sobota, 17 września 2011

Dylematy drogi



Mieliśmy w obecnym i dwóch minionych latach istny wysyp spektakularnych wypadków drogowych – a zaraz potem „festiwal” rozważań o ich istocie. Nie wspominam o wyczynach Księcia Wałęsy na motorze, tu sprawa wyciszana jest jeszcze staranniej, niż w wypadku młodszego Zientarskiego, który raczył rozwalić kolegę na śmieć o słup drogowy w pożyczonym Ferrari – czy jakoś podobnie.


Był też autobus na niemieckiej autostradzie, przeładowany mikrobus, inny motocyklista pod oknem papieskim w Krakowie. Nie mam zdania na temat fizycznie mierzalnych przyczyn tych zdarzeń, nie było mnie tam, a zresztą nawet gdybym był – to jaki ze mnie specjalista ledwie po przejechaniu w warunkach amatorskich kilkuset tysięcy kilometrów… Podzielam natomiast zdania tych, którzy w podobnych zdarzeniach widzą coś jeszcze poza samą mechaniką wypadku. Drogi i to co się na nich dzieje są w pewnym sensie odbiciem sytuacji ogólniejszej. Tego co dzieje się w kraju, w ekonomii czy polityce. Państwo polskie abdykowało na drogach, na kolejach, na lądzie, morzu i w powietrzu.

Mikrobus z kilkunastoma pasażerami… Włazili do metalowej puszki bez okien bo było taniej. Mają rację blogerzy twierdzący, że sytuacja finansowa rodziny, w której kupno biletu na w miarę normalne połączenie jest ekscesem nie do darowania, obniża moc nabywczą tejże rodziny – to sytuacja chora. A kierowca mikrobusu? Ładując do zdechłego pudła dwa razy tyle pasażerów, ilu dopuszcza homologacja czy dowód rejestracyjny stał się po prostu przestępcą. Bez znaczenia czy żywym, czy już martwym. Kogo dzisiaj obchodzi, że chciał zarabiać? Kat na państwowym etacie też chce – ale i tak nikt go nie ceni. Nawet gdy w średniowieczu osiągał poziom mistrzowski – to był tylko Mistrzem Małolepszym.

Ten festiwal ma gdzieś swój początek. Zostawmy na chwilę wielką politykę. Dlaczego doszło do wypadku, w którym najpierw szwabski wóz osobowy wjechał w polski autobus? Podobno było tak, że dużej budzie polskiego autokaru wyskoczył z boku niemiecki samochód osobowy. I kierowca autokaru wykonał manewr obronny, czyli zjechał z ustalonego toru jazdy. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy po przeczytaniu opisu tego zdarzenia była taka, dotyczy rzecz jasna kierowcy autokaru: czemuś idioto nie zachował naturalnego kierunku jazdy, w konsekwencji nie wyrżnął w tego Mercedesa - tylko nerwowo szarpnął kierownicą powodując nieszczęśliwy poślizg? Bałeś się mandatu, niemieckiego śledztwa, przerwania podróży na czas dochodzenia? A może zadziałał instynkt, który najpierw każe uciekać, myśleć później? Czy też wszystko wyglądało zgoła inaczej, prasowe i telewizyjne opisy nie mówią całej prawdy, bo albo zszokowany kierowca nie pamięta, albo komuś mówić wszystkiego po prostu się nie opłaca?

Dlaczego przeładowany Volkswagen Bus zdecydował się na wyprzedzanie czegokolwiek podczas mgły? Kto durniowi-kierowcy podpowiedział, że nieszczęsną beczkę z cienkiej blachy wyładowaną ludźmi i ledwo ciągnącą się do przodu można zmusić do jakiegokolwiek wysiłku przyspieszenia? Że tym można cokolwiek wyprzedzać? Właściwie chciałoby się powiedzieć: skutecznie. Bo przecież w końcu wyrżnął w nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Czyli był już na jej pasie, jak szaleniec wjeżdżając w ścianę mgły, która obserwację tego, co dzieje się z przodu uniemożliwiła.

Wypowiedzieli się już fachowcy i niefachowcy. Powiem wprost, że bardziej cenię zdanie tych drugich. Pierwsi mówią jakby nie od siebie, nie na podstawie własnej wiedzy – ale zawsze i wszędzie tekstem. A ten brzmi jak opracowywany w jakiejś centrali, której w gruncie rzeczy jest wszystko jedno co kto zrozumie z tego pseudo-zawodowego bełkotu. A może inaczej: tej centrali zależy na tym, by „informowana” publika niczego nie pojęła, ale czuła respekt, a może nawet strach? Strach jest tu bardzo ważny. Te służby od lat sieją wokół siebie pogłoski o ich wszechmocy i potędze. No a co jeśli nie boisz się? To namierzymy cię radarem. Podejrzymy kamerą umieszczona już na każdym skrzyżowaniu. Złapiemy za pomocą „krokodyla”, czyli kolejnej uzbrojonej służby pełnej pasibrzuchów odzianych w ulubiony kolor Robin Hooda. Dościgniemy zawsze i wszędzie, możesz nawet obejrzeć o tym stosowny program TV…

Na przykład TVN Turbo. Rekonstrukcja ponurego wypadku, jaki zdarzył się gdzieś na południu Polski… A było tak, że na prostej drodze, o piątej nad ranem, zderzyły się czołowo dwa pojazdy. W ciężarówce jechał tylko kierowca. Natomiast w amerykańskim mikrobusie-vanie cała rodzina: starsi i pięcioro dzieci. I kierowca vana zasnął lub zasłabł, zjechał na lewą stronę jezdni, przyrżnął w auto ciężarowe, uśmiercając siebie, żonę i trójkę potomstwa. Z opowieści czytanej przez lektora wynika jednak kilka ciekawych rzeczy. Otóż amerykański van wracał z podróży na Ukrainę i do domu miał już tylko kilkadziesiąt kilometrów. Dzieci były w wieku od kilku do osiemnastu lat. Co robili w tym miejscu, ponad 100 kilometrów od granicy, o piątej nad ranem? Przemycali papierosy, czy najzwyczajniej w świecie po wielu godzinach oczekiwania wreszcie pokonali granicę polsko-ukraińską? Nie wiadomo. Przeżyła dwójka najmłodszych, resztę ofiar, kierowcę ciężarówki również, wycinano nożycami hydraulicznymi z pogiętych blach. Słowem: siła uderzenia musiała być potężna, zresztą licznik vana zatrzymał się na 120 km/h. O prędkości ciężarówki nie wspomniano, więc nie ma tu czego sumować. Pokazano za to jej ładunek: parę ton żelaznych barier drogowych, rur, prętów i podobnego badziewia. To cud, że w ogóle przeżył ktokolwiek.

Zatem czy to jest typowe, że o piątej rano rodak z całą rodziną o tak szerokim spectrum wiekowym wraca z Ukrainy? Czy to jest typowe, że o tej porze naprzeciw tego niesamowitego zbioru nocnych wycieczkowiczów jedzie pojazd, zajmujący się transportem zapór drogowych? Po co? Gdzie? Najciekawsze nastąpiło wszakże kilka chwil później. Kamera programu pokazała lekko przejętego pana policmajstra, który z rozbrajająca szczerością wyznał, że ten odcinek drogi jest wysoce niefartowny, niebezpieczny i wypadki zdarzają się na nim niezwykle często. Po czym zadumał się, jak to troskliwi policmajstrzy mają w zwyczaju, i dodał: zamierzamy tu już od dłuższego czasu zainstalować fotoradar, może ta tragedia rzecz całą przyspieszy…

Otóż większej bredni jako żywo nie słyszałem już dawno!

Bo czemuż miałby ów fotoradar zapobiec? Zaśnięciu kierowcy vana na pewno nie. Pomysłowi podróżowania z całą rodziną tą akurat trasą, najkrótszą do ich domu, tym bardziej nie. Ładowaniu na ciężarówkę zapór drogowych w środku nocy i wysyłaniu ich w trasę przed świtem? Nieszczęściu śmierci? Nieuchronności przeznaczenia?
A może chodziło po prostu o wystawienie na podstawie radarowej fotki odpowiedniego mandatu tym, którzy przeżyli?

Jeśli to ostatnie – to czyż nie prościej przeszukać kieszenie ofiar, zrabować im niepotrzebne już na tamtym świecie pieniądze i nie zawracać ludziom dupy pierdołami, wypowiedzianymi najwyraźniej na czyjeś zlecenie?

A propos: czy zauważyli Państwo ile namnożyło się w telewizjach programów głoszących chwałę jak nie policji drogowej, to kryminalnej? Nie no, rozumiem, zbrodnia, krew, śmierć, wypadki – to kręciło pewną grupę ludzką zawsze. Tyle że dzisiaj proporcje jakby zmieniły się – trudno znaleźć dobry program podróżniczy, ale gdzie by człowiek nie wszedł w szklanym pudle to komisarz, podkomisarz, perypetie dzielnego dzielnicowego. Dobra, zostawmy to, bo jest jeszcze jedna rzecz do powiedzenia: rola pożytecznych durniów, którzy wpisują się w chór wujów promujących przed zimnym listopadem jazdę na rowerze i zmniejszenie prędkości podróżowania samochodami osobowymi. To w ogóle ciekawostka, osobnicy ci posługują się na ogół przykładami jak nie amerykańskimi (bloger Vars w Nowym Ekranie), to pochodzącymi z państw, w których drogi szerokie jak boiska piłkarskie, ale wolno po nich jechać 50 km/h. Dlaczego? A bo tak! I już! Kwituję to krótko: prawdziwa prędkość bezpieczna wynosi dokładnie ZERO KILOMETRÓW NA GODZINĘ! Inaczej być nie może. Inaczej już przy trzech na godzinę zaczyna się ryzyko. Problem do rozwiązania polega więc nie na tym, by stać w miejscu, ale na tym, by jechać bezpiecznie. Czyli ważne są drogi, maszyny po nich się poruszające, wykwalifikowani dorożkarze. Ale po co tym się martwić? Oczywiście łatwiej jest postawić radar i zbierać myto…

Zdaję sobie sprawę z tego, że prezentuję właśnie zdanie ekstremalne. Albo wręcz naganne. Ilekroć gdziekolwiek i kiedykolwiek wypowiadałem się na ten temat – pojawiała się rzeka komentarzy i polemik mówiących o zaletach zdrowotnych pedałowania (ja nie lubię – i co mi kto zrobi?), konieczności powolnego przemieszczania się (w strudze pędzących wokół innych użytkowników), czy obowiązku korzystania z komunikacji masowej. W ogóle to do mnie nie trafia, powodem jest tu niestety socjalizm, w którym przyszło mi dorastać. Otóż Mili za socjalizmu indywidualny środek transportu to była WOLNOŚĆ! Ktoś kto nie jechał w latach 60-tych czy 70-tych PKS-em na przykład do Radomia w ogóle nie wie o czym mówię. Da się to streścić lekko przerobionym fragmentem piosenki bodaj Wałów Jagiellońskich. „Wypiłeś – jedziesz. Nie wypiłeś – lepiej wypij…” Ktoś, kto nie męczył się latem podczas wakacyjnego kolejowego dojazdu do wynajętego domku nad jeziorem – nie pojmie w czym rzecz. Nawet najgorszy motorower marki Komar wył, trzeszczał, smrodził – ale jechał. PKS czy pociąg niekoniecznie. A jeśli nawet to nigdy o żądanej porze, czy oferując podróżnym warunki lepsze niż w belgijskim Kongo za czasów kolonialnych zależności. I dzisiaj mam niby uwierzyć stetryczałemu Polonusowi z Ameryki, że to, co mu każe na drodze jego szeryf jest właściwe także dla mnie? A spadaj na drzewo! Ja chce jechać! Nie za szybko – ale z normalną, nie powodującą zmęczenia na trasie powiedzmy 300 kilometrów prędkością, po dobrej drodze, obok innych użytkowników, którzy nie chcą mnie zabić czy okaleczyć. To jest w Europie prędkość pomiędzy 120 a 130 km/h. A nie żadne amerykańskie 50 mil na godzinę, czyli niepełne 90 km/h… I nie chrzań mi tu proszę o jakichś oszczędnościach: większość aut osobowych produkowanych dla odbiorcy europejskiego spala najmniej przy tych właśnie prędkościach.

M.Z.

Brak komentarzy: