyznacznikiem inteligenckości tegoż terenu to będę mógł powiedzieć, że polska wieś z natury swojej od pokoleń jest wyłączną ostoją inteligencji, jako że nie uświadczysz tam ani jednego komunalniaka?

No dobrze, powie ktoś, czepiłem się wyrwanego z kontekstu fragmentu, teraz pastwię się nad nim bez litości. To nieprawda. Oto fragment drugi „warszawskiej diagnozy”:


”...Doskonały, blisko 60-proc. wynik PO odnotowała też na Białołęce. I tu partia Tuska zawdzięcza to klasie średniej, która kupuje domy i mieszkania na terenie tej peryferyjnej dzielnicy..”

No cóż, ciężko będzie zaprzeczyć, że inteligencja coś tam pewnie na Białołęce kupuje, telewizyjne programy interwencyjne jeszcze nie tak dawno pełne były głosów oburzenia na firmy, które jakieś własnościowe domki w tej dzielnicy pobudowały, oczywiście źle i poza terminem. Czyż z kręgu oszukanych nabywców da się wykluczyć jednego choćby inteligenta? Oczywiście nie! Wypadnie mi więc tylko zauważyć, iż autor ani słowem nie zająknął się o innym, zbiorowym, ale zawsze pewnym dla PO wyborcy, mieszczącym się na ulicy Ciupagi. Tak, największy w Warszawie i okolicach areszt śledczy! Z innych dostępnych materiałów prasowych wynika wprost, że mniej więcej 90 procent pensjonariuszy tych przyrodoleczniczych przybytków oddało swój głos właśnie na partię Donalda Tuska. Jak by ich nazwać? Skoro kiedyś istniała inteligencja pracująca – to pewnie inteligencją przestępczą?... No, krakowskim targiem: uczciwymi inaczej.

Z Białołęki znów przerzućmy się na drugą stronę Wisły, tu pan autor z Wyborczej również dokonał odkrywczych spostrzeżeń, dziwnie zresztą współgrających z poprzednimi, praskimi ustaleniami. Pisze :

„...Platforma uzyskała też dobry wynik na inteligenckim Żoliborzu. Jednak PiS utrzymał tu 30-proc. poparcie. Eksperci tłumaczą to znacznym odsetkiem mieszkających tu seniorów, którzy w większości głosują na partię Jarosława Kaczyńskiego, widząc w niej ugrupowanie wierne tradycji...”

Trzydzieści procent dla PiS-u... No istne nieszczęście! Na Żoliborzu jak Państwo wiedzą mieści się też siedziba współpracującej z nami organizacji samorządu lokatorskiego z ulicy Mickiewicza 65 i Marii Kazimiery. To oczywiście domy komunalne – na Żoliborzu jednak zdaniem autora odium „komunalności” już nie obowiązuje, można być inteligentem i mieszkać w takim miejscu, jedno drugiemu nie przeszkadza. No, o ile nie jest się seniorem, z podtekstu jednej tylko linijki cytowanego tekstu wynika, że stetryczałym, bo niesłusznie widzącym w Kaczyńskim lidera ugrupowania wiernego tradycji... Ktoś mało zorientowany powiedział by, że tym zręcznym manewrem zmyślny dziennikarz nieodwracalnie podzielił nasze komunalne społeczności. Ale proszę teraz popatrzeć na całość wywodu gazetowego: dobrzy z Żoliborza równi dobrym, a przez autora i przeze mnie opisanym wyborcom z Białołęki. Oczywiście nie możemy się z takimi teoriami zgodzić, trzeba jasno powiedzieć panu Fusieckiemu: proszę Pana, jest Pan oszołomem i manipulatorem!

„Gazeta Wyborcza” i Adam Michnik ponieśli klęskę już dawno, to oczywiście prywatna opinia. Dokonało się to praktycznie na wszystkich polach, za najważniejsze uważam rolę opiniotwórczą Gazety. Gdybyż więc ten położony na deski bokser uznał, że czas się poddać... Ale nie – leży na obu łopatkach i nadal usiłuje gryźć. Fachowi diagności medycyny politycznej powiadają, że michnikowszczyzna jest chorobą nieuleczalną jak alkoholizm, z napadami szału i wiecznym pędem do stwarzania nowych światów, w które już nikt, ale to nikt nie chce wierzyć. Przywołana przez autora cytowanej notatki Francja pojawiła się w niej nie bez przyczyny – naczelny Wyborczej lata całe czynił wszystko, by Polskę upodobnić do socjaldemokratycznej Francji, a nie jakiegokolwiek innego tworu państwowego. Pozwolę sobie w tym miejscu przywołać fragment jakże znamiennej książki Rafała Ziemkiewicza „Michnikowszczyzna – zapis choroby”. To fragment dotyczący twórcy tego medialnego imperium – ale jak widać obejmuje również wszystkich jego współczesnych uczniów i podwładnych:

„... Poniósł (Michnik – przyp. aut.) też klęski bardziej dotkliwe. Jako autorytet moralny – bo człowiek postrzegany powszechnie jako niepokorny, więzień polityczny i odważny dysydent, z własnego wyboru stał się lokajem. Obrońcą nieuczciwie zdobytych przywilejów, dworskim pochlebcą nowych elit władzy, ślepym na gangsterskie rodowody swych nowych przyjaciół, za to z pałkarską gorliwością rozprawiający się z wyrazicielami powszechnego rozczarowania; z rzecznikami krzywd tych właśnie ludzi, których dawny bunt przeciw niesprawiedliwości wyniósł go do rangi kumpla ministrów i prezydentów. Stał się, mówiąc krócej, chodzącym potwierdzeniem gorzkiej mądrości, iż nie ma bardziej zajadłych reakcjonistów niż byli rewolucjoniści, którym wreszcie udało się posmakować władzy...”

-.-.-.-.-.-.-.-.-

Ktoś powie: zła, kłamliwa, manipulancka – a jednak ją czytasz? Po stokroć NIE! Rzeczony materiał z dodatku „Gazeta Stołeczna” znalazł się na stronie tytułowej portalu www.abramowskiego9.waw.pl w zapowiedziach bloku „Wiadomości Warszawa”. Wszedłem, przeczytałem, włos mi się na głowie zjeżył. A reszta wrażeń wyżej.

Marek Zarębski

Pod sztandarem własnej niedoskonałości


Coraz więcej rozmów o tym co się stało i dlaczego. A bardziej szczere to rozmowy choćby z tej przyczyny, że niczego już zmienić się nie da. Żaden ankieter, któremu należy nakłamać za rogiem nie czyha, kto miał być u żłobu już tam jest, kto miał zarobić prztyczka w nos – zarobił. Więc jaśniej widać dlaczego Kaczyński przerżnął, kto konkretnie z jego drużyny za tym stoi i do czego się przyznaje. Widać też i to, że socjotechnika strony przeciwnej tuż przed głosowaniem wzniosła się na wyżyny „hollyłudzkiej” reżyserii. Któżby bowiem inny, niż najlepsza aktorka serialowa dobrze prowadzona mógł przekonać masy, że uwiedzionej złodziejce należy się połowa łupu?

A gdy dokładniej się tę złotą kulę aktorstwa poskrobie tym dziwniejsze rzeczy wychodzą na jaw. Na przykład ta, że gwałtownie omamiona i niesprawiedliwie porzucona sprzedać chciała coś już sprzedanego. Czyli nie żaden dramat duszy spod spodu wychodzi, tylko klasyczny geszeft typu „Niderlandy tanio sprzedam”. Niestety w demokracji telewizyjnej przybrał on postać odcinka o skrzywdzonej i zapłakanej niewinności. Gdybyż jeszcze to ciało bardziej wiotkie, a mniej paskudne... Oskar byłby jak w banku! Panie Kurski, zwany bullterierem: nie było tego przewidzieć? Nie było napisać kontr-scenariusza, choćby dla młodego, przystojnego agenta CBA, który dzisiaj po oskarżeniach Sawickiej ma złamane życie, odwołany ślub z przecudną modelką, a te nie zwrócone przez paszteta 50 kawałków dołożył z własnej kieszeni, przez co nie może spłacić ostatniej raty za wytworną willę w Konstancinie?

Przeciwnicy, a dzisiaj triumfatorzy niedzielnych zdarzeń przy urnach nie mogą też wyjść ze zdumienia, że słynny platformiany „gabinet cieni” okazał się iluzją. Nadal nie ma ani pół poważnego kandydata na większość rządowych stołeczków związanych z odpowiedzialnością, z czego wynika, że jak to przewidziałem w poprzednim tekście albo wrócą upiory przeszłości (Balcerowicz), albo właśnie trwa łapanka na ministrów niektórych resortów. Oczywiście poza siłowymi - te chcą przejąć zwycięzcy jak najszybciej, kwitów do przejrzenia, spakowania i schowania do szafy odziedziczonej po Lesiaku co niemiara.

Jak więc widać wszędzie niedoskonałości i krawieckie fastrygi. Co wydaje się nie burzyć dobrego samopoczucia obu stron. Dzielnie maszerują do punktu poselskiego zaprzysiężenia, a później do sejmowej kasy, skąd każdego miesiąca jakieś 18,5 tysiąca popłynie na indywidualne konto tego i owego. Czy takim sztandarem własnej niedoskonałości da się otrzeć łzy? Z pewnością. Tym bardziej, że co poniektórzy pętają się po Sejmie jak Naczelny Strażak Pawlak już osiemnaście lat. Dzisiaj tej bezbarwnej postaci pamięta się właściwie tylko udział w tak zwanej „nocnej zmianie” likwidującej rząd Olszewskiego. Czy fakt, iż bliźniaczą rolę zagrał kolega aktor Tusk ma tu jakieś znaczenie?

Marek Zarębski

poniedziałek, 22 października 2007

No i się stało co się stać miało

Po kompletnym blamażu Państwowej Komisji Wyborczej, każącej czekać Polakom trzy godziny na ogłoszenie tego, co już nastąpiło – spory szok dla większości przeciwników PO i wielka radość dla jej zwolenników. Co z tego wyjdzie w sumie dla rodaków – czas pokaże. Na razie w pierwszych programach telewizyjnych, głównie zresztą na TVN 24 bezpośrednio po ogłoszeniu werdyktu twarze, które nie tylko mnie straszą w nocnych zwidach: od Kalisza po Piterę. Reżyser spektaklu musiał dobrze się nagłówkować, by jako przeciwwagę tego duetu zaprosić do studia Bosaka i Putrę – postaci rodem z wiecu Młodzieży Wszechpolskiej i Cepelii. Nikt z tej czwórki nie miał widzom nic nowego do powiedzenia, a najszczerszy okazał się młodzian tracący właśnie niezłe miesięczne apanaże posła. Aż chciało by się powiedzieć, że z nastrojami ludzkimi nie ma żartów, panie Kaczor, a granie stale tą samą talią kart prowadzi tylko do jej paskudnego wyświechtania. Tylko co tu gadać, gdy mleko rozlane... Ma swoje wykopki Warszawa, będzie miała cała Polska.

Po internecie szaleje wieść, że Krauze właśnie pakuje walizki i wraca do kraju, a formacja firmowana twarzą Kwaśniewskiego przesłała już do Watykanu, pardon, Brukseli, dowody świętości nieboszczki Blidy. Każdy chce ugrać swoje. Nawet tak brutalnie, jak wynika to z komunikatu Kwaśniewskiego: „21 października skończyła się IV Rzeczypospolita!”. Więc wróciła trzecia? A jeśli tak to czy z obliczem Jagiełły, Pęczaka i spółki? Albo Naczelnym Myśliwym Puszczańskim Cimoszewiczem w senacie? Rozpoczęcie gry od wysokiego C nie jest takim nowym pomysłem, stosowano go w filmach katastroficznych klasy C, otwartym pozostaje pytanie co dalej, skala właśnie się skończyła i śpiewacy wyższego dźwięku już z siebie nie wydadzą. Pozostaje więc tylko trzęsienie ziemi... Do władzy doszli ludzie tak jej spragnieni, że aż strach pomyśleć co będzie gdy już wkrótce o tę władzę się pokłócą. Pierwsze rokowania na przykład względem Ministerstwa Finansów tragicznie złe: uznano oto, że może nim być bezpartyjny fachowiec. A to oznacza wszystko, od Balcerowicza po nieznanego nikomu Kowalskiego. Pierwszy mógłby ogłosić „nowe”, które znamy z przeszłości, na drugiego da się zwalić wszystko, ze wspominanym już w poprzednim tekście katastrem na czele. A może obecna pani prezydent Warszawy? W EBOiR zajmowała się co prawda administracją, za co, jak twierdzą oponenci, otrzymała i tak fatalną opinię – ale któżby tam dbał o takie drobiazgi, bank to bank, sztuka się liczy. Jak wezwać do inwestowania w kraju Polonię amerykańską, skoro ta nie widzi żadnej nadziei w Tusku, dowody w postaci oddanych głosów? Co uczynić z apelami do Polonii brytyjskiej, jeśli ta obawia się podwójnego opodatkowania jak diabeł święconej wody? „Wiosenny świt przyszłości” w ponury październikowy poranek okazuje się wcale nie tak radosny, jakby sobie tego życzył nowy lider. Niektórym dopiero dzisiaj ów dysonans zgrzyta jak piach w zębach. Liderowi też – po pierwszym ogólnym mini-przemówieniu 24 godziny milczenia. Ponoć na przemyślenie porządku nowego świata. A to on nie był przemyślany wcześniej?

Marek Zarębski

niedziela, 21 października 2007

W wirze


W przedwyborczym wirze zaginęło wiele spraw, podejrzewam, że nie z powodu nie pamiętania o nich – ale przeciwnie, z powodu dobrej pamięci, która kazała określone tematy przemilczeć, czy skrzętnie ukryć pod dywanem. Pomijam spór o Traktat Reformujący UE, parafowany w Lizbonie. Miało być referendum – ale nie było... Skupiam się raczej na takich detalach jak podatek katastralny. Jak wiadomo to świństwo opracowane na potrzeby ściągnięcia od obywateli dodatkowych pieniędzy od każdej nieruchomości, nawet wielkości kurnika. Od lat przeciwnicy tej nowej opłaty twierdzą, ze służyć ma ona głównie wyzuciu Polaków z ich materialnego dorobku i dziedzictwa – prawda jest bowiem taka, że tylko nielicznych będzie stać na utrzymanie i tak drogich nieruchomości, głównie miejskich. Co już wprost ma się do kwestii przejęcia na własność przez lokatorów domu takiego, jak nasz.

Otóż ŻADNA PARTIA NIE ODCIĘŁA SIĘ OD POMYSŁU WPROWADZENIE TEGO PODATKU! Możemy więc domniemywać, że kiedy którejś powinie się noga na kolejnym budżetowym pomyśle czy ustępstwie – sięgnie do naszej kieszeni ręką katastru. Powiem tak: wystarczy, że do stolicy zjedzie pewnego dnia delegacja dowolnej grupy zawodowej z pałami w rękach. Albo inna grupa zażąda podstawowej pensji na poziomie 7 tysięcy złotych. Trach... i macie swoje nowe obliczenia!

Pomysł z katastrem nie jest świeży, nieśmiałe pobrzękiwanie tą szabelką słyszałem jeszcze podczas pracy w tygodniku samorządowym „Wspólnota” na początku lat 90-tych. Emisariusze Unii Wolności, której „z klucza” dostała się po podziale RSW tematyka samorządowa z odpowiednim tytułem prasowym - usiłowali zdobyć dla „idei katastralnej” jak największą ilość zwolenników. Mamiąc nowych samorządowców myślą, że przecież chodzi o większe dochody samodzielnych gmin – a więc o dobro wspólne. Nikt słowem nie zająknął się, że już wkrótce miały wejść w życie przepisy każące płacić na rzecz Centrali tak wysoki procent dochodów własnych, iż gadanie o dobru obywateli gdzieś tam w Szczypałach Dolnych czy Górnych było tylko nieudolnie postawioną zasłoną dymną. Przełknięto to dość gładko, w ludzkiej podświadomości nadal żywe było przekonanie, że każda władza przykręcając śrubę czyni to „w imię dobra obywateli”... Zatem kłamie, bajdurzy i mami niejako z nawyku, nie ma co zwracać na to uwagi.

Impet, z jakim moje Stowarzyszenie ruszyło do zwalczania tezy o tym, że w naszej kamienicy czynsz podstawowy należy ustalić na poziomie 7,50 zł za m.kw. (czynić tego nie wolno!) wynika ze świadomości, że oto kataster może stać się rzeczywistością już wkrótce. I jakieś pieniądze będą doliczone do podstawowego czynszu. Z prostego rachunku wynika, że co innego doliczyć 3 zł (to wartość przykładowa) do czynszu regulowanego 3,80 zł – a co innego do stawki 7,50 zł. Proste? Okazuje się, że nie dla wszystkich. Mam im więc do powiedzenia, że fajnie żyć tu i teraz, dzisiaj. Ale ta metoda nie sprawdza się już ani w grze w szachy, ani nawet pokera. Tam trzeba liczyć nie tylko to co już jest na stole – ale i to, co być może na nim za chwilę. W życiu kamienicy jest bowiem tak, że od wspomnianego stołu po wyczerpaniu pokerowych zapasów gotówki odejść się nie da. Ktoś złapie takiego gracza i łeb mu ukręci – jak nie Izba Skarbowa czy komornik, to inna cholera.

Marek Zarębski

piątek, 19 października 2007

Dzisiaj jeszcze wolno


Mam na myśli niedzielne wybory i kuriozalny dla mnie zakaz wypowiadania się na ich temat w dniu poprzedzającym wrzucenie karteczki do skrzyni. Rozumiem, że najbardziej ów zakaz rajcuje telewizje zwane dla niepoznaki „niezależnymi” – wreszcie chłopcy i dziewczynki mogą na chwilę odetchnąć od młócenia jednego i tego samego na okrągło. Pod ścisłą kontrolą sponsorów, „starszych braci” i cholera wie kogo jeszcze. Okrutny mozół... Z tego młócenia jeden został wniosek, ten mianowicie, że już, dzisiaj, dwa dni przed wyborami, wygrała PO. Teraz dzielni telewizyjni żurnaliści szykują dwa scenariusze komentarzy na niedzielny wieczór. Pierwszy taki, że „słusznie przewidzieli”. Drugi, że jednak sił ciemnogrodu "światli Polacy" okiełznać nie zdołali, PO dostała po tyłku – no i mamy dramat.

Zupełnie nie wiem co winni czynić bliźni moi, wiem co zrobię sam. Ale oczywiście tyle powiem, że wygranej PO obawiam się jak diabli. Bo wykluczyć tego zdarzenia nie można, ciężkie miliony poszły na przekonanie „ludu pracującego miast i wsi”, że partia, która chce co innego wiosną i co innego jesienią jest najwłaściwszym wyborem. Jeśli mali duchem uwierzyli darczyńcom milionów – cel zostanie osiągnięty. Jeśli nie uwierzyli, albo postanowili się jednak po cichu sprzeciwić, oddając swój głos na kogo innego – będzie rejwach i zamieszanie.

Młodszym albo osobom o słabej pamięci chcę przypomnieć, że bez względu na to kto wygra w niedzielę - ani dzisiaj ani jutro nie obowiązuje zakaz nabywania alkoholi. Co samo w sobie wydaje się być triumfem nowego świata... Za to listy głosujących, a zwłaszcza nie głosujących prowadzono kiedyś zdecydowanie staranniej - honorowi funkcjonariusze Ministerstwa Dbania o Właściwe Morale Narodu czuwali i nikt im nie umknął. Opornym w najlepszym wypadku szlag trafiał premię miesięczną, a bywało, że i kwartalną. Jak się wówczas oglądało duże plakaty z zaufanymi towarzyszami, którzy szczerzyli się do gawiedzi z okolicznych słupów? Cóż, pewnie nie inaczej jak dzisiejsze plakatowe apele o przydzielenie kandydatom na posłów porządnej miesięcznej pensji. Gdzieś dzisiaj widziałem, że do jednego z tych paskudnych konterfekcików dowcipniś przytwierdził wizytówkę „Swawolnej Ani” co to może bez końca i dopisał flamastrem „Ona też nie ma twarzy – ale jaką za to ma d...!” Coś w tym jest.

Marek Zarębski



czwartek, 18 października 2007

Drobiazgi - i NIE-Drobiazgi


Obsobaczono mnie okrutnie, ponieważ w jakiejś rozmowie głośno wyraziłem zdanie, że parterowe pomieszczenie mieszczące przedtem sklep z kijami bilardowymi najlepiej moim zdaniem nadaje się na miejscowy barek, ze stołem bilardowym mniejszej wielkości. Zdaję sobie oczywiście sprawę z tego, ze współczesne ceny wynajmu lokali użytkowych są jakie są – absurdalnie wysokie. I w związku z tym w obecnych realiach ów barek musiał by sprzedawać dziennie trzy beki piwa, sto kaw i milion różnych innych mniejszych rzeczy. Co to oznacza wie każde dziecko: nieustanny zamęt i setki niekoniecznie miłych klientów. Jedynym rozwiązaniem jest więc obniżenie czynszu i uczynienie z pomieszczenia czegoś na kształt miejsca lokalnych spotkań. Jeden z moich rozmówców długo argumentował, że „we współczesnym kapitalizmie takie coś nie ma prawa się utrzymać”. Otóż ma prawo. Proszę wybrać się do dowolnego osiedla holenderskiego czy belgijskiego, bez różnicy czy to Amsterdam, Antwerpia czy Haga, kapitalizm ma się tam bez wątpienia jak najlepiej. A takie małe barki działają i nikt do nich nie dopłaca. Widać prawdziwym kapitalistom bardziej kalkuluje się wynająć przestrzeń za niewielkie pieniądze, niż wynająć za wielkie, ale nigdy nie ściągalne. Może to idioci, a nie kapitaliści? A może idiotów mamy na miejscu? Cóż, dzisiaj mają nowego bożka o imieniu ZYSK, ten rozgrzesza wiele. Czy nie zbyt wiele?

Tak czy siak były sklep bilardowy świeci pustkami, z tą tylko różnicą, że ktoś ozdobił wejście doń przepięknymi taśmami bezpieczeństwa. To ponoć rodzaj administracyjnej plomby. Przepiękna ozdoba! Zupełnie jak wrzód na młodym, zgrabnym tyłku...

Jeszcze jako przedstawiciel lokatorów postulowałem oddanie do dyspozycji stałych mieszkańców kilka nie wynajętych miejsc w przestrzeni podziemnego garażu „minus jeden”. Odpowiedziano mi, że nie ma takiej możliwości. Wymieniane w piśmie proszalnym dotyczącym tej kwestii przestrzenie nadal stoją nie wynajęte. Przez co jak rozumiem ZBK Irysowa zarabia na Nobla, udowadniając, że zero niezagospodarowane jest czymś większym od zera używanego przez zbiorowość domu. Ciekawa musi być praca w tej polskiej administracji. I jakże pełna nowych intelektualnych wyzwań... A to że ludzie rozbijają się na przepełnionym parkingu zewnętrznym nie ma żadnego znaczenia. Psy ogrodnika żyją w realu i mają się wspaniale...

18 października 2007 – przed domem kolejna komisja z ZBK i DOM. Planowane jest osuszenie ściany fundamentowej od strony parkingu zewnętrznego. Przedstawiciele komisji wyrażają spore zniecierpliwienie pytaniem, czy aby przypadkiem nie dojdzie do powtórzenia sytuacji sprzed dwóch lat, kiedy to prace ziemne rozpoczęto o tej właśnie porze roku. A skończono jak wiadomo w zimowy styczniowy poranek rozmrażając ziemię wsypywaną do wykopów za pomocą palników gazowych. Stowarzyszenie „Po Drugiej Stronie” oświadcza: będziemy protestować znacznie ostrzej, a każdy jesienno-zimowy krok zostanie udokumentowany fotograficznie. Jako dodatkowy materiał do przekazania np. prokuraturze – jesteśmy bowiem przekonani, że tego typu marnotrawienie sił i środków, tego typu złe planowanie winno być piętnowane, a być może nawet karane. Dzisiejsza komisja twierdzi, że z poprzednimi pracami nie ma nic wspólnego. To dziwne – bo jednak wspominane zimowe prace toczyły się pod nadzorem naszych administratorów... Czy do czegoś dobrego doprowadziły? Najwidoczniej nie, najwidoczniej należy rozkopać i uszczelnić to, co wówczas ponoć zostało uszczelnione. Jednym słowem forsa poszła w zamrożone błoto, bez efektu. Czyja forsa? Marsjan? Nie – Pani, Pana, moja, twoja, obywatelska. Rozumiecie to inżynierowie budowlani z wykształcenia i inżynierowie dusz z samo-mianowania, czy nie rozumiecie?

Marek Zarębski


PS. Czemu przedstawiciele administratorów tak niechętnie rozmawiają z lokatorami naszego domu? Czemu nie są w stanie udzielić podstawowej informacji co się wokół tego domu dzieje i dlaczego? Czy to jest zła wola, arogancja czy zwykłe chamstwo, wynikające z przekonania, iż reprezentują jakąś "wyższą władzę", ta zaś z definicji nikomu tłumaczyć się nie musi?



środa, 17 października 2007

Uparciuchy

 

Rzeczą niezmiernie ciekawą dla rozwoju wolnego słowa jest to, że pewna grupka osób (a to uparciuchy!) komentuje co napisałem na blogu nie w postaci jakichś tam opinii pod każdym tekstem – ale połajanek wysyłanych na prywatnego maila, czy drobnych pogaduszek w okolicach śmietnika. Szczerze mówiąc nie bardzo mi to przeszkadza, co mam powiedzieć i tak powiem. Równo w kwestii wyborów, jak też w materii niedostatków administrowania naszym domem przez dzielną, a znaną wszystkim Administrację. Pardon – Jej Wysokość Administrację.

W tej drugiej sprawie tyle mam do wyjaśnienia, że jako członek szeregowy nowego Stowarzyszenia i jego Naczelny Pyskacz zajmuję się w tej chwili sprawami pozostałych stowarzyszeniowych kompanionów. I oczywiście własnymi. Identyfikujemy rzecz jasna niedoskonałości wpływające na życie całego domu – ale na razie poza identyfikację staramy się nie wychodzić. Dlatego nieczynne urządzenia, bałagan parkingowy, leniwych strażników (nie wiadomo czego) proszę piętnować wobec legalnie działającego przedstawiciela lokatorów. Lub złożyć akces stowarzyszeniowy do nas – z tym wszakże zastrzeżeniem, że leni i obiboków, zwalających dzwonienie na Kolberga w sprawie głośnego sąsiada nie da się u nas zepchnąć na kogoś, trzeba osobiście podnieść słuchawkę i dokonać połączenia. Lub samemu udać się do sąsiada akcentującego swą zranioną duszę muzyką. Przy okazji informuję Czytelników, że oczywiście rozróżniam cierpiących. Jeden gra coś, co rozumiem, drugi gra rzeczy przypadkowe – po tym ich poznaję. Jednak wpraszać się w te smutki zupełnie nie zamierzam.

W materii politycznej takie mam zdanie, że dzieje się nie najlepiej, częściowo przyczyny już opisałem w poprzednich tekstach. Doszły jednak i nowe informacje, na przykład o rychłym podpisaniu aktu pełnego wtopienia się w Unię. Tak przynajmniej twierdzi słynna już p. Fotyga, nie wiadomo rzecz jasna w czyim imieniu i dlaczego, referendum ogólnokrajowe wydaje się być rzeczą oczywistą i konieczną – ale władza jakby unikała oczywistości od zawsze. Na razie trwa gorączkowe implantowanie do stolicy wyborców spoza kręgu stałych mieszkańców syreniego grodu. Odbywa się to pod pozorem oszczędności, jakie w ten sposób zyska np. student gdzieś z Bieszczad. No bo niby na wybory musiał by wrócić w Bieszczady właśnie, a to pieniądze i subiekcja... Prawda że wstrząsające? To że student spod Ustrzyk może nie mieć pojęcia co mojemu miastu potrzeba, co je boli i czego się spodziewa na tle ogólnego układu politycznego w kraju zdaje się detalem tak małym, iż nie wartym splunięcia. Ja to zresztą komuś już powiedziałem, budząc oczywiście jego furię. Padły gromkie słowa o odbieraniu bliźnim należnych im praw. Ciekawe czy moja opinia o losie Ustrzyk przyjęta byłaby tamże równie serdecznie – a opinia jest taka, że dla ładu krajobrazowego Ustrzyki należy czym prędzej wyburzyć, a miejscową ludność przenieść na przykład do Mławy. Jak demokracja to demokracja – a w niej obowiązuje chyba jakaś symetria praw... Czy może nie?

Marek Zarębski






poniedziałek, 15 października 2007

Turniejowe szaty

Pojedynek Tusk – Kwaśniewski ledwie zakończony, ale już w ruch poszły telewizje, ekipy ekspertów, konferencje prasowe i cała ta współczesna socjotechnika, do której tak się przyzwyczailiśmy, że już jej nie widzimy. Tu aż prosi się o przytoczenie znanej opinii, że największym sukcesem diabła jest przekonanie ludzkości, że... diabła nie ma. Ale niestety jest. Stąd rozsądny człowiek zaraz po zakończeniu telewizyjnej pyskówki czym prędzej wyłącza przekaziory, istnieje wielce uzasadnione ryzyko, że dyżurni specjaliści od obróbki mózgów wmówią mu, że słyszał czego nie było i widział co nie zaistniało.

Jutro i tak inne dyżurne instytucje udowodnią to, czego zażądają od nich płatnicy. Z góry można przewidzieć co będzie na Onecie, WP, Interii, ba, mniej więcej da się przewidzieć co też napiszą „niezależni publicyści” nawet w internetowym Salonie 24. Do „instytutów” badania opinii społecznej mam dwie podstawowe pretensje: pierwsza taka, że byłym wojskowym propagandzistom nie wierzę z natury. Druga brzmi tak, że większościowe, czyli demokratyczne ustalanie racji nie ma dla mnie żadnego znaczenia, w ten sposób ustala się co najwyżej głos tłumu – ale czy sprawiedliwy to już nikt nie wie.

Z czterech debat widziałem trzy, podobno odbyła się jeszcze z Giertychem. Pal sześć, ludzie nie tylko siedzeniem przed telewizorami żyją... W ostatniej z Kwaśniewskim i Tuskiem górą był Tusk. Co mówię z pewnym żalem, nie lubię tego polityka i nie cenię jego formacji. Kwaśniewskiego tym bardziej.  Zaciekawia mnie jednak rzecz inna – jak to się mianowicie stało, że pierwsza debata z Kaczyńskim, niezwykle letnia, by nie powiedzieć rozmemłana tak Tuska wyostrzyła, że dzisiaj zobaczyliśmy zupełnie innego człowieka. Czyżby sprawdzało się powiedzenie rodem z carskiej jeszcze Rosji, że człek głodny kombinuje jakby tu ukraść bochenek chleba, ale zagłodzony walczy o życie? Tusk tak się właśnie zachowywał – walczył o życie. No i „twarz lewicy” wzięła w skórę równo, nawet uwzględniając tuskową niewiedzę na temat irlandzkich podatków. Pracodawcy nawet na zmywaku płacą tam dobrze, cóż to kogo obchodzi jak i kiedy spowiadają się swoim izbom skarbowym – jak widać wszystkim i tak się opłaca. Słowem: telewizyjna publika tę wpadkę łatwo daruje.

Turniejowe szaty nadal jednak skrywają niedostatki figur wszystkich panów. Ani słowa o konkretnym terminie wyprowadzenia wojsk polskich z Iraku i Afganistanu, ani konkretnego słowa o autostradach i pensjach, dobrym zarządzaniu choćby na szczeblach samorządów lokalnych itd. Co komu z tego, że będzie miał elokwentnego premiera, jeśli do premiera droga daleka, a do administratora ledwie kilka ulic? Co komu po tym, że magister Goleń ceni honor i odpowiedzialność (a stwierdził, że jednak ceni!), jeśli jego formacja macierzysta już się tyle narządziła, iż niektórym na to wspomnienie włos dęba staje? Tusk doskonale wie, że „elektryka prąd nie tyka, rąbie tylko robotnika” – czyli euro to podwyżki, które trzeba będzie „godnie znieść myśląc o najuboższych”? Już z gołą sejmową dietką znieść to się da bez większego trudu, przypuszczam zresztą, że nowa waluta wniesie ze sobą do Polski odpowiednie poselskie zabezpieczenia. O reszcie pamięć pewnie zaginie, w Polsce nie tylko grzmi samo i samo się błyska – u nas też samo się zapomina. Taka specyfika...

Acha, prawie zapomniałem: właśnie wojskowi dostali nowe izraelskie rakiety, Wybitni Specjaliści zakupili. Podobno świetnie latają nad pustynią, lepiej niż te stare radzieckie, z których jedna co prawda trafiła ostatnio w cel, ale dziesięć kilometrów dalej. No więc czy ktoś wie może co stało się z Pustynią Błędowską? Bo słyszałem, że odwołali - a jeśli tak to gdzie toto nowe będzie latać?

Marek Zarębski






piątek, 12 października 2007

Debata

Podczas tej ostatniej, a znanej już jako „Tańcowały dwa Michały – jeden ryży, drugi mały” zatelefonował do mnie naśmiewacz. – Łyso ci, co?
- A niby dlaczego?
- Bo musisz obserwować jak z kaczki pierze leci.
- Nie obserwuję.
- Jak to? Lidera ci leją, a ty nie patrzysz?
- Wstydzę się. Ale nie za lidera, mój tam nie występuje, za całość...

Włączyłem głos w telewizorze. I nic, dwóch dorosłych chłopów słownie okłada się po pyskach, a przedziwny zwyczaj nie pozwala ani jednemu przerwać spektaklu. Albo trafić przeciwnika raz a dobrze. Podobno rzecz całą ustaliły między sobą sztaby wyborcze. Ile też może brać za takie ustalenia sztab wyborczy? Sto tysięcy? Pięćdziesiąt? Ile by nie było - ZA DUŻO! Zmarnowane pieniądze. Żałosny spektakl, który miał wyjaśniać, a gmatwa. I nie żadną tam politykę socjalną czy ekonomiczną państwa, toż to rozmowa na dwie godziny bez przerywania, a nie idiotyczne przedstawienie z półtoraminutowym tańcem i doszczekiwaniem poza czasem. Miało być jaśniej komu wierzyć, kto bardziej przekonująco cokolwiek powie, celniej zripostuje, wprowadzi przeciwnika w stan zaniepokojenia, konfundacji. Reraty „złocistousty” Donald i przejedzony Jarosław. Brednia a la PO i niemrawa odpowiedź w stylu poobiedniej drzemki. I jedno tylko przebudzenie: „już poznaliśmy jak to umiecie budować mosty wzdłuż rzeki...” „Tak? To proszę wskazać który to...” Aż chciało się krzyknąć: gdański durniu – aluzju nie paniał?

Fora internetowe szaleją, jedni za, inni przeciw, wspominki, joby i kurtuazyjne byle co. Gdzieś z boku niezauważone pytanie: kto do cholery sprzedał ten mecz? Kto go ustawił? To najcelniejsze moim zdaniem pytanie - i komentarz zarazem.

No fakt: obaj zawodnicy niemal na pewno wejdą do Sejmu. Z wiernymi drużynami, gdzie tylko na końcu listy lekki niepokój „uda się, czy nie uda?” Obaj skazani są na wielce prawdopodobną koalicję, jak nie ze sobą, to z małymi partyjkami, które dzisiaj mogą tylko zacierać ręce. W końcu nie walcząc, nie zgrywając niepotrzebnie twarzy mali i tak zażądają co najmniej jednego ministra i pięciu podsekretarzy. Wielcy dadzą, łachy nie robią, inaczej nie powstanie żadna parlamentarna większość. Więc Beger i reszta sejmowych orłów jej klasy znów mają szansę. Ktoś to kiedyś piekielnie chytrze wymyślił. Nawet wiem kto i kiedy.

Każdy ma prawo do wypowiedzi, każdy ma prawo do wysłuchania. Wszyscy? Wszyscy. Bo jest sprawiedliwość. Czy dlaczego bezustannie przypomina mi się dowcip, w którym zbóje wpadają na żeńskie zebranie? Kradną biżuterię, po czym rozkazują damom udanie się do osobnego pomieszczenia. Będziecie gwałcone! – krzyczą zbóje. Wszystkie? – pytają napadnięte. Pewnie że wszystkie, jak sprawiedliwość to sprawiedliwość! – odzywa się z kąta babcia.

Marek Zarębski






Bogaćmy się bracia!


Nie jest dla nikogo z sąsiadów tajemnicą, że rozmawiam z bliźnimi na różne tematy – co zamierzam czynić póki będą słuchacze czy inicjatorzy takich pogaduszek. W każdym razie monotematyczny blok „Dupa Maryni” stał się jakby mniej ważny, trudno dociec czy starzejemy się, czy bardziej dbamy o intymność odczuć. Jest więc blok „Kupić – nie kupić”, wszystko jedno czy samochód, czy mieszkanie, są też inne cykle. Oczywiście nie zawsze wiem co powiedzieć, po prostu nie na wszystkim się znam, choć gdy idzie o „wybory na wyborach” to z wielbicielami PO gadać mi się po prostu nie chce. Już wyjaśniałem dlaczego. Ostatnio jednak zaciekawił mnie dżentelmen uparcie twierdzący, iż w materii kupowania, wszystko jedno czego, to on kłopotów nie ma, bierze dowolnej wysokości kredyt i już. A w ogóle ludzie, którzy tego nie potrafią należą do grupy złamasów, ci zaś najwyraźniej sami zasłużyli na swój los.

Teza jest śmiała, ale też znana od lat. Pod koniec starego reżimu, czyli przed rokiem 1989 rozpowszechniana szczególnie chętnie, ponieważ wokół odbywał się wielki ruch uwłaszczania się nomenklaturowych gwiazd – no i jakoś tak zwykle wychodziło, że objawy zewnętrzne nowego bogactwa jednak wymagały pewnego usprawiedliwienia. I tak ci, którzy za czasów ostatniego PRL-owskiego Sejmu dostali z jego kancelarii przydziały na świeże Polonezy twierdzili, że to w końcu nic takiego, ot, przeciętny samochód, każdy może poprosić. Co oczywiście wielu czyniło, z wiadomym negatywnym skutkiem. A grać było o co, ponieważ nie wszyscy pewnie pamiętają, że kupno dwóch Polonezów po cenie państwowej i sprzedanie ich natychmiast po cenie wolnorynkowej gwarantowało zakup w Warszawie dwupokojowego mieszkania własnościowego.

Inni, może mniej doskonale ustawieni w „Robotniczej i Jedynej” mieli nad szarym tłumem tę przewagę, że wiedzieli gdzie i kogo słuchać – oraz od kogo na krótko pożyczyć worek kasy. Wystarczyło tylko działać jak niespieszny myśliwy, pilnie obserwujący otoczenie a potem naciskający spust strzelby bez najmniejszego wahania. Posłużę się konkretnym przykładem: oto znany mi kierownik sklepu wielobranżowego zauważył, że na sąsiedniej posesji, u sprzedawcy samochodów pewnej japońskiej marki, pod koniec roku ruch zamarł niemal całkowicie. Naiwni sądzili, że auta po prawie 7 tysięcy dolarów zaraz po Sylwestrze stanieją, będą wszak o rok starsze – więc ich na razie nie kupowali. Zupełnie nie interesowały ich polityczne spory, pośród których coraz częściej pojawiało się ciche stwierdzenie, że oto dostaliśmy się (Polacy) do Międzynarodowego Funduszu Walutowego i obieg naszego pieniądza tudzież jego wartość MUSZĄ być urealnione. Tak też się stało – tyle że informacja odpowiednio wcześniej wyciekła gdzie wyciec miała i oto mój kierownik dostał przed świętami wspaniały prezent. Wiedział mianowicie, że niezagospodarowane auta z sąsiedniego placu podrożeją. Wiedział też kiedy to się stanie.

Przyszedł więc czas na działanie. Przemyślny a dobrze zorientowany pożyczył wspominany worek kasy, udał się do sprzedawcy japończyków i na pniu kupił wszystko, co na placu stało. Nie tykając broń Boże palcem ani jednej maszyny! Stały nadal gdzie stały przedtem. Tyle że następnego dnia warte były już nie 7, ale 13 tysięcy dolarów za sztukę. Różnica jak łatwo policzyć wynosiła 6 tysięcy upragnionych przez rodaków zielonych papierków. Wziął je do kieszeni? Jeszcze nie.

Więc może przyszła Izba Skarbowa i puściła drania w skarpetkach? Nic podobnego. Proszę słuchać dalej: oto legalny właściciel nowej motoryzacyjnej floty widząc potworne zamieszanie przed siedzibą dealera udał się do kierownika i zaproponował mu prosty interes. „Odsprzedam ci wszystko jak stoi po... powiedzmy 12 tysięcy”. „Coś ty, chory! Dam ci po dychu i spadaj...” Targ w targ stanęło na 11 tysiącach. Dealer zarobił po dwa tysiące, przemyślny po cztery tysiące na jednym aucie – bo oczywiście zaciągnietą pożyczkę spłacił natychmiast. Samochody poszły na pniu – przyszli właściciele obawiali się kolejnych podwyżek. Skądinąd słusznie. Sprytnych inwestorów tez nikt nigdy o nic nie pytał. Powszechnie wiadomo było, że jeden ma chody w prokuraturze, a ciotka drugiego sama w sobie jest Izbą Skarbową. Rozeszło się po kościach.

Samochodów na placu było dwadzieścia dwa. Resztą rachunków pozostawiam wiernym Czytelnikom. Odpowiedź na pytanie czy wszyscy mogli robić podobne interesy – również.

Mnóstwo ludzi ma taki właśnie „zasłużony los” – kibiców zdarzeń. Szczerze mówiąc nie cierpię z tego powodu, niestety innym męka niezaspokojenia sen z oczu spędza stale. Po drugiej stronie barykady, po stronie tych zapobiegliwych też nie ma świętego spokoju. Co i raz któryś weźmie przypadkiem jakąś książkę do ręki, otworzy i czyta, a włos staje mu dęba na głowie: „Spisane będą czyny i rozmowy...” Myślicie że cieszy się z lektury polskiego noblisty Miłosza? A skądże! Natychmiast zaczyna kombinować, że może jednak naprawdę ktoś coś tam zapamiętał albo i zapisał, nieopatrznie chlapnie gdzieś jęzorem i diabli wzięli spokojne i dostatnie życie. W ten prosty sposób stres towarzyszy i jednym i drugim, wzbogaconym i golasom. To może być ciekawa mieszanka w niebie – bo że z powodu cierpień wszyscy pójdziemy do nieba to chyba nikt nie ma wątpliwości?

Marek Zarębski








czwartek, 11 października 2007

Czyja korzyść?



Przy okazji przedstawiania Czytelnikom historii nie wynajętych lokali na Żoliborzu, w domach jak nasz, dość ostro wyraziłem się na temat osób odpowiedzialnych za rażącą niegospodarność i manipulowanie ludzkimi losami. Skąd wiem, że przez kolejne lata zwodzono chętnych, zbywano potencjalnych amatorów na te lokale? Z opowiadań osobistych znajomych rzecz jasna. Mówiłem zatem o FAKTACH. O ludziach znanych z imienia i nazwiska, którzy chcieli startować w przetargu – ale nie wystartowali, ponieważ nikt nie raczył przyjąć od nich dokumentów. Później niejaki Misiek ruszył na mnie z kopyta, odważnie stawiając sprawę, że niby „pustostany to nie moja sprawa”. Sprawa jak najbardziej moja – tyle że śledztwo dla fachowców. Dałem odpór jaki dałem, nic tu do dodawania. A jeszcze później w jednej z tzw. podwórkowych dyskusji zapytano mnie jaki niby cel miało by mieć przetrzymywanie w zamrażarce tych nie wynajętych lokali.

Otóż odpowiedzi możliwych do przyjęcia jest kilka, choć oczywiście nie mam pojęcia, która najdoskonalej odpowiada prawdzie. Mogło być tak, że obawiano się podejmowania decyzji z powodów na przykład zbliżających się wyborów parlamentarnych sprzed dwóch lat – które jak wiadomo zasadniczo zmieniły układ również w samym mieście Warszawa. Zasada „tisze budiesz dalsze jediesz” niby niesłuszna już ideologicznie, ale nadal wiecznie żywa, zwłaszcza wśród starej kadry urzędniczej, jakiej niemało. Mogło być też i tak, że lokale traktowano jak tzw. „frukty należne władzy od zawsze” – rodzaj elementu przetargowego, który mógł trafić w określone ręce w określonym czasie, ale wcale nie musiał. Myślę, ze najdoskonalszym rozwiązaniem tego problemu jest pozostawienie go odpowiednim służbom prokuratorskim. I nie sądzę, by amatorskie śledztwo, nawet prawidłowo rozpoczęte od rozważenia rzymskiej zasady is fecit cui prodest (uczynił ten, któremu przyniosło to korzyść) dało tu na odległość jakikolwiek efekt.

Skoro jednak przy rzymskich zasadach jesteśmy, jak wiadomo obowiązują nadal w polskim prawie: a komu służy mnożenie kosztów w naszej kamienicy? Kosztów wszystkiego – by była jasność. Bezsensownego grzania klatek schodowych przy pomocy kaloryferów pozbawionych termoregulatorów, wymieniania elementów bram garażowych za duże pieniądze, wiecznego grzebania w elektronicznie sterowanej kotłowni w minionych latach, najmowania dozorców przez łańcuszek arcydrogich i nieefektywnych pośredników, najmowania ochrony niekompetentnej i wiecznie drzemiącej w podziemiach jednej z klatek schodowych (10 – 12 tysięcy złotych miesięcznie!), niechlujnego pacykowania paskudnych lamperii wstawkami z koszmarnego snu graficiarza?

Bo jeśli ktoś powie, że naszemu dobru to osobiście i publicznie powiem mu w oczy, że jest durniem i łgarzem.

Marek Zarębski




środa, 10 października 2007

Fragmenty różnych całości - część II


Okrutnie wkurzyłem swym ostatnim wyznaniem (a pewnie i nie tylko ostatnim) któregoś z czytelników bloga. Zareagował na część pierwszą tekstu pod tym samym tytułem natychmiast i pryncypialnie. Napisał (cytuję wyłącznie część nadającą się do cytowania):

„Bzdury opowiadasz na temat nieudolności zarządzających miastem i dzielnicą... przekraczają ludzką wytrzymałość, to się kupy nie trzyma... ... Nie podoba się to fora ze dwora!... ... Aż dziw, że cię jeszcze za tyłek nie wzięli za te kalumnie pod adresem urzędników państwowych!... ...Podpisałeś fujaro to płać! A kto co trzyma w rezerwie to nie twoja sprawa, choćby było to i sto mieszkań...
M.”

Cieszę się Misiek (pozwolisz, że tak twórczo rozwinę skrót podpisu), że na tyle skutecznie cię dźgnąłem, iż raczyłeś podnieść własny odwłok z wygodnego i zapewne zamożnego posłanka, by siąść przed klawiaturką i nawalić to szczere wyznanie. Podejdę tedy do twojego wdzięcznego pisania jak dobry pan doktor – cierpliwy i z lancetem w ręku, w końcu wrzód wzbiera i trzeba go przeciąć.

Otóż po kolei odpowiadając: miasto bzdury popełnia, także w imię przekonania, iż jest tworem zbiorowym i anonimowym, więc sprawcom czynów opisanych nic nie grozi. Odpowiedzialność i tak się rozmyje... Niemniej jednak nadal widzę, jak nieudolnie podejmowane są w mieście decyzje i że grzech zaniechania czy niegospodarności, o którym pisałem jest jedną z mniejszych win. Co ciekawsze w swoim tekście powołałem się nie na własną opinię, ale na przedstawione dokumenty całkiem oficjalne, ostemplowane i podpisane pełnym imieniem i nazwiskiem. Możesz mieć to oczywiście w nosie i uważać, że patrzysz głębiej i widzisz więcej – ale dokładnie tak samo ja uważam i niestety bełkotliwym i anonimowym pierdołom przekonać się nie dam. O wytrzymałości trudno tutaj rozmawiać, nic mi nie wiadomo czy ludzka ona u ciebie, czy jakaś inna – tudzież gdzie jest jej granica.

Tak więc dalej są rzeczy, które nazywam i które nie podobają mi się. Rada „fora ze dwora”... Co ci mogę powiedzieć? Że to mój dwór i byle pachoł nie będzie mnie z niego wyganiał? Oczywiście może zdarzyć się tak, ze nie uważasz się za pachoła, ponieważ jesteś jakimś poważnym urzędnikiem, masz władzę i decydujesz, przyzwyczaiłeś się więc do wydawania poleceń. Niejednego głupca chroni jego urząd... Myślę jednak, że podpisując się jak to uczyniłeś nie reprezentujesz piedestału urzędowego. I nie masz najmniejszej władzy, ani ciut-ciut. Trzymasz raczej pod piernatem woreczek z walorami, sądząc, że to już wystarczające prawo do decydowania. O, choćby o wysokich czynszach... Znasz oczywiście gest Kozakiewicza?

„... za tyłek nie wzięli...” Ano nie wzięli i pewnie nie wezmą. I nie dlatego wcale, że biegam po ulicach chyżym truchtem trzymając półdupki w rękach dla ochrony. Dlatego, że mówiąc co mówię opieram się na pewnych rzeczach i sprawach weryfikowalnych poza mną. A nadto w końcu dożyliśmy czasów, kiedy mówić już wolno, choć oczywiście pilnie należy zważać na to, co się mówi, atakowani lubią się pieniaczyć bardziej, niż kiedykolwiek. Nie przejmuj się, widzę granicę i nie mam zamiaru jej przekraczać. Czy w ogóle dotarła do ciebie myśl, że mogę mieć rację? Że ją mam NA PEWNO? I że posiadanie, a następnie głoszenie racji nie jest karalne?

A o tym co kiedy podpisałem, dlaczego i że popełniono wobec mnie i całej zbiorowości oszustwo, w związku z czym mam prawo chronić siebie i przyjaciół, nie mam zaś obowiązku chronienia oszustów – było już tyle słów, iż nie chce mi się ich powtarzać. Chcesz się Misiek potykać to kup zbroję i miecz, nie ujadaj zza turniejowej trybuny.

Marek Zarębski