niedziela, 18 września 2011

„Jak podwaliny podwalałem”



Życie dziennikarza… Wpada rano do wytwornego gabinetu, wypija kawkę, zwołuje zebranie współpracowników, kreśli plany, decyduje, udaje się na konsultacje, rozmawia… A potem sam siada do klawiatury. I kłamie, kłamie, manipuluje, jeszcze raz kłamie, i znów. Niestety to nieprawda. Realia są smutniejsze, bardziej siermiężne i zmiętoszone, małe i podłe. I czasem człek zastanawia się: co ja tu jeszcze do cholery robię? Po co ja ich słucham, siedzę obok nich, coś tam udaję i o czymś zagaduję?

Czasopismo branżowe. 44 kolumny czyli strony, raz w miesiącu. Obsługa: dwóch facetów, czyli ja i tzw. „personel”, zewnętrzne studio graficzne zajmujące się łamaniem numeru. Wyposażenie: jeden komputer stacjonarny w redakcji, laptop dla naczelnego, blok makulaturowy dla notatek, długopis z firmowym logo. Autorzy: zewnętrzni, wierszówka tak marna, jak dla bezrobotnego kota, piszą by w ogóle istnieć. Źródła finansowania całości: statutowa powinność organizacji macierzystej, która jest jednocześnie wydawcą, maksymalnie dużo reklam. To ostatnie życzenie przekłada się na maksimum 8 tysięcy miesięcznie, częściej 3 – 4.

Naczelny: spoza branży, przedtem w innych branżówkach. To ja. Oficjalnie mam być w redakcji od 9 do 14, odpowiadam statutowo za całość, zbieram teksty do druku, obrabiam je także w zakresie korekty, współpracuję ze studiem graficznym, układam numer, podpisuję do druku. Personel: Pan Bazyliszek. Dzisiaj będzie o nim właśnie.

Pan Bazyliszek opowiada jak za socjalizmu robili plan. Jakoś rozgadał się i nie chce przestać. Więc poleciały wspomnienia o konieczności, dyscyplinie, planach i wskaźnikach. Że trzeba było tego przestrzegać, inaczej sekretarz w ministerstwie takiego nierozważnego dyrektora zmiatał jednym gestem ręki – i było po zawodach i po służbowym mieszkaniu. Bazyliszek jest głuchy jak pień, natura podpowiada mu, że reszta świata też, więc ryczy na pełen regulator starczym dyszkancikiem: „tośmy poszli do kopania dziury. Niby pod wodociąg dla sąsiedniego osiedla, ale w ramach zobowiązań zakładowych. No i wyszło sto dziesięć procent planu, była premia i awanse, miałem też telefon z komitetu. To są panie prawdziwe sukcesy! Nie to co teraz…”

Bazyliszek produkuje gazetę na piechotę. Skądś zdobywa jakieś teksty, rżnie je nożyczkami niemiłosiernie, dopisuje własne fragmenty, kłóci się z autorami o poprawność wyliczeń technicznych. Słowem tytan pracy. Główny szef go akceptuje i „poważa”. Bazyliszek jest moim podwładnym, mógłby całość materiałów przesłać mailem do studia graficznego, które już zaopiekuje się resztą, wstępnie złamie kolumny i przyśle mi po południu i wieczorem do akceptacji. Niestety nie potrafi odpalić komputera. Ba, on nawet nie umie czytać tego, co ukazuje się na ekranie, wiem, zamorska przypadłość, ale on ją ma. Trzeba mu wydrukować. Dlatego równo pół godziny przed południem patrzy na zegarek, wzdycha i powiada: „No to panie – do prawdziwej roboty!” Znaczy tyle, że najpierw kawka w domu z żoną, potem biblioteka, a dopiero gdzieś po trzeciej studio. Wszelki pośpiech od diabła pochodzi! Tyle że słowo diabeł Bazyliszkowi przez usta nie przejdzie. Co to to nie – w końcu kiedyś uwierzył w materializm i jak sam powiada nieźle na tym wyszedł.

Mógłbym iść do domu – ale pozostaje problem jak wynieść na dół, gdzie mieści się centrala płaszcz i teczkę. W centrali należy opowiedzieć, że idzie się… na przykład do jakiegoś odległego ministerstwa. Mój pokój wielkości standardowego kibla jest przechodni, ale drugi w rzędzie. I muszę przejść obok Babiszona. Babiszon nie wierzy w żadnych ministrów, więc zanotuje: uciekł dwunasta pięć. I złoży parafkę. Parafka uwiarygodnia wszystko, co napisane jest przed nią. Jest jak Pieczęć Najwyższej Rangi. Tej damie nie ma sensu tłumaczyć jak wygląda praca przy gazecie, ona wie lepiej i jej wychodzi ze wspomnień, że ta praca polega przede wszystkim na męczeniu dupą krzesła. I ewentualnie gadaniu o jej córkach. Wdzięczne kobitki, gabaryty wieloryba, czasem starsza wpada do babci z wnuczką. Problemów mają co niemiara i wszystkie zlokalizowane są gdzieś pod Warszawą. Nie mam pojęcia co to za miasteczko, ale wiem na pewno, że guzik mnie obchodzi. Babiszon to wyczuwa. I nawet jeśli siadam na zwolnionym przez jeszcze jedną gwiazdę fotelu i bajdurzę o rewolucji na Marsie – wie, że to bzdura i kłamstwo w żywe oczy. A słucha tylko dlatego, by złapać mnie na jakimś mimowolnym kłamstwie. Na przykład o tym, że dzisiaj nie przyjechałem samochodem. Czyli oszukuję: zwierzchność dała ryczałt na samochód i ma być wykonany plan. Skoro nie jest – to znaczy, że mam niecny zamysł oszczędzenia na krwawicy robotników i upicia się za skradzione im pieniądze. To jest tak dobra wykładnia, że aż prawie oficjalna.

Mógłbym więc iść do domu, bo tu nic po mnie. Zwłaszcza że wieczorem czeka na ekranie kilkadziesiąt stron do czytania i kolejnego poprawiania. Nowe tytuły, śródtytuły, inne wytłuszczenia, ten fragment wyjmiemy do leadu, kto do cholery jest autorem zdjęć? Bazyliszek nie umie pisać, nie umie poprawiać, w ogóle nic z dziennikarskiego rzemiosła nie umie – ale lubi i będzie aż do śmierci. A propos tego boskiego finału: kiedyś kłóciłem się z nim na śmierć właśnie i życie. Ale że to nic nie dało – przestałem. Walić łbem w betonową i zbrojoną ścianę, też mi pomysł… Na razie zostawiam więc teczkę i płaszcz, dzisiejsze insygnia pozornej władzy – i idę przed budynek na papierosa. Tam już grupka zaprzyjaźnionych pań, omawiają swoje wojny. Nie dowieźli prasy kolorowej dla któregoś prezesa. Źle idzie badanie rynku w zakresie materiałów biurowych, a ta nowa zołza szkodzi wszystkim. Co u pana? Opowiadam. Ale to tylko taka konwencja. Pani Marysia dzisiaj bardziej smutna. Co się pan tak gapi? Bo śliczna pani taka… Dostaję przyjaznego kuksańca. Mogę zapalić przy pani jeszcze jednego?

No i nie zauważyłem! Sam główny szef wraca z dworca! Do domu jeździ z dworca. Okazało się, że miał telefon, zaproszenie do kogoś ważnego na Krakowskie. Pan dzisiaj, panie tego, samochodem, nie? No tak, oczywiście. No to leć pan na górę po graty, musimy jechać. Podróż trwa krótko, oczywiście jak zwykle jadę złą trasą, pryncypał pojechał by inaczej. Pal sześć, po kilkunastu minutach jestem wolny, mogę wziąć kurs na dom. Papierosek z sąsiadem, wpada kolejny, jeszcze zaprzyjaźniony ochroniarz. Mówią, że podobno mam szczęście – tu nikt tak krótko nie pracuje w pracy. Nie wyjaśniam, co by to dało. Jak siedzi po południu i wieczorem przed komputerem to pewnie ogląda gołe baby…

Mały upadek na przednówku. Nie wytrzymałem i rzuciłem to wszystko. No tak, były oczywiście jeszcze inne, ważne powody. Ale co to, sąd pracy, że muszę mówić całą prawdę?

Brak komentarzy: