poniedziałek, 19 września 2011

Pól-kabriolet szalonego tapicera


Ta opowieść zaczyna się w okolicach Exeter. Taka tam sobie rolnicza część starej, dobrej Anglii... Po zakończeniu II wojny światowej okolicy mocno zapomnianej i podupadającej, nie żywiono już kilku armii przygotowujących się w 44 do inwazji na kontynent, świat gorączkowo odbudowywał materię miast i fabryk, rolnictwo było dalej ważne, ale może już nie tak bardzo. Na początku lat sześćdziesiątych Stanley, tapicer i konserwator zabytkowych mebli prowadził swój zakład na obrzeżach miasta i z niepokojem obserwował kurczące się wpływy.

Drożały materiały do naprawy sof i foteli, nie przybywało chętnych do ich renowacji. Któryś z licznych kuzynów Stanleya twierdził tymczasem, że miast siedzieć na tej zatęchłej prowincji angielski tapicer powinien czym prędzej spakować manatki i przeprowadzić się do Francji. Na przykład w okolice Bordeaux. Solidny dom z warsztatem można tam kupić z pięć razy taniej, niż pod Exeter, zniszczenia wojenne spowodowały, że pracy dla rękodzielników nie brakuje, a pogłoska o rychłym oddaniu francuskiej Algierii w ręce arabskie uwolniła napływ zamożnej części dawnych kolonizatorów na terytorium Francji właściwej. -Więc na co czekasz, sprzedawaj domek, bierz pieniądze i jedź czym prędzej – to Stanley słyszał każdego dnia. – Ci z Algierii lubują się w starociach, będziesz miał pracy po uszy…I pewnie zastosował by się do porad kuzynostwa – gdyby nie jeden fakt.

Otóż myśl o tym, że we Francji obowiązuje ruch prawostronny, a kierownice porządnych angielskich aut muszą być przeniesione przed nogi angielskiego pasażera napawała go absolutnym obrzydzeniem. Tak się nie da jeździć! Tak nie wolno w normalnym świecie!

I ta walka Tapicera Podupadającego z Tapicerem Pełnym Nadziei trwała aż do roku 1964. Na początku kwietnia Stanley otrzymał propozycje o jakiej przedtem nawet nie marzył: jego dom i warsztat z przyległym terenem chciał kupić człowiek zajmujący się handlem samochodami. – Klienci będą mieli dobry dojazd do mnie – mówił – lada dzień rusza budowa miejskiej obwodnicy. Wyburzę więc co jest do wyburzenia, postawię solidny pawilon i te moje Triumphy i MG wstawione za dużą szybę będą kusić. To wszystko będzie widać z nowej drogi. No to co, Stanley, robimy interes? Dorzucę ci jeszcze Heralda z kierownicą jaką tolerują żabojady… Bierz, bo się rozmyślę!

Stanley wziął. Jak cudownie pachniały niemal nowe pięciofuntowe banknoty! Ale jeszcze lepiej pachniała skórzana tapicerka niewielkiego cudeńka, które przedstawiciel Triumpha podstawił mu pod dom kilka dni przed ostateczną przeprowadzką. Czerwony Herald miał kształt wyjątkowo zgrabnego dwudrzwiowego sedanika. Pod otwieraną wraz z przednimi błotnikami maską tkwił na ramie niewielki silniczek o pojemności prawie 1200 centymetrów sześciennych. Pierwsza przejażdżka dowiodła dwóch rzeczy: po pierwsze moc tego diabełka przy niewielkiej wadze całości była aż nadto wystarczająca. Instrukcja obsługi nie kłamała – w rubryce „moc” wyraźnie było napisane „Wystarczająca”. A po drugie kierownica po lewej stronie zdała się nowemu kierowcy czymś, co tkwiło tam od wieków i tkwić powinno. Żadnego stresu, żadnego zdziwienia. Nawet drążek zmiany biegów na wysokim tunelu pomiędzy fotelami siedział w ręku jakoś tak… prawidłowo. Handlowiec pokazał nowemu właścicielowi jedną jeszcze rzecz, która miała być magnesem na podobno wiecznie słoneczną Francję: po odpięciu dwóch uchwytów nad przednia szybą i odkręceniu trzech motylkowych nakrętek przy tylnej dach można było schować w garażu. Sedanik stawał się jeszcze bardziej urokliwym kabrioletem!

I tak to wyposażony w nowego Triumpha Heralda i spore umiejętności renowacji zdechłych foteli Anglik Stanley wjechał do Francji. Agent nieruchomości zawile tłumaczył mu jak ma dojechać do miejscowości, w okolicach której znajdowały się trzy nieruchomości na sprzedaż, a cena każdej istotnie była dużo, dużo niższa, niż w Anglii. „Z Poitiers skręt w prawo na Niort, a potem już prosto do La Rochelle, tak się spotkamy przed merostwem…” Łatwo powiedzieć. Francuskie drogi pełne szalonych motocyklistów i trąbiących jak oszaleli letnich kierowców z rodzinami na przeładowanych pokładach… Stan nie miał jednak kłopotów ani z rozpędzaniem się, ani wyprzedzaniem, Herald szedł jak burza, wyraźnie lepszy nawet od zgrabnych kabrioletów Renaulta z silnikami dziwacznie usytuowanymi z tyłu. Pośrednik czekał gdzie miał czekać. Drugi dom w Royan był na tyle urokliwy, że Stanley potargowawszy się dla zasady z jego właścicielem podpisał umowę. Meble i reszta rodzinnego dobytku miały nadejść w ciężarowej lorze za dwa tygodnie. Rozpoczynało się nowe życie zimnego dżemojada w krwistym kabriolecie. Już drugiego dnia kupując bagietki w miejscowym sklepiku stwierdził, że z tym zimnem to jednak przesada, Mireille, córka piekarza powoduje, że to coś płynnego krąży w jego żyłach zdecydowanie szybciej…

Dwanaście lat później do poważnej i szanowanej w okolicy firmy „Stanley Encoignure” przyszło najdziwniejsze zamówienie – z Warszawy. Trwały prace na rekonstrukcją Zamku Królewskiego i Polacy potrzebowali na kilka tygodni specjalisty od pokryć tapicerskich. Stanley, szalony tapicer w mocno starzejącym się już Heraldzie podjechał do warsztatu z pytaniem, czy ta jego maszyna wytrzyma daleką podróż do kraju, w którym podobno nie istnieją drogi. Coś tam wzmocniono, coś wspawano, szef mechaników klepnął Heralda w skrzydełko tylnego błotnika i zadecydował „Jedź. Ale jeśli na miejscu nie zmienisz na czas oleju – lepiej już nie wracaj”.

Podróż szalona… Heralda wyprzedzały już niemal wszystkie niemieckie Ople i Volkswageny, dramatyczny czas na pełnym zasieków i wież strażniczych przejściu do NRD w Helmstaedt, autostrada z dziurawych płyt betonowych i wreszcie Polska. Nie było tak źle z tymi drogami, choć każdy, dosłownie każdy chciał zrównać się z Heraldem i obejrzeć jego bok i kierowcę. Dziurawa opona w okolicach Łowicza, majster nie miał innych maszyn poza dwoma stalowymi łyżkami, ale szkodę naprawił szybciej, niż w jakimkolwiek innym kraju.

A potem długie tygodnie żmudnej pracy w wiecznie wilgotnych Arkadach Kubickiego poniżej Zamku, coraz trudniejsze dojazdy do wynajętego lokum pod Otwockiem – i finał prac. Stuki w silniku Heralda potęgowały się jednak z dnia na dzień, polski specjalista bez wahania orzekł „panewki!” – i o powrocie do Royan tym przynajmniej autem nie było już mowy. Ktoś podpowiedział francuskiemu Anglikowi, że jeśli tylko ma dewizy to nie ma co się martwić. Półtora tysiąca dolarów, albo lepiej – dziwacznych bonów, co wyjdzie zdecydowanie taniej – i może wrócić do domu zupełnie nowym produktem polsko-włoskim, Fiatem 125p. Tak się też stało. Heralda za marne sto dolarów odkupił „dla syna” kierowca wożący do Zamku materiały budowlane. Zawlókł gdzieś pod Piaseczno, gdzie stal podobny Triumph i po pierwsze zajął się przebijaniem numerów. Polskie z oryginalnymi tabliczkami poszły do Anglika, reszta skorodowanej podpiaseczyńskiej konstrukcji skończyła porąbana siekierą na złomie.

Potem byłem już ja. Dałem za całość osiemdziesiąt dolarów. Ale nie z powodu dziur w podłodze czy tych piekielnie stukających panewek. W Heraldzie stała się rzecz znacznie gorsza: wysiadło tylne zawieszenie typu banjo i urwały się obie półosie napędowe. Dokładny ogląd pokazał, że wszystko robione jest w wymiarach calowych. W Warszawie nikt nie zajmował się calami, nie było odpowiednich maszyn. Mało kto wiedział, że wszystko to stoi i czeka w… Ursusie! Właśnie ściągano oprzyrządowanie do produkcji traktora firmy Massey Ferguson. Cały był calowy. Tydzień później laweta ściągnęła Heralda do warsztatu pod Pruszkowem. Wstawiono kompletny układ napędowy, nowe panewki, szlifowany wał korbowy. Wyjechałem „na miasto”. Trzeci machający na mnie rozpaczliwie osobnik okazał się Holendrem z Venlo. Chciał kupić. Natychmiast! Już! Zaraz! A ile dajesz, bratku? Wymienił kwotę. Piękną, pełną wdzięku kwotę. Aż usiadłem. Podbiłem o pięćdziesiąt dolarów, wredny widać jestem, ale zasady muszą być zachowane - kontrahent przyjął propozycję. I tyle nacieszyłem się krwistym bolidem szalonego tapicera…

M.Z.

Brak komentarzy: