wtorek, 13 września 2011

Druga strona rzeki


Tym razem przedruk - lecz w drugą stronę. Blogerka MalaWanda i jej córki namówiły mnie, bym ponownie napisał coś dla Polaków (www.Polacy.eu.org). Bardzo to było sugestywne namawianie, efekty widać na tym blogu - i tam. Chciałem się zrewanżować jakąś uprzejmością. Więc napisałem co poniżej...

Może to i dziwaczny tytuł – ale na pewno nie będzie o wieczności. A tak o niej eufemistycznie mówią: druga strona rzeki. Niby gdzieś tam, nie bardzo wiadomo gdzie, ale nikomu nie chce się nóg moczyć, by zobaczyć na własne oczy. Więc ta druga strona rzeki zawsze oznacza coś niewiadomego. Może ciekawego, może mniej, w każdym razie jest tam na pewno tak, jak nie jest tutaj. Po tej stronie rzeki…

Wszystko przez MaląWandę i jej córki, które wszystkie jak jeden mąż (czyż to nie brzmi dziwacznie w stosunku do kobiet?) jeździły do Urli i chodziły nad rzeką Liwiec. Zaczął mi się ten Liwiec znów przypominać, mam do wyboru całe mnóstwo obrazów, w końcu jeździłem tam jako dziecko aż do etapu wypasania własnych dzieci, a to jest sporo lat. No więc Liwiec jest rzeczką płytką, wygląda bezpiecznie, widziany od strony Urli zdaje się kanałkiem do przeskoczenia jednym susem – ale to wszystko pozory i miraże. Bo pod takim na przykład mostem kolejowym utonęło za mojej pamięci kilkanaście osób, wcale nie pijanych, ba, niektóre ponoć znakomicie pływały. I zniknęły w wodnej dziurze, której najdłuższy bok nigdy nie miał więcej, jak jakieś pięć metrów. A ja, idący do dna jak gwóźdź, kiedyś nie miałem pojęcia co to jest brzuch i przypominałem suchy worek z kościami, nadto nie potrafiący przepłynąć więcej jak trzy metry – nigdy dziury się nie bałem, właziłem tam i wyłaziłem zdrowo. Starsi miejscowi mówili, że widocznie tak miało być, dzisiaj moja żona dopowiada, że dobry Stwórca zdecydował, iż jeszcze swojego nie wykłóciłem. Więc miałem wypłynąć zdrowo…

Liwiec potrafił też na głębokości 30 - 40 centymetrów hodować w swej tajemniczo przepastnej toni całe stada rybek, oczywiście najpopularniejsze były pasiaste kiełbie. Łapaliśmy je na wędkę z leszczyny, spławik z kawałka kory, bo ptasie pióra dawno zdążył zagospodarować miejscowy blond cwaniaczek, tak mikry, że nikt nie miał sumienia zlać go za ten rabunek. Póki nie wyrósł – ale wtedy zajął się kradzieżami tego, co letnicy zostawiali w swych domkach, wszystko jedno czy własnych, czy wynajętych, trafił do pierdla i słuch wszelki o nim zaginął. Zanim to się jednak stało nauczył nas rzeczy, która dzisiaj nosi miano kłusownictwa: łowienia ryb przy pomocy dziewczyn i tak zwanego kołpaka. Dziewczyny oczywiście brodziły w płytkiej wodzie hałasując ile wlezie, najlepiej skąpo ubrane – a spłoszony rybostan wpadał do siatki rozpiętej na leszczynowej konstrukcji. Półokrągłe wejście i trójkątne, zwężające się do końca zakończenie saka. Jeśli operator kołpaka działał prawidłowo to była spora kolacja – taka z okoniem i szczupakiem, a jakże! Jeszcze nie pijaliśmy tanich win marki Wino, ale mieliśmy już po czternaście lat i koleżanki interesowały nas coraz bardziej. A że było lato oddział męski łatwo przyzwyczajał się do zmiany dekoracji: któraś przyjechała jako chłopak z wyglądu, a wyjeżdżała przed wrześniem jako całkiem biuściasta panna. Nie wiem jak innym, ale mnie się podobało…

Liwiec potrafił być też potężny. Albo powiem inaczej: szczodry w swej wylewności. To znaczy, że najpierw wzbierał i wzbierał – a potem siup, pożyczaliśmy od staruszki zwanej nie wiadomo czemu lodziarką kajak i co najmniej dwa dni pływaliśmy po zalanych polach. Kiedyś nie zwróciłem okrętu na czas. I następnego dnia okazało się, że stoi na środku absolutnie suchego lądu, a do przystani jest jakieś pół kilometra. Boże, ileż ja się natargałem ten zbiór rozsychającego się, ciężkiego drewna! Cóż, nie było jeszcze laminatów, tranzystorów i telefonów komórkowych. Tak, tak, miłe młodsze panie, wcale nie opowiadam o czymś z epoki faraonów, moim zdaniem to się działo ledwie przedwczoraj…

Nad Liwcem miejscowi „rolnicy” siali głównie kartofle. To był wspaniały pomysł – ponieważ młode kartofle doskonale nadają się do pieczenia kartofli. Na przykład na ognisku, ryzykowne, bo właściciel kartofliska mógł znienacka wpaść na wpatrzonych w ogień romantyków i co najmniej kopnąć pierwszego. Więc znów miejscowi wynaleźli sposób na pieczenie kartofli w przenośnym ognisku. Poważnie! Rzecz polegała na tym, by znaleźć metalową puszkę, z tych większych puszek, podziurawić ją solidnie do połowy wysokości od denka, zawiesić na zgiętym w pałąk drucie, wyładować szyszkami i małymi patyczkami, kartofel do środka, podpalamy i wprawiamy puchę w ruch kolisty nad głową. Po pięciu-sześciu minutach kolacyjka gotowa – i można zaczynać od początku. Zawsze przecież jest jakaś Misia, Dusia, Zosia czy Danusia, która chciała by jeszcze jednego.

Dorosłość, ta szesnasto- siedemnastoletnia napadała nas znienacka i wcale nie była taka przyjemna. Dalej ciągnęło nas nad Liwiec. Ale patrzyliśmy na wieczornie zamglony drugi brzeg i coś nas tam popychało z nieokiełznaną siłą. Starsi opowiadali, że miesiąc wcześniej byli nad jakimś jeziorem. Tak wielkim, że robiły się na nim fale przewracające mniejsze kajaki i łódki. Wszyscy byli bez rodziców i bawili się jak nam się w ogóle nie śniło. I jeśli chcieli to mieszkali razem w namiotach…

Cóż wam dzisiaj Najmilsze Panie opowiedzieć jeszcze o drugim brzegu rzeki? Chyba tylko tyle, że to trzeba zobaczyć samemu. Czy wszystko? Mam coraz więcej wątpliwości. Chyba nie wszystko. Dorosłość potrafi boleć. Ale to lepiej ode mnie opowie wam Pani Mama MalaW. Pozdrawiam!!

M.Z.

Brak komentarzy: