O ludziach, ludzkich i diabelskich sprawach - i wszystkim o czym chcę coś powiedzieć. M.Z. to Marek Zarębski. Strona zawiera treści ujęte w formę słowa pisanego. Wszelkie zatem pretensje przyjmuję również TYLKO W TEJ FORMIE!
poniedziałek, 19 września 2011
Szanowni!
Przede wszystkim chciałbym podziękować za obecność na tej stronie. Wiem że dość trudno zamieszczać tu komentarze, niestety z tym ja akurat uporać się nie mogę, taka zasada witryny i już. Miło zatem, że pisujecie na prywatnego maila, skorzystam z okazji i podam go jeszcze raz do publicznej wiadomości:
castillon@wp.pl
Dalej rzecz jasna zamierzam nie publikować tych komentarzy, których autorzy zastrzegli sobie anonimowość i ciszę. To nie jest oczywiście miłe, kiedy tak czynicie - to znaczy kiedy chcecie zostać ukryci – ale szanuję ludzkie wybory. Nieco mnie one paraliżują w zadawaniu publicznie ważnych moim zdaniem pytań. Na przykład tego: czemu inżynierowie pewnej specjalności, dość obszernie o nich pisałem i piszę nadal, zaczęli się interesować tekstami o ich perypetiach, ich organizacjach tak późno? Skądinąd wiem przecież, że opisywane przypadłości uwierały was pięć lat temu, trzy, rok temu i dzisiaj. Czy zatem pora już na podobne lektury – czy też jak piszą niektórzy szykuje się lina, na której ktoś powiesi moje nędzne myśli?
Na ostatnie pytanie od razu odpowiadam: nie da rady. Wbrew bowiem technicystycznemu podejściu do świata (jeszcze raz – to tylko przypadłość NIEKTÓRYCH) słowa nie widać, ale słowo ma moc, energię, nie ginie tak łatwo i nie ulatuje w kompletną próżnię. Co zostało powiedziane to zostało powiedziane. Nie chcę oczywiście odwoływać się do truizmów, że prądu elektrycznego też nie widać, ale niech tylko który niedowiarek spróbuje włożyć gołe palce do gniazdka elektrycznego…
Dziękuje też za słowa poparcia i komplementy, nie przygniatają mnie ilością, ale właśnie dlatego bardzo je cenię. Zwłaszcza gdy jak się okazuje mówimy o konkretach, ja i respondent, że mamy podobne albo to samo zdanie na jakiś temat. Po to pisze, by pewne rzeczy niewidoczne w zamęcie codzienności było widać jaśniej lub wyraźniej, tak pojmuję swoją rolę dziennikarza – którym formalnie już nie jestem dzięki kolegom moich respondentów. Przedstawiają się za doświadczonych i mądrych, przeżyli szmat czasu – a nadal nie potrafią pojąć, że dziennikarz to nie panienka do wynajęcia, zaś pracownik etatowy to nie niewolnik, z którym pan i władca może uczynić co zechce. Powiedziałem już kiedyś, tutaj powtórzę to jeszcze raz: nigdy nie byłem w żadnej bandzie, nie czuję wspólnoty grabieżców, nigdy nie wiązały mnie ze środowiskiem żadne związki powodujące odmóżdżenie czy sklerozę.
Pewnie do tego kiedyś jeszcze wrócę. Z banalnego powodu: nie zabolała mnie utrata pracy, daję słowo, że dalej jej ciągnąć się nie dało dzięki wam, byli szefowie. Zabolało mnie natomiast to, że kulawość jako pewien stan ducha, najgorszą formę kolesiostwa, nepotyzm, podlewanie starych komuchowatych układów uczyniliście sztandarem, pod którym należy iść. Nie należy! Wasze życiorysy wyrzuciły by was na margines w Czechach, w Niemczech, w każdym szanującym się kraju, gdzie usunięto z życia publicznego czynnych stalinistów i uwikłanych w czerwone zależności. Stała by się któremuś z wyrzuconych krzywda tu, w Polsce jaką jest dzisiaj? Po stokroć nie. Macie sowite emeryturki, zaopatrzyliście się już we wszystko, co może się człowiekowi w życiu przydać. Tam dokonano ekstrakcji jak się później okazało bez szkody dla zbiorowości. A nawet przeciwnie – wyłącznie z tego zabiegu zyski… Sami przyznacie, że to jest temat. Zatem nieco was jeszcze powkurzam.
M.Z.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz