czwartek, 22 września 2011

Statystyka, statystyka – okrutna dynamika



Większość blogerów rozpoczynających działalność na własną rękę martwi się niezmiernie niską oglądalnością ich stron. Miesięcznie wypada od kilkudziesięciu do maksimum trzystu wejść, rodzynki mają ich oczywiście zdecydowanie więcej, ale jak to swojego czasu dowodził Coryllus na Nowym Ekranie jakość tych tekstów, które masowo kuszą ludzi jest taka, że poważny człowiek wstydzi się nawet cytować podobne treści. Całkiem się w tej materii z Coryllusem zgadzam. Mój kolega wspominał coś o niejakim Kominku. Podesłano mi kilka kawałków tego Kominka. Ło matko!... To jeszcze są w Polsce panny podkuchenne, dla których musi powstawać specjalna literatura? Nie wiedziałem.

I to spędza sen z powiek wyrobników pióra i klawiatury. Jak im rozsądek podpowiada sztucznie nadmuchanemu Kominkowi nie sprostają. Sądzą więc, że kiedy zakotwiczą się w jakiejś poważnej gazecie, czyli takiej, gdzie wydawca niechętnie, ale jednak połowę pensji płaci – to zyskają wielkomiejski sznyt i masę aktywnych czytelników. To jest oczywiście złudzenie. Za jego osłoną kryją się najprzeróżniejsi hochsztaplerzy, którzy potrafią zręcznie zmieniając zespół bez pensji dla wywalanych, czy wręcz kradnąc teksty z Internetu działać długie miesiące, podczas których albo zgarniają do kieszeni kasę z reklam, albo pod zastaw „poczytnego wydawnictwa” biorą kredyt, który oczywiście nigdy nie będzie spłacony. Miałem do czynienia z kilkoma takimi „wydawnictwami”, z dwoma wygrałem nawet sprawę o wypłatę zaległych wynagrodzeń – ale cóż z tego, pierwszy w kolejce do odbioru należności ustawił się bank i nie było silnych. A potem nie było już co licytować… Złapano właściciela i przykładnie ukarano? Nic podobnego! Przekształcił się, przeprowadził, wszystkie pisma procesowe odsyłał z adnotacją „adresat nieznany”. No bo pod nowym adresem rzeczywiście nie był znany z łajdackiej działalności… Wreszcie ugrzęzło to wszystko w trybach urzędniczej machiny i zdechło z głodu. Komornicy są bowiem tak długo aktywni, jak długo widzą, że jest jeszcze coś do zabrania. Gdy nie ma nic – lub gdy za sprawą pewnych nagannych czynności gdy oślepną – nie biorą, nie nękają i nie nachodzą. Takie życie…

No więc wolność prawdziwa jest właśnie tu, w sieci. Oczywiście obarczona wadą działania heroicznego, czyli bezpłatnego. Jego zaletą jest wszakże fakt, iż nikt od nikogo niczego finansowo nie oczekuje. Można się kłócić o różne rzeczy – o pieniądze nigdy.

A jak to jest w tych „poważnych gazetach”? Na pewno ciekawie. Bo już pierwszego dnia okazuje się, że młody dziennikarz trafił nie do wysokonakładowego czasopisma społeczno-kulturalnego, ale do branżówki, która tak naprawdę zajmuje się reklamą firm sprzedających materiały poligraficzne, papier czy farbę drukarską. A więc nie będzie żadnych wstrząsających tekstów o warstwie fabularnej ostatniego znanego tomiku poetyckiego, ale o balandze, na której poeta-autor co prawda był, ale tylko dlatego, że jak wiadomo do kożucha każdemu potrzebny jest kwiatek, tu chodziło zaś o pretekst do kolejnego wypicia i zakąszenia z potencjalnymi nabywcami farby i rolek papieru. Wszyscy są do pewnego momentu szalenie uprzejmi i przyjacielscy, pytają nowego co on im może – a on nie wiedząc, że nic nie może obiecuje, obiecuje i obiecuje. Potem pisze sprawozdanie z imprezy, które naczelny natychmiast wyrzuca do kosza. W imię starej zasady, sformułowanej przez Włochów: si non e vero e ben trovato. Czyli to nie ma być prawdziwe. To ma być odpowiednio i dobrze zrobione. Ta pani była z tym panem? Czyś ty idioto oszalał? Rozwód chcesz spowodować i puścić nas z torbami w rychłym procesie o zniesławienie?

Potem jest tak zwana szara rzeczywistość. Nowy już wie w co wpadł i ile przyjdzie mu za to zapłacić. Stara się więc nieco odegrać, przychodzi później do pracy, czasem pyskuje (choć po cichu), spóźnia się z tekstami. Bardzo szybko przeto właściwy sponsor podobnych przedsięwzięć dochodzi do wniosku, że jedno, dwu, czy maksimum trzy-osobowy zespół redakcyjny jest dlań zwykłym, upierdliwym obciążeniem. I że Pan Prezes, czy kto go tam reprezentuje musi sobie po prostu wziąć swoisty odwet za utrzymywanie takich pasożytów. Pojawiają się więc jasno i wprost sformułowane żądania, by kłamać, fałszować, włazić w doopę reklamodawcom, pisać za inne osoby przemówienia, podlizywać się księgowej, a przede wszystkim siedzieć cicho i udawać, że jest się pracownikiem ostatniego sortu. Ilość podobnych upokorzeń jest nieskończenie wielka – tym bardziej, że starzy firmowi wyjadacze błyskawicznie orientują się, że nie masz nic lepszego na poranny stres, jako dokopać dziennikarzowi. Tłumaczy się najpierw takiemu, że żurnalistą to może on i kiedyś był, ale nie tutaj – dzisiaj jest zwykłym szeregowcem, który ma wykonywać polecenia! Kropka! I won mi do kąta! Możliwe represje są upierdliwe i klasycznie małe: można na przykład donieść szefowi, że taki i taki nie siedział w redakcji przepisowe osiem godzin, ale co najmniej dwie z nich zużył na dojazd do odległej pracowni graficznej, gdzie składa się kolejny numer. Można donosić podobne bzdury tak długo, aż staną się prawdą. A staną się, daję Państwu słowo, doświadczyłem tego niejeden raz. Pomysłowość donosicieli sięgać może nieboskłonu, wręcz nie da się tego w tym miejscu opisać.

Chcę przez to powiedzieć, że polski dziennikarz, patrzę tu oczywiście nie na realia, a nazwę stanowiska w angażu, nie jest, nie był i nigdy nie będzie Dziennikarzem. I aby to zmienić należy wziąć za mordę nie tych nieszczęśników, pomiędzy którymi daję słowo kryje się niemała grupka porządnych ludzi – ale wszelkiej maści wydawców, cenzorów wewnętrznych i nadzorców. Chcesz codziennie przykręcać śrubę – zostań ślusarzem, a nie wydawcą! Chcesz nadzorować, a nie dyskutować – zostań klawiszem, więzienia czekają! Chcesz kłamać bez przerwy – wystartuj w wyborach na posła swojego okręgu!

Tylko do diabła nie tykaj się zawodu, którego nie rozumiesz, którym pogardzasz i z którym nigdy nie miałeś, nie masz i nie będziesz miał nic wspólnego!

M.Z.

Brak komentarzy: