piątek, 30 września 2011

Coryllus raportuje: Szyc nie zagra Wałęsy



Ten wpis ukazał się na Nowym Ekranie, jak już wiadomo czytam pilnie doniesienia z sieci, nie tylko zresztą Ekranu. I stamtąd wybieram różne smaczki, szczególnie te o charakterze… w jakimś sensie obyczajowym. I pewnie winienem skomentować rzecz całą tam – tyle, że już nie należę do uprawnionych komentatorów.

Jest więc trochę tak, jak w pewnym skeczu kabaretowym z czasów, gdy polskie kabarety były kabaretami, a nie zbiorem politycznych lizidupów: jadą goście jadą koło mego sadu. Do mnie nie zajadą – bo ja już tam cholera nie mieszkam…
Ale do rzeczy – otóż mojego kolegę poruszyło to, że ten pseudo-amant nie zagra Wałęsy. Oczywiście poruszyło w sensie ironicznym. Mnie też. Do głębi! Bowiem ilość nietrafionych ról, które Szyc grywa ostatnio przekroczyła już poziom cierpliwości żółwia. Powiem nawet, że o ile Coryllus upatruje pełen idiotyzm w obsadzaniu niejakiego Karolaka, aktorzyny chyba nawet nie powiatowego formatu, w rolach serialowych amantów – to ja mam to samo z Szycem. Po prostu nie mogę patrzeć! Siła, z jaką ktoś popycha tego nieudacznego linoskoka do robienia „kariery” jest jednak tak wielka, że wcale się nie zdziwię, gdy pewnego dnia otwierając wrota pralki automatycznej znajdę go i tam. Pójdzie z powrotem za szklaną taflę. Na ostre wirowanie.


W materii tego filmu Wajdy - jak zrozumiałem wszystko ma kręcić właśnie ten reżyser, dla mnie”słynny” z powielenia propagandowego filmiku hitlerowskiego w „Lotnej”, pewnie pamiętacie sfingowaną scenę z atakiem polskich kawalerzystów na niemieckie czołgi – uważam że Wałęsa powinien się obrazić. Bo jeżeli kłamstwo ekranu będzie tego tylko formatu, co we wspomnianej „Lotnej” – to były prezydent pewnie nie odważy się już wyjść do sklepu po bułeczki albo tanie wino owocowe. Może jest w tym jakiś diabolicznie przewrotny sens? Może nie powinienem Wielkiemu Elektrykowi niczego podpowiadać, niechaj go ten cały Wajda załatwi raz na zawsze, na amen? Szczerze mówiąc podobnych problemów, stale tych samych mentalnych i metrykalnych starców – ja mam już serdecznie dość. Bardzo żałuje, że w tych ludziach nie ma choćby śladu przyzwoitości, która kazała by im milczeć, wycofać się wreszcie do jakiegoś kąta, nie szkodzić bliźnim i nie krzywić im patrzenia na świat…

M.Z.

czwartek, 29 września 2011

Sabat agenciaków?



Dlaczego agentów wpływu uważam za nadzwyczaj niebezpiecznych? Wszak nie skradają się nocą w płaszczach z podniesionym kołnierzem, nie dźgają nożami i nie strzelają do przypadkowych przechodniów. To wszystko prawda – nie taka jest rola podobnej agentury. Polega ona raczej na dezawuowaniu wyrażanych przez współobywateli myśli, ośmieszaniu ich, zwłaszcza, gdy w grę wchodzą tzw. tematy jątrzące.

W Polsce dyżurnym tematem do rozrabiania jest zbrodnia smoleńska i kwestia żydowska, konkretnie jej fragment, to jest rzekomy proces bogacenia się obywateli polskich narodowości polskiej na majątku porzuconym czy w jakikolwiek inny sposób pozostawionym przez tych, którym Niemcy zgotowali pełną zagładę. Wbija się publikę do kąta, stawia pod ścianą, wszystko jedno, rzecz w tym, by wmówić zgromadzonym, że zawinili, nawet jeśli nie bezpośrednio, to poprzez swych rodziców i dziadków. I muszą słuchać o tym bez końca, choć też bez dowodów, muszą wstydzić się i zadośćuczyniać. Więc brzdęk: skrzywdziłeś Żyda, nawet jeśli żadnego w życiu na oczy nie widziałeś! Nie podążasz za pokrętnym tokiem rozumowania jakiegoś żydoluba, nie poddajesz się jego presji czy może bardziej chamskiemu popychaniu. To się dzieje zawsze, gdy w przestrzeni publicznej brakuje innego sposobu na odwrócenie uwagi ludzkiej od tego, czego rząd nie zrobił - choć powinien, czy obiecał. Nie wypełnił obietnic wyborczych, zabiera emerytury, zafundował nam rosnąca drożyznę, nie chce wyjaśnić kwestii smoleńskiej tragedii, prowadzi politykę zagraniczną, którą coraz więcej osób postrzega jako zwykłą zdradę narodową. Agenci wpływu mają to dezawuować, ośmieszać, kierować ludzką uwagę gdzie indziej, czynić zamęt i hałas. No taka już podstawowa ich rola: odwracanie pojęć, sianie zamętu umysłowego, wpływanie na stan świadomości zbiorowej. Agenta można użyć wszędzie, o każdej porze dnia i nocy – także do wrzutek, które od lat dzielą ludzi, ponieważ nigdy tak naprawdę nie zadbano o spokojną płaszczyznę rozmowy. Nawet jeśli pożytecznym idiotom wydaje się, że właśnie na tej płaszczyźnie opierają się wszystkimi czterema łapami…

Mam incydentalne zdanie i niczym nie podparte opinie? Nawet gdyby tak było – mówił bym o nich bez ogródek. Jest jednak inaczej. Oto na przykład fragment wypowiedzi profesora Zybertowicza:
„… Agent wpływu nie musi być nawet specjalnie wyszkolony, regularnie opłacany ani łącznikowany. Wystarczy, że raz na jakiś czas zapewni mu się np. atrakcyjne wykłady za granicą, nagrodę, załatwi się dobre stypendium, posadę dla jego dziecka w międzynarodowej firmie itd. W zamian on od środka podważa zdolność danego kraju do prawidłowego diagnozowania swoich interesów, np. starając się ośmieszać tych polityków, którzy jasno definiują interes państwa. Bez działań operacyjnych kontrwywiadu bardzo trudno jest udowodnić taką działalność - zwłaszcza zaś odróżnić prowadzonych agentów wpływu od "użytecznych idiotów". Ciekawą analogią jest spostrzeżenie ks. prof. Waldemara Chrostowskiego, który odnosząc się do stanu dialogu polsko-żydowskiego, ocenił, że głównym problemem nie są Żydzi, którzy dobrze pojmują racje swojego kraju i religii. Często problemem są Polacy pragnący przypodobać się Żydom. A w ostatnich miesiącach mamy do czynienia z całą zadziwiająco liczną "chmarą" Polaków, którzy w "biczowaniu" naszych rzekomych kawaleryjskich wad chcą się przypodobać albo Rosjanom, albo Unii, podtrzymując tezę o naszej rzekomej irracjonalnej rusofobii…”
Źródło: Nasz Dziennik, przedrukowane w: http://trzyskowronki.salon24.pl/271503,zybertowicz-w-nd-powaznie-rozwazam-hipoteze-zamachu

M.Z.

niedziela, 25 września 2011

Prowokacje



Kiedyś, jeszcze w latach czterdziestych i pięćdziesiątych, ubecja rozwalała grupy niepodległościowe w ten sposób, że tworzyła atrapy nowych organizacji, gromadziła „chętnych” – po czym zwijała wszystko do wora i po ustrzeleniu zakopywała w lesie. Metoda pod każdym względem tyleż okrutna, co piekielne skuteczna. Ale myliłby się ten, który sądził by, że z kolejnymi zmianami w komuchowatych frakcjach system został zapomniany i porzucony.

Do dzisiaj prowokatorów ci u nas dostatek i nigdy właściwie nie wiadomo na kogo się trafi – jeśli tylko człek ma ochotę na jakąś działalność, która przez mainstream, czy w ogóle organa oficjalne nie jest popierana, ani sponsorowana.

Czy potem zastrzelą? Może nie bezpośrednio, lecz cywilnie – tak. Złachmanią, złajdaczą, wciągną w jakiś kompletnie zbędny spór, w zapale polecą nie te słowa, bum, trafiony, zatopiony.

Blogosfera pojawiła się i w jakimś sensie rozkwitła poza kontrolą władców naszego PRL-u. Zapewne budziło to w nich niekłamane oburzenie, a może nawet wściekłość. No bo jak to tak: nie zadekretowano, nie postawiono odpowiedniego człowieka na czele ruchu, a ruch żyje i ma się coraz lepiej? Co czynić? Ano to, co czyniono od zawsze, gdy chciano opanować ruch, grupę czy luźną zbiorowość: podzielić dla łatwiejszego rządzenia. I tak się stało. Powstał taki na przykład blog Kominka. Wspominam o nim w poprzednim tekście. Próżno by szukać w jego enuncjacjach czegoś, co zadowoli choć półinteligenta. Może zresztą nie trzeba szukać – może założenie jest takie, że ów autor pisze do ćwierćinteligentów celowo i świadomie? No tak: ale w takim razie skąd ogromna ilość odsłon tego rzekomego bloga? Czyżby ćwierćinteligenctwo tak się już w PRL-u rozpleniło, że liczy niemal dwadzieścia milionów, wszyscy mają Internet i wszyscy czytają Kominka właśnie? I to całe bractwo warte jest niesłychanych gestów finansowych? Wątpię. Ćwierćgłup jako target firm handlowych, pośredników czy banków nie jest dobrym pomysłem. Jest niestabilny, łatwo traci zapał, ma słabą pamięć i skłonność do permanentnej zdrady. Jedyne rozwiązanie, jakie przychodzi mi do głowy: w sprawę wmieszane są służby i to na dodatek te najważniejsze. Tylko one bowiem mają możliwości kłamania na taką skalę - i odpowiednie do zadań finanse.

I teraz spora grupa osób zajmuje się sztucznym problemem podrzuconym w sieć jak kukułcze jajo... Trucizna wrzucono do kociołka podzieliła gotującą się w nim zawartość, każdej frakcji przewodniczy jakiś samozwańczy geniusz, jak to w komentarzach do różnych tekstów pisałem jeden z tych geniuszy zanim jeszcze dojechał do Gdańska już opisał wszystkie swe cierpienia, z jakimi w Gdańsku miał się spotkać. Skąd wiedział? Oj, geniuszy nie pyta się o takie drobiazgi. Geniusz nazywa się Krzysztof Leski. I poprzez masę wrzutek w nie odwiedzanym już przeze mnie Salonie24 wykreował się niemal na samego bożka sieci. Później z powodu zbyt małej ilości głośno wyrażanych hołdów wyniósł się hen za góry. Podobno do Onetu. No cóż, upadek bywa bolesny…

W innych witrynach nie jest zresztą lepiej. Nowy Ekran opanował (w kategorii Bełkot Poetycki) taki na przykład Błękitny Ocean Istnieje vel Adam Wyskiel. Pisuje kawałki których kompletnie nikt nie rozumie, prywatnie uważam, że on sam ich nie pojmuje ni w ząb. No ale „coś go od środka dusi i wydostać się już musi”. Circ, Pastereczka Błoga, jakoś zamilkła, może gania po lasach za zbłąkanymi owieczkami, może oddaje się szatańskim praktykom, nie wiadomo dokładnie, głosy są podzielone, znam nawet takich, którzy twierdzą, iż wykuwa w ciemnościach Lepszy Paradygmat. Znaczy się – ten sam, ale ostrzejszy i bardziej zabójczy dla oponentów. Nieco to wszystko przypomina diabelskie obrzędy, ale widać pora taka, w końcu oficjalne przekaziory też zdominował niejaki Nergal, wysokiej klasy manipulant. Były Bloger Roku, Toyah, twierdzi, że poległa na wywiadzie z nim sama Małgorzata Domagalik. Tu się nie dziwię, nieszczęsna ta dama już z dziesięć lat temu zaczęła z kategorii zalotnych młódek przesuwać się w kierunku zalotnych cioteczek – i nie chciała zauważyć! Nadal pyskuje jak karabin maszynowy, wdzięczy się i pręży. Dosłownie i w przenośni. Niestety fizyczna materia już nie ta, intelektualna zwiędła, zdało by się użyć innych środków, pyskowanie musi zgadzać się z obrazem, a tu się nie zgadza - tymczasem ona nie, nie daruje, nie odpuści. Więc ma co było nieuchronne.

Skąd więc u mnie taki dramatyczny początek tekstu? Bo szczerze mówiąc odkąd tylko zacząłem czytać i pisać co i rusz potykam się o różnych filutów i naciągaczy, co to mili na początku dalej wyjmują zza pazuchy pałę i walą na odlew, bez litości. Najpoważniej w świecie uważam, że to prowokatorzy, złodzieje czasu i każdej ludzkiej energii, gorsi wręcz od telewizora. A propos telewizora: dzisiaj jest jakaś rocznica wyemitowania pierwszego odcinka o pancernych i psie. I gadają w radio już od rana. Zrobiłem głośniej i co ja słyszę? Że kiedyś to były zawodowo kręcone seriale, a dzisiaj chłam? Poważnie to słyszę. Że z żadnym z wykreowanych współczesnych bohaterów nie utożsamia się podwórkowa młodzież? No nie utożsamia się, typy męskie tak gdzieś pomiędzy przygłupem, a pedałem, jak tu się utożsamiać… Aż zjechałem na pobocze z wrażenia. Huknąłem się w jedno ucho, przyłożyłem w drugie – nie, to nie żadne omamy! Ktoś zauważa słabość współczesnej manipulacji!

I otrzeźwienie: zauważa to znaczy manipuluje dalej. Suflując nam starego, sprawdzonego w niejednym boju Przymanowskiego, autora „Pancernych”. A niech to cholera! To nie mamy już nic dobrego nawet? Koniecznie musimy w objęcia tej ahistorycznej, nieprawdopodobnej i potwornej bredni?

M.Z.

czwartek, 22 września 2011

Statystyka, statystyka – okrutna dynamika



Większość blogerów rozpoczynających działalność na własną rękę martwi się niezmiernie niską oglądalnością ich stron. Miesięcznie wypada od kilkudziesięciu do maksimum trzystu wejść, rodzynki mają ich oczywiście zdecydowanie więcej, ale jak to swojego czasu dowodził Coryllus na Nowym Ekranie jakość tych tekstów, które masowo kuszą ludzi jest taka, że poważny człowiek wstydzi się nawet cytować podobne treści. Całkiem się w tej materii z Coryllusem zgadzam. Mój kolega wspominał coś o niejakim Kominku. Podesłano mi kilka kawałków tego Kominka. Ło matko!... To jeszcze są w Polsce panny podkuchenne, dla których musi powstawać specjalna literatura? Nie wiedziałem.

I to spędza sen z powiek wyrobników pióra i klawiatury. Jak im rozsądek podpowiada sztucznie nadmuchanemu Kominkowi nie sprostają. Sądzą więc, że kiedy zakotwiczą się w jakiejś poważnej gazecie, czyli takiej, gdzie wydawca niechętnie, ale jednak połowę pensji płaci – to zyskają wielkomiejski sznyt i masę aktywnych czytelników. To jest oczywiście złudzenie. Za jego osłoną kryją się najprzeróżniejsi hochsztaplerzy, którzy potrafią zręcznie zmieniając zespół bez pensji dla wywalanych, czy wręcz kradnąc teksty z Internetu działać długie miesiące, podczas których albo zgarniają do kieszeni kasę z reklam, albo pod zastaw „poczytnego wydawnictwa” biorą kredyt, który oczywiście nigdy nie będzie spłacony. Miałem do czynienia z kilkoma takimi „wydawnictwami”, z dwoma wygrałem nawet sprawę o wypłatę zaległych wynagrodzeń – ale cóż z tego, pierwszy w kolejce do odbioru należności ustawił się bank i nie było silnych. A potem nie było już co licytować… Złapano właściciela i przykładnie ukarano? Nic podobnego! Przekształcił się, przeprowadził, wszystkie pisma procesowe odsyłał z adnotacją „adresat nieznany”. No bo pod nowym adresem rzeczywiście nie był znany z łajdackiej działalności… Wreszcie ugrzęzło to wszystko w trybach urzędniczej machiny i zdechło z głodu. Komornicy są bowiem tak długo aktywni, jak długo widzą, że jest jeszcze coś do zabrania. Gdy nie ma nic – lub gdy za sprawą pewnych nagannych czynności gdy oślepną – nie biorą, nie nękają i nie nachodzą. Takie życie…

No więc wolność prawdziwa jest właśnie tu, w sieci. Oczywiście obarczona wadą działania heroicznego, czyli bezpłatnego. Jego zaletą jest wszakże fakt, iż nikt od nikogo niczego finansowo nie oczekuje. Można się kłócić o różne rzeczy – o pieniądze nigdy.

A jak to jest w tych „poważnych gazetach”? Na pewno ciekawie. Bo już pierwszego dnia okazuje się, że młody dziennikarz trafił nie do wysokonakładowego czasopisma społeczno-kulturalnego, ale do branżówki, która tak naprawdę zajmuje się reklamą firm sprzedających materiały poligraficzne, papier czy farbę drukarską. A więc nie będzie żadnych wstrząsających tekstów o warstwie fabularnej ostatniego znanego tomiku poetyckiego, ale o balandze, na której poeta-autor co prawda był, ale tylko dlatego, że jak wiadomo do kożucha każdemu potrzebny jest kwiatek, tu chodziło zaś o pretekst do kolejnego wypicia i zakąszenia z potencjalnymi nabywcami farby i rolek papieru. Wszyscy są do pewnego momentu szalenie uprzejmi i przyjacielscy, pytają nowego co on im może – a on nie wiedząc, że nic nie może obiecuje, obiecuje i obiecuje. Potem pisze sprawozdanie z imprezy, które naczelny natychmiast wyrzuca do kosza. W imię starej zasady, sformułowanej przez Włochów: si non e vero e ben trovato. Czyli to nie ma być prawdziwe. To ma być odpowiednio i dobrze zrobione. Ta pani była z tym panem? Czyś ty idioto oszalał? Rozwód chcesz spowodować i puścić nas z torbami w rychłym procesie o zniesławienie?

Potem jest tak zwana szara rzeczywistość. Nowy już wie w co wpadł i ile przyjdzie mu za to zapłacić. Stara się więc nieco odegrać, przychodzi później do pracy, czasem pyskuje (choć po cichu), spóźnia się z tekstami. Bardzo szybko przeto właściwy sponsor podobnych przedsięwzięć dochodzi do wniosku, że jedno, dwu, czy maksimum trzy-osobowy zespół redakcyjny jest dlań zwykłym, upierdliwym obciążeniem. I że Pan Prezes, czy kto go tam reprezentuje musi sobie po prostu wziąć swoisty odwet za utrzymywanie takich pasożytów. Pojawiają się więc jasno i wprost sformułowane żądania, by kłamać, fałszować, włazić w doopę reklamodawcom, pisać za inne osoby przemówienia, podlizywać się księgowej, a przede wszystkim siedzieć cicho i udawać, że jest się pracownikiem ostatniego sortu. Ilość podobnych upokorzeń jest nieskończenie wielka – tym bardziej, że starzy firmowi wyjadacze błyskawicznie orientują się, że nie masz nic lepszego na poranny stres, jako dokopać dziennikarzowi. Tłumaczy się najpierw takiemu, że żurnalistą to może on i kiedyś był, ale nie tutaj – dzisiaj jest zwykłym szeregowcem, który ma wykonywać polecenia! Kropka! I won mi do kąta! Możliwe represje są upierdliwe i klasycznie małe: można na przykład donieść szefowi, że taki i taki nie siedział w redakcji przepisowe osiem godzin, ale co najmniej dwie z nich zużył na dojazd do odległej pracowni graficznej, gdzie składa się kolejny numer. Można donosić podobne bzdury tak długo, aż staną się prawdą. A staną się, daję Państwu słowo, doświadczyłem tego niejeden raz. Pomysłowość donosicieli sięgać może nieboskłonu, wręcz nie da się tego w tym miejscu opisać.

Chcę przez to powiedzieć, że polski dziennikarz, patrzę tu oczywiście nie na realia, a nazwę stanowiska w angażu, nie jest, nie był i nigdy nie będzie Dziennikarzem. I aby to zmienić należy wziąć za mordę nie tych nieszczęśników, pomiędzy którymi daję słowo kryje się niemała grupka porządnych ludzi – ale wszelkiej maści wydawców, cenzorów wewnętrznych i nadzorców. Chcesz codziennie przykręcać śrubę – zostań ślusarzem, a nie wydawcą! Chcesz nadzorować, a nie dyskutować – zostań klawiszem, więzienia czekają! Chcesz kłamać bez przerwy – wystartuj w wyborach na posła swojego okręgu!

Tylko do diabła nie tykaj się zawodu, którego nie rozumiesz, którym pogardzasz i z którym nigdy nie miałeś, nie masz i nie będziesz miał nic wspólnego!

M.Z.

środa, 21 września 2011

Specjaliści potrzebni od zaraz



Szukałem i szukałem – ale wreszcie udało się! W czym rzecz? Otóż chodzi o zaproszenie Jaruzelskiego do wspólnych „obrad” z obecnym dozorcą żyrandola, dzisiaj nieco już zapomniane, bronione było przez wiele „przekaziorów”. Podnoszono, że Spawacz ponoć zna się na sprawach rosyjskich, może służyć doświadczeniem młodszym politykom, w końcu był też czas jakiś prezydentem po 1989 roku. No był, nie da się zaprzeczyć… Dzisiaj mocno schylony starzec, zawsze na L-4 gdy trzeba do sądu i zawsze ożywający jak zombie, gdy czeka kamera i zaprasza kolejny namiestnik. Niektórzy mówią o nim, że miał rodzaj instynktu. Wątpiłem – ale nie miałem namacalnych argumentów. I dzisiaj ZNALAZŁEM!

25 września 2008 r. w Salonie24 ukazał się tekst Macieja Eckardta, samorządowca z województwa kujawsko-pomorskiego. Autor wpisu odnalazł przemówienie, jakie Jaruzel wygłosił w roku 1984 podczas wizyty w Polsce… Kim Ir Sena. Ponieważ tekst ten ukazał się w domenie publicznej, nie zmieniam w przywołanym fragmencie ani słowa – pozwalam sobie na przypomnienie końcowego fragmentu wpisu. Brzmi on tak:

„…A jednak, warto ten fakt przypomnieć i pokazać, jakie też umysły jeszcze niedawno sterowały nawą 40 milionowego narodu. Dlatego też przytaczam poniżej, nie po raz pierwszy zresztą, fragmenty psychicznej aberracji, która zwała się „demokratycznym socjalizmem”. To toast i przemówienie, jakie towarzysz generał Jaruzelski wzniósł (wygłosił) na cześć Kim Ir Sena. To naprawdę miało miejsce, to naprawdę działo się 23 lata temu. Nie wierzycie państwo, popytajcie na lewicy.

Szanowni towarzysze!
Zbliża się czterdziestolecie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Pod przewodnictwem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej dokonała się rewolucyjna odmiana, historyczny postęp w życiu naszego narodu. Okres budownictwa socjalistycznego przyniósł nam ogromny awans cywilizacyjny, kulturalny, oświatowy, unowocześnienie, uprzemysłowienie oraz urbanizację kraju.
Na tej drodze nie zabrakło trudności, bolesnych i dramatycznych doświadczeń. Broniąc socjalizmu przegrodziliśmy drogę kontrrewolucji. Urzeczywistniamy konsekwentnie przyjęty na IX Zjeździe partii i potwierdzony na Krajowej Konferencji Delegatów program socjalistycznej odnowy, linię porozumienia i walki. (…)
Powrót Polski na drogę harmonijnego, pomyślnego rozwoju jest jednak sprzeczny z rachubami, zwłaszcza amerykańskiego imperializmu. Jego nacisk na Polskę trwa nadal. Tak jak Wy, drodzy koreańscy przyjaciele, doświadczamy prób bezczelnej ingerencji Stanów Zjednoczonych w nasze własne wewnętrzne sprawy. Tym naciskom nie poddaliśmy się i nie poddamy nigdy. Nie jesteśmy przy tym sami. Mamy niezawodnych sojuszników i przyjaciół - bratni Związek Radziecki, państwa socjalistycznej wspólnoty. Solidaryzuje się z nami światowy, antyimperialistyczny nurt lewicy i postępu społecznego. (…) …”


No! I ten oto specjalista, jak widać wyposażony w niebywałe wyczucie czasu, miejsca i zobowiązań wobec ruskich towarzyszy doradza obecnej formalnej głowie Państwa. Nic tylko baki zrywać… Czy w związku z tym przemówienie kumpla Gajowego, zwanego nie wiedzieć czemu Rudym mogło by brzmieć tak jak niżej? Oceńcie sami.

„…Szanowni Obywatele! Zbliża się koniec naszej czteroletniej kadencji. Pod przewodnictwem Platformy Obywatelskiej dokonała się widoczna zmiana w życiu naszego narodu. Okres naszego sterowania nawą państwową przyniósł nam poczucie bezpieczeństwa w rozwijającym się wokół kryzysie, ogromny przyrost dróg i autostrad, dalsze ekologiczne uprzemysłowienie i wzrost zamożności krajan… przepraszam – kraju.
Na tej drodze nie brakło trudności, bolesnych i dramatycznych doświadczeń. Broniąc naszych racji przegrodziliśmy drogę malkontentom. Urzeczywistniamy konsekwentnie przyjęty na Kongresie naszej partii program odnowy. Jak wiecie zawiera on przede wszystkim linię porozumienia, choć nasi oponenci chcą siłą zmusić nas do walki.
Powrót Polski na drogę harmonijnego, pomyślnego rozwoju jest jednak sprzeczny z rachubami tych wstrętnych Pis-iorów. Ich nacisk na Polskę zaściankową i moherową trwa bezustannie…Doświadczamy prób bezczelnej ingerencji Pis-owskich prowokatorów w nasze własne wewnętrzne sprawy. Tym naciskom nie poddaliśmy się i nie poddamy nigdy. Mamy niezawodnych przyjaciół, solidaryzuje się z nami światowy, antypisowki nurt lewicy i postepu społecznego…”



M.Z.

wtorek, 20 września 2011

Mamy nowy problem! Uwaga: z dodatkiem tekstowym wobec poprzedniego tekstu



Chodzi o kolejny szczep albo odłam separatystów. Tym razem na Mazurach. Coś się tam przewalało od pewnego czasu, coś trzeszczało w zakresie cen działek, tempa ubiegania się o niepodważalne prawa własności. Przybywało istnych pałaców, nadzwyczaj szybko restaurowano zabudowania gospodarcze pałaców poniemieckich. Skąd na to forsa? Twierdzono że z Unii...

"...Ruch Autonomii Mazur zarejestrowano 2 września. Do stowarzyszenia zapisało się już kilkudziesięciu chętnych. Większość z nich mieszka w Mrągowie. Członkowie ruchu planują spotkania, na których przestawią swoją ideę mieszkańcom, ale i władzom.

Zapewniają, że ich głównym celem jest samowystarczalność regionu. Nie zapominają jednak, że region wzbogaci się jedynie wtedy, gdy ściągnie zagranicznych inwestorów..."

Powyższy cytat pochodzi z "Gazety Olsztyńskiej". Druga po Ruchu Autonomii Śląska jawna grupa separatystyczna... Jakie na pierwszy rzut oka widzę różnice? Ano takie, że co byśmy nie mówili na Śląsku można odnaleźć Ślązaka. Na Mazurach nie ma ani jednego Mazura! To wszystko napływowa zbieranina, pokłosie jak nie akcji "Wisła", to przewekslowane Kurpie - i desant czerwonego bractwa, które po wywaleniu autochtonów uwłaszczyło się na ich majątku.

Ostatnia akcja głosowania na "Mazury - cud natury" śmierdziała mi od początku. Bo niby co mieliśmy głosować? Że piękne jest piękne? Bzdura! Rozgłos w prasie europejskiej, właściwie nikt nie zna powodu, ceny usług stale windowane w górę, miłość do turystów niemieckich... Coś tu było nie tak od zarania. I już wiemy w czym rzecz. Separatyści chcą współdziałać z... Rosją, Litwą i Niemcami! Bo podobno tylko te państwa są w stanie zapewnić im odpowiedni rozwój. Polska w żadnym wypadku. Rosji otworzycie jak rozumiem granice ze strefą Kaliningradu. A niech se jeżdżą gangsterzy, a co... Litwie jak rozumiem oddacie Puńsk, o który wydzierają mordy od lat. I spadać na drzewo. Reszta dla Germańców.

Powołują się na wzory hiszpańskie. Ani słowa o Baskach, czy Katalończykach, ani be ani me o grupach terrorystycznych tamże występujących. Proste skojarzenia: socjalizm i hero Zapatero. Najlepiej za niemieckie euro z opcją pierwszeństwa, a w kilka dni później wyłączności dla Hansów i Helmutów. No brawo, sklepikarzu z Mrągowa, któryś to wszystko zaczął.

Myślę, że warto wrócić do tego tematu.

M.Z.
==========================
W edycji tego samego tekstu na www.polacy.eu.org dodałem rzecz, która zdaje mi się ważna. Stąd pozwolę sobie przedrukować ją i w tym miejscu:

Jako dodatek: tak podejrzewałem, sprawa ma i drugie dno. Po niemal dwóch godzinach śledzenia w sieci różnych głosów, różnych tekstów i opinii powiem w tej chwili tyle, że drugim dnem jest reforma samorządowa po 1989 roku i nowy podział wojewódzki. Właśnie to stało się pożywką, podstawą dla rzeczy, które dzisiaj się dokonują. Pomiędzy częściami krainy, którą w powszechnym odbiorze klasyfikujemy jako Mazury stało się coś niedobrego. Chyba trzeba by zacząć od tego, że kiedyś takie na przykład Suwałki, Giżycko, Mikołajki to było jedno województwo. Suwalskie. Sąsiad na zachód - olsztyńskie. Potem uznano, że jak Stalin kreślił palcem po mapie granice państw - tak Uwole (Mumia Wolności) mogą to samo zrobić z nowymi województwami. Drugi ważny element - kasa, misiu, kasa. Przerwano może nie tyle naturalny, co wymuszony lecz zaakceptowany w czasie podział poprzedniej epoki. Zupełnie przypadkowo wpadł mi przed oczy protest Warszawy związany z tak zwanym janosikowym. Miasto zarabiające krocie oddaje sporą część tych pieniędzy innym. Więc protestuje. Tymczasem Mrągowo, siedziba "separatystów" uważa, że jest dokładnie odwrotnie - wielkie miasta, a Warszawa przede wszystkim zabierają ich pieniądze, wypracowane tam, na miejscu. Przez co nie ma dajmy na to kanału, który łączył by system jeziorowy - Mrągowo NIE MA DOSTĘPU do szlaku Wielkich Jezior. Kociołek wrzącej wody, prawda? Zabarwionej na różne kolory, które miast mieszać się ze sobą - pozostają w trwałej separacji. Dalej: w związku z tym uważam, iż ten bardak ktoś celowo i świadomie zarządził przed laty, dzisiaj zbieramy owoce tamtych gierek.

Z resztą jest jak z płatami kalki, które kładziemy kolejno na podświetlonym stole. Niektóre kreski ze starszych płatów przebijają nowsze płaty, wyraźnie je, te rysunki, widać. Inne nikną. Które ważniejsze? Czy te z mocnym kolorem - czy te z mocną racją? Z dawnych lat: dlaczego bodaj w 1976, a może rok wcześniej, potężny na owe czasy kompleks hotelowy, zwany kiedyś ABV, dzisiaj Mrongovia, wybudowano w mieście, które nie ma dostępu do szlaku jeziorowego? Dla późniejszego Pikniku Country? Oczywiście nie. Gry toczyły się już wtedy, o ile pamiętam przegrało Giżycko, które o taki hotel ostro walczyło z Mrągowem. Olsztyn (Mrągowo było wówczas właśnie w olsztyńskim) oskarżano o to, że działa tam skuteczna "mafia ukraińska". Te zarzuty formułowane są także dzisiaj w komentarzach do tekstu w Gazecie Olsztyńskiej. Minęło tyle lat - a narzędzia walki te same. Ludzka zła wola? Czy może jednak jest coś na rzeczy?

OK, nie zanudzam dalej. To tylko mały przyczynek do tego jak bardzo trzeba uważać z przyjmowaniem na wiarę pierwszego wrażenia. Oczywiście AUTONOMIĘ MAZUR UWAŻAM ZA ZŁO! Ale ważenie racji to inna sprawa.I obowiązek tego, który tam pojedzie i będzie sprawę badał dogłębnie. Inaczej zresztą nie ma sensu...

M.Z.

poniedziałek, 19 września 2011

Pól-kabriolet szalonego tapicera


Ta opowieść zaczyna się w okolicach Exeter. Taka tam sobie rolnicza część starej, dobrej Anglii... Po zakończeniu II wojny światowej okolicy mocno zapomnianej i podupadającej, nie żywiono już kilku armii przygotowujących się w 44 do inwazji na kontynent, świat gorączkowo odbudowywał materię miast i fabryk, rolnictwo było dalej ważne, ale może już nie tak bardzo. Na początku lat sześćdziesiątych Stanley, tapicer i konserwator zabytkowych mebli prowadził swój zakład na obrzeżach miasta i z niepokojem obserwował kurczące się wpływy.

Drożały materiały do naprawy sof i foteli, nie przybywało chętnych do ich renowacji. Któryś z licznych kuzynów Stanleya twierdził tymczasem, że miast siedzieć na tej zatęchłej prowincji angielski tapicer powinien czym prędzej spakować manatki i przeprowadzić się do Francji. Na przykład w okolice Bordeaux. Solidny dom z warsztatem można tam kupić z pięć razy taniej, niż pod Exeter, zniszczenia wojenne spowodowały, że pracy dla rękodzielników nie brakuje, a pogłoska o rychłym oddaniu francuskiej Algierii w ręce arabskie uwolniła napływ zamożnej części dawnych kolonizatorów na terytorium Francji właściwej. -Więc na co czekasz, sprzedawaj domek, bierz pieniądze i jedź czym prędzej – to Stanley słyszał każdego dnia. – Ci z Algierii lubują się w starociach, będziesz miał pracy po uszy…I pewnie zastosował by się do porad kuzynostwa – gdyby nie jeden fakt.

Otóż myśl o tym, że we Francji obowiązuje ruch prawostronny, a kierownice porządnych angielskich aut muszą być przeniesione przed nogi angielskiego pasażera napawała go absolutnym obrzydzeniem. Tak się nie da jeździć! Tak nie wolno w normalnym świecie!

I ta walka Tapicera Podupadającego z Tapicerem Pełnym Nadziei trwała aż do roku 1964. Na początku kwietnia Stanley otrzymał propozycje o jakiej przedtem nawet nie marzył: jego dom i warsztat z przyległym terenem chciał kupić człowiek zajmujący się handlem samochodami. – Klienci będą mieli dobry dojazd do mnie – mówił – lada dzień rusza budowa miejskiej obwodnicy. Wyburzę więc co jest do wyburzenia, postawię solidny pawilon i te moje Triumphy i MG wstawione za dużą szybę będą kusić. To wszystko będzie widać z nowej drogi. No to co, Stanley, robimy interes? Dorzucę ci jeszcze Heralda z kierownicą jaką tolerują żabojady… Bierz, bo się rozmyślę!

Stanley wziął. Jak cudownie pachniały niemal nowe pięciofuntowe banknoty! Ale jeszcze lepiej pachniała skórzana tapicerka niewielkiego cudeńka, które przedstawiciel Triumpha podstawił mu pod dom kilka dni przed ostateczną przeprowadzką. Czerwony Herald miał kształt wyjątkowo zgrabnego dwudrzwiowego sedanika. Pod otwieraną wraz z przednimi błotnikami maską tkwił na ramie niewielki silniczek o pojemności prawie 1200 centymetrów sześciennych. Pierwsza przejażdżka dowiodła dwóch rzeczy: po pierwsze moc tego diabełka przy niewielkiej wadze całości była aż nadto wystarczająca. Instrukcja obsługi nie kłamała – w rubryce „moc” wyraźnie było napisane „Wystarczająca”. A po drugie kierownica po lewej stronie zdała się nowemu kierowcy czymś, co tkwiło tam od wieków i tkwić powinno. Żadnego stresu, żadnego zdziwienia. Nawet drążek zmiany biegów na wysokim tunelu pomiędzy fotelami siedział w ręku jakoś tak… prawidłowo. Handlowiec pokazał nowemu właścicielowi jedną jeszcze rzecz, która miała być magnesem na podobno wiecznie słoneczną Francję: po odpięciu dwóch uchwytów nad przednia szybą i odkręceniu trzech motylkowych nakrętek przy tylnej dach można było schować w garażu. Sedanik stawał się jeszcze bardziej urokliwym kabrioletem!

I tak to wyposażony w nowego Triumpha Heralda i spore umiejętności renowacji zdechłych foteli Anglik Stanley wjechał do Francji. Agent nieruchomości zawile tłumaczył mu jak ma dojechać do miejscowości, w okolicach której znajdowały się trzy nieruchomości na sprzedaż, a cena każdej istotnie była dużo, dużo niższa, niż w Anglii. „Z Poitiers skręt w prawo na Niort, a potem już prosto do La Rochelle, tak się spotkamy przed merostwem…” Łatwo powiedzieć. Francuskie drogi pełne szalonych motocyklistów i trąbiących jak oszaleli letnich kierowców z rodzinami na przeładowanych pokładach… Stan nie miał jednak kłopotów ani z rozpędzaniem się, ani wyprzedzaniem, Herald szedł jak burza, wyraźnie lepszy nawet od zgrabnych kabrioletów Renaulta z silnikami dziwacznie usytuowanymi z tyłu. Pośrednik czekał gdzie miał czekać. Drugi dom w Royan był na tyle urokliwy, że Stanley potargowawszy się dla zasady z jego właścicielem podpisał umowę. Meble i reszta rodzinnego dobytku miały nadejść w ciężarowej lorze za dwa tygodnie. Rozpoczynało się nowe życie zimnego dżemojada w krwistym kabriolecie. Już drugiego dnia kupując bagietki w miejscowym sklepiku stwierdził, że z tym zimnem to jednak przesada, Mireille, córka piekarza powoduje, że to coś płynnego krąży w jego żyłach zdecydowanie szybciej…

Dwanaście lat później do poważnej i szanowanej w okolicy firmy „Stanley Encoignure” przyszło najdziwniejsze zamówienie – z Warszawy. Trwały prace na rekonstrukcją Zamku Królewskiego i Polacy potrzebowali na kilka tygodni specjalisty od pokryć tapicerskich. Stanley, szalony tapicer w mocno starzejącym się już Heraldzie podjechał do warsztatu z pytaniem, czy ta jego maszyna wytrzyma daleką podróż do kraju, w którym podobno nie istnieją drogi. Coś tam wzmocniono, coś wspawano, szef mechaników klepnął Heralda w skrzydełko tylnego błotnika i zadecydował „Jedź. Ale jeśli na miejscu nie zmienisz na czas oleju – lepiej już nie wracaj”.

Podróż szalona… Heralda wyprzedzały już niemal wszystkie niemieckie Ople i Volkswageny, dramatyczny czas na pełnym zasieków i wież strażniczych przejściu do NRD w Helmstaedt, autostrada z dziurawych płyt betonowych i wreszcie Polska. Nie było tak źle z tymi drogami, choć każdy, dosłownie każdy chciał zrównać się z Heraldem i obejrzeć jego bok i kierowcę. Dziurawa opona w okolicach Łowicza, majster nie miał innych maszyn poza dwoma stalowymi łyżkami, ale szkodę naprawił szybciej, niż w jakimkolwiek innym kraju.

A potem długie tygodnie żmudnej pracy w wiecznie wilgotnych Arkadach Kubickiego poniżej Zamku, coraz trudniejsze dojazdy do wynajętego lokum pod Otwockiem – i finał prac. Stuki w silniku Heralda potęgowały się jednak z dnia na dzień, polski specjalista bez wahania orzekł „panewki!” – i o powrocie do Royan tym przynajmniej autem nie było już mowy. Ktoś podpowiedział francuskiemu Anglikowi, że jeśli tylko ma dewizy to nie ma co się martwić. Półtora tysiąca dolarów, albo lepiej – dziwacznych bonów, co wyjdzie zdecydowanie taniej – i może wrócić do domu zupełnie nowym produktem polsko-włoskim, Fiatem 125p. Tak się też stało. Heralda za marne sto dolarów odkupił „dla syna” kierowca wożący do Zamku materiały budowlane. Zawlókł gdzieś pod Piaseczno, gdzie stal podobny Triumph i po pierwsze zajął się przebijaniem numerów. Polskie z oryginalnymi tabliczkami poszły do Anglika, reszta skorodowanej podpiaseczyńskiej konstrukcji skończyła porąbana siekierą na złomie.

Potem byłem już ja. Dałem za całość osiemdziesiąt dolarów. Ale nie z powodu dziur w podłodze czy tych piekielnie stukających panewek. W Heraldzie stała się rzecz znacznie gorsza: wysiadło tylne zawieszenie typu banjo i urwały się obie półosie napędowe. Dokładny ogląd pokazał, że wszystko robione jest w wymiarach calowych. W Warszawie nikt nie zajmował się calami, nie było odpowiednich maszyn. Mało kto wiedział, że wszystko to stoi i czeka w… Ursusie! Właśnie ściągano oprzyrządowanie do produkcji traktora firmy Massey Ferguson. Cały był calowy. Tydzień później laweta ściągnęła Heralda do warsztatu pod Pruszkowem. Wstawiono kompletny układ napędowy, nowe panewki, szlifowany wał korbowy. Wyjechałem „na miasto”. Trzeci machający na mnie rozpaczliwie osobnik okazał się Holendrem z Venlo. Chciał kupić. Natychmiast! Już! Zaraz! A ile dajesz, bratku? Wymienił kwotę. Piękną, pełną wdzięku kwotę. Aż usiadłem. Podbiłem o pięćdziesiąt dolarów, wredny widać jestem, ale zasady muszą być zachowane - kontrahent przyjął propozycję. I tyle nacieszyłem się krwistym bolidem szalonego tapicera…

M.Z.

Impotencja „mężów stanu” czyli przedwyborcze bajdurzenie


Napisałem niedawno, że dla normalnego blogera najdoskonalszym źródłem informacji jest sieć, a w niej także inni blogerzy. Dzisiaj zatem przedruk. Doradzam uważne przeczytanie tekstu Jarosława Ruszkiewicza (bloger Spirito Libero). Przywołuję całość bez skrótów i jakichkolwiek poprawek w głębokim przekonaniu, że o tym TRZEBA MÓWIĆ GŁOŚNO! Tytuł oryginalny - autora, Spirito.


To, co zniszczyło demokrację to dyktat pieniądza. Ale czy my, społeczeństwo, jesteśmy naprawdę coś winni banksterom?

Okres przedwyborczy sprzyja opowiadaniu motłochowi, zwanemu dla niepoznaki „elektoratem”, różnych bajeczek. Bajeczki te mają za zadanie przekonać tych, co pójdą do urn (ok. połowa, bo reszta nie ma złudzeń), że polityk X jest godniejszym kandydatem niż Y, a już na pewno lepszym od Zeta. Głównym środkiem wykorzystywanym w tym celu jest ślina. Opluwanie adwersarza jest bowiem według nich najlepszym sposobem na zdobycie sympatii „wyborców” i pognębienie rywala. Tzw. debata dotyka różnych obszarów życia społecznego. Omija jednak dość skrzętnie sferę gospodarki i finansów. Coś tam bąka się o zadłużeniu państwa, ale omija się skrupulatnie samo źródło problemu – system bankowy.

Żaden z naszych „mężów stanu” nie zająknie się nawet, że koszt obsługi naszego zadłużenia wynosi ok. 40 mld złotych rocznie. Piękna kupka pieniądza, która nie jest niestety wartością wirtualną ale musi zostać w pocie czoła wypracowana i odprowadzona. Komu?

Na to pytanie też nie uzyskamy odpowiedzi.

Ja, mówiąc szczerze nie dziwię się zbytnio naszym politykom. Biedactwa niewiele mogą. Po prostu… Nie są po to, by wymyślać jak tu zadbać o społeczeństwo. Są po to, by pilnować interesów korporacji finansowych bo to one tak naprawdę rządzą.
Powstaje pytanie: czy naprawdę musimy utrzymywać tych wszystkich bankierów? Po co i komu są potrzebne takie banki jakie znamy? Dlaczego państwa są tak zadłużone? Kto jest za to odpowiedzialny? To wszystko jest normalne czy jest coś, co w tym wszystkim się nie zgadza?

Na te pytania jest tylko jedna sensowna odpowiedź. Zachodnim światem (tylko zachodnim, nie całym) rządzą wielkie banki. Tworzą zamknięty krąg i są bardzo solidarne w swoich poczynaniach. To przecież oni są „kredytodawcami”. To oni dyktują warunki państwom. To co zniszczyło demokrację to właśnie dyktat pieniądza.

Ale czy my, społeczeństwo, jesteśmy naprawdę im coś winni?

Odpowiedź znają wszyscy ci, którzy nawet na mękach nie powiedzą nam prawdy. Wiedzą bowiem doskonale, że jesteśmy okradani.

Wszystkie wielkie konglomeraty finansowe zbankrutowały w 2007 roku. Upadłyby wszystkie, gdyby FED, Europejski Bank Centralny i niektórzy więksi producenci ropy naftowej nie interweniowali, ratując im cztery litery. Pozwolono upaść Lehman Brothers, żeby ciżba miała trochę uciechy i satysfakcji. Cała reszta została uratowana. Za pieniądze podatnika, jakżeby inaczej…

Nie zmieniono przy tym żadnej reguły, która mogłaby ukrócić pazerność tych pijawek. A potem? Już uratowani żądają następnych pieniędzy. Produkują pieniądze z powietrza, pożyczają je i żądają od nas odsetek.

Co jakiś czas, przy okazji różnych spędów możnych tego świata politycy wywoływani są do tablicy, żeby nie zapomnieli kto tu rządzi naprawdę. I co słyszą?
„Jesteśmy zbyt wielcy by zbankrutować. Chcielibyście nas pogrążyć? Tym gorzej dla was. Skończą się gratisowe kampanie wyborcze, skończy się władza. Załatwimy was w mgnieniu oka, nasze media tylko na to czekają. Rozwalimy was w drobny pył, społeczeństwa dowiedzą się gdzie macie konta bankowe, opowiemy ile wam daliśmy pod stołem. Chcecie spróbować?”

To oczywiście tylko hipoteza, ale jaka prawdopodobna…

Rządy i banki centralne wobec takiego dyktatu muszą ulec. Grecja, Irlandia i Portugalia to są poletka doświadczalne. W przypadku Grecji testuje się nawet nowe zjawisko – bankructwo państwa. Rzecz niepojęta. Państwo to nie firma czy bank, żeby mógł zbankrutować!
A kto ma tych nieszczęśników ratować? Ano jak zawsze Kowalski ze Szmidtem i Rossim. To oni na końcu pokryją fałszywe długi państw. Nasz światły premier sam nawet kiedyś wyskoczył z propozycją pieniędzy Kowalskiego. Czyżby przeczuwał, że kiedyś i nam przyda się taka „pomoc”?

Co należałoby zrobić w takiej sytuacji? Przede wszystkim trzeba wszystkie te pijawki posłać do diabła. Należy jasno powiedzieć, że te rzekome długi są nielegalne, zaciągnięte przez rządy za naszymi plecami. I nie są wymagalne. Chcemy poznać naszych „dobroczyńców” z imienia i nazwiska, wszystkich po kolei.

Gdyby Tusk miał wszystkie te pieniądze, o które wzrosło zadłużenie naszego kraju za jego kadencji, to mógłby nie tylko wybudować całą sieć pięknych autostrad, ale jedną nitkę pociągnąłby na Księżyc i z powrotem.

Przede wszystkim należy jednak zmienić reguły gry. Państwo nie jest tworem porównywalnym do banku czy innej firmy. Życie milionów obywateli nie może zależeć od kaprysu chciwych banksterów.

Państwo ma prawo do pieniądza o zerowym koszcie, bo pieniądz nie jest towarem, mimo, że dość skutecznie nam to zakodowano w głowach.

Banki nie mogą tworzyć pieniądza z powietrza jak to się dzieje obecnie, żeby pożyczać muszą mieć rezerwy równe udzielonym pożyczkom. Każda inna sytuacja to zaproszenie do uprawiania bezkarnych przekrętów.

Oczywiście, światli „ekonomiści” wrzasną, że to co piszę to herezje. Ale czy na pewno?

Tak więc nie należy się dziwić naszym partyjnym asom, że się nie wychylają. Bo niby co mogą zrobić?
Nic…
---
Przywołał za zgodą Autora
M.Z.

Szanowni!



Przede wszystkim chciałbym podziękować za obecność na tej stronie. Wiem że dość trudno zamieszczać tu komentarze, niestety z tym ja akurat uporać się nie mogę, taka zasada witryny i już. Miło zatem, że pisujecie na prywatnego maila, skorzystam z okazji i podam go jeszcze raz do publicznej wiadomości:

castillon@wp.pl

Dalej rzecz jasna zamierzam nie publikować tych komentarzy, których autorzy zastrzegli sobie anonimowość i ciszę. To nie jest oczywiście miłe, kiedy tak czynicie - to znaczy kiedy chcecie zostać ukryci – ale szanuję ludzkie wybory. Nieco mnie one paraliżują w zadawaniu publicznie ważnych moim zdaniem pytań. Na przykład tego: czemu inżynierowie pewnej specjalności, dość obszernie o nich pisałem i piszę nadal, zaczęli się interesować tekstami o ich perypetiach, ich organizacjach tak późno? Skądinąd wiem przecież, że opisywane przypadłości uwierały was pięć lat temu, trzy, rok temu i dzisiaj. Czy zatem pora już na podobne lektury – czy też jak piszą niektórzy szykuje się lina, na której ktoś powiesi moje nędzne myśli?

Na ostatnie pytanie od razu odpowiadam: nie da rady. Wbrew bowiem technicystycznemu podejściu do świata (jeszcze raz – to tylko przypadłość NIEKTÓRYCH) słowa nie widać, ale słowo ma moc, energię, nie ginie tak łatwo i nie ulatuje w kompletną próżnię. Co zostało powiedziane to zostało powiedziane. Nie chcę oczywiście odwoływać się do truizmów, że prądu elektrycznego też nie widać, ale niech tylko który niedowiarek spróbuje włożyć gołe palce do gniazdka elektrycznego…

Dziękuje też za słowa poparcia i komplementy, nie przygniatają mnie ilością, ale właśnie dlatego bardzo je cenię. Zwłaszcza gdy jak się okazuje mówimy o konkretach, ja i respondent, że mamy podobne albo to samo zdanie na jakiś temat. Po to pisze, by pewne rzeczy niewidoczne w zamęcie codzienności było widać jaśniej lub wyraźniej, tak pojmuję swoją rolę dziennikarza – którym formalnie już nie jestem dzięki kolegom moich respondentów. Przedstawiają się za doświadczonych i mądrych, przeżyli szmat czasu – a nadal nie potrafią pojąć, że dziennikarz to nie panienka do wynajęcia, zaś pracownik etatowy to nie niewolnik, z którym pan i władca może uczynić co zechce. Powiedziałem już kiedyś, tutaj powtórzę to jeszcze raz: nigdy nie byłem w żadnej bandzie, nie czuję wspólnoty grabieżców, nigdy nie wiązały mnie ze środowiskiem żadne związki powodujące odmóżdżenie czy sklerozę.

Pewnie do tego kiedyś jeszcze wrócę. Z banalnego powodu: nie zabolała mnie utrata pracy, daję słowo, że dalej jej ciągnąć się nie dało dzięki wam, byli szefowie. Zabolało mnie natomiast to, że kulawość jako pewien stan ducha, najgorszą formę kolesiostwa, nepotyzm, podlewanie starych komuchowatych układów uczyniliście sztandarem, pod którym należy iść. Nie należy! Wasze życiorysy wyrzuciły by was na margines w Czechach, w Niemczech, w każdym szanującym się kraju, gdzie usunięto z życia publicznego czynnych stalinistów i uwikłanych w czerwone zależności. Stała by się któremuś z wyrzuconych krzywda tu, w Polsce jaką jest dzisiaj? Po stokroć nie. Macie sowite emeryturki, zaopatrzyliście się już we wszystko, co może się człowiekowi w życiu przydać. Tam dokonano ekstrakcji jak się później okazało bez szkody dla zbiorowości. A nawet przeciwnie – wyłącznie z tego zabiegu zyski… Sami przyznacie, że to jest temat. Zatem nieco was jeszcze powkurzam.

M.Z.

niedziela, 18 września 2011

„Jak podwaliny podwalałem”



Życie dziennikarza… Wpada rano do wytwornego gabinetu, wypija kawkę, zwołuje zebranie współpracowników, kreśli plany, decyduje, udaje się na konsultacje, rozmawia… A potem sam siada do klawiatury. I kłamie, kłamie, manipuluje, jeszcze raz kłamie, i znów. Niestety to nieprawda. Realia są smutniejsze, bardziej siermiężne i zmiętoszone, małe i podłe. I czasem człek zastanawia się: co ja tu jeszcze do cholery robię? Po co ja ich słucham, siedzę obok nich, coś tam udaję i o czymś zagaduję?

Czasopismo branżowe. 44 kolumny czyli strony, raz w miesiącu. Obsługa: dwóch facetów, czyli ja i tzw. „personel”, zewnętrzne studio graficzne zajmujące się łamaniem numeru. Wyposażenie: jeden komputer stacjonarny w redakcji, laptop dla naczelnego, blok makulaturowy dla notatek, długopis z firmowym logo. Autorzy: zewnętrzni, wierszówka tak marna, jak dla bezrobotnego kota, piszą by w ogóle istnieć. Źródła finansowania całości: statutowa powinność organizacji macierzystej, która jest jednocześnie wydawcą, maksymalnie dużo reklam. To ostatnie życzenie przekłada się na maksimum 8 tysięcy miesięcznie, częściej 3 – 4.

Naczelny: spoza branży, przedtem w innych branżówkach. To ja. Oficjalnie mam być w redakcji od 9 do 14, odpowiadam statutowo za całość, zbieram teksty do druku, obrabiam je także w zakresie korekty, współpracuję ze studiem graficznym, układam numer, podpisuję do druku. Personel: Pan Bazyliszek. Dzisiaj będzie o nim właśnie.

Pan Bazyliszek opowiada jak za socjalizmu robili plan. Jakoś rozgadał się i nie chce przestać. Więc poleciały wspomnienia o konieczności, dyscyplinie, planach i wskaźnikach. Że trzeba było tego przestrzegać, inaczej sekretarz w ministerstwie takiego nierozważnego dyrektora zmiatał jednym gestem ręki – i było po zawodach i po służbowym mieszkaniu. Bazyliszek jest głuchy jak pień, natura podpowiada mu, że reszta świata też, więc ryczy na pełen regulator starczym dyszkancikiem: „tośmy poszli do kopania dziury. Niby pod wodociąg dla sąsiedniego osiedla, ale w ramach zobowiązań zakładowych. No i wyszło sto dziesięć procent planu, była premia i awanse, miałem też telefon z komitetu. To są panie prawdziwe sukcesy! Nie to co teraz…”

Bazyliszek produkuje gazetę na piechotę. Skądś zdobywa jakieś teksty, rżnie je nożyczkami niemiłosiernie, dopisuje własne fragmenty, kłóci się z autorami o poprawność wyliczeń technicznych. Słowem tytan pracy. Główny szef go akceptuje i „poważa”. Bazyliszek jest moim podwładnym, mógłby całość materiałów przesłać mailem do studia graficznego, które już zaopiekuje się resztą, wstępnie złamie kolumny i przyśle mi po południu i wieczorem do akceptacji. Niestety nie potrafi odpalić komputera. Ba, on nawet nie umie czytać tego, co ukazuje się na ekranie, wiem, zamorska przypadłość, ale on ją ma. Trzeba mu wydrukować. Dlatego równo pół godziny przed południem patrzy na zegarek, wzdycha i powiada: „No to panie – do prawdziwej roboty!” Znaczy tyle, że najpierw kawka w domu z żoną, potem biblioteka, a dopiero gdzieś po trzeciej studio. Wszelki pośpiech od diabła pochodzi! Tyle że słowo diabeł Bazyliszkowi przez usta nie przejdzie. Co to to nie – w końcu kiedyś uwierzył w materializm i jak sam powiada nieźle na tym wyszedł.

Mógłbym iść do domu – ale pozostaje problem jak wynieść na dół, gdzie mieści się centrala płaszcz i teczkę. W centrali należy opowiedzieć, że idzie się… na przykład do jakiegoś odległego ministerstwa. Mój pokój wielkości standardowego kibla jest przechodni, ale drugi w rzędzie. I muszę przejść obok Babiszona. Babiszon nie wierzy w żadnych ministrów, więc zanotuje: uciekł dwunasta pięć. I złoży parafkę. Parafka uwiarygodnia wszystko, co napisane jest przed nią. Jest jak Pieczęć Najwyższej Rangi. Tej damie nie ma sensu tłumaczyć jak wygląda praca przy gazecie, ona wie lepiej i jej wychodzi ze wspomnień, że ta praca polega przede wszystkim na męczeniu dupą krzesła. I ewentualnie gadaniu o jej córkach. Wdzięczne kobitki, gabaryty wieloryba, czasem starsza wpada do babci z wnuczką. Problemów mają co niemiara i wszystkie zlokalizowane są gdzieś pod Warszawą. Nie mam pojęcia co to za miasteczko, ale wiem na pewno, że guzik mnie obchodzi. Babiszon to wyczuwa. I nawet jeśli siadam na zwolnionym przez jeszcze jedną gwiazdę fotelu i bajdurzę o rewolucji na Marsie – wie, że to bzdura i kłamstwo w żywe oczy. A słucha tylko dlatego, by złapać mnie na jakimś mimowolnym kłamstwie. Na przykład o tym, że dzisiaj nie przyjechałem samochodem. Czyli oszukuję: zwierzchność dała ryczałt na samochód i ma być wykonany plan. Skoro nie jest – to znaczy, że mam niecny zamysł oszczędzenia na krwawicy robotników i upicia się za skradzione im pieniądze. To jest tak dobra wykładnia, że aż prawie oficjalna.

Mógłbym więc iść do domu, bo tu nic po mnie. Zwłaszcza że wieczorem czeka na ekranie kilkadziesiąt stron do czytania i kolejnego poprawiania. Nowe tytuły, śródtytuły, inne wytłuszczenia, ten fragment wyjmiemy do leadu, kto do cholery jest autorem zdjęć? Bazyliszek nie umie pisać, nie umie poprawiać, w ogóle nic z dziennikarskiego rzemiosła nie umie – ale lubi i będzie aż do śmierci. A propos tego boskiego finału: kiedyś kłóciłem się z nim na śmierć właśnie i życie. Ale że to nic nie dało – przestałem. Walić łbem w betonową i zbrojoną ścianę, też mi pomysł… Na razie zostawiam więc teczkę i płaszcz, dzisiejsze insygnia pozornej władzy – i idę przed budynek na papierosa. Tam już grupka zaprzyjaźnionych pań, omawiają swoje wojny. Nie dowieźli prasy kolorowej dla któregoś prezesa. Źle idzie badanie rynku w zakresie materiałów biurowych, a ta nowa zołza szkodzi wszystkim. Co u pana? Opowiadam. Ale to tylko taka konwencja. Pani Marysia dzisiaj bardziej smutna. Co się pan tak gapi? Bo śliczna pani taka… Dostaję przyjaznego kuksańca. Mogę zapalić przy pani jeszcze jednego?

No i nie zauważyłem! Sam główny szef wraca z dworca! Do domu jeździ z dworca. Okazało się, że miał telefon, zaproszenie do kogoś ważnego na Krakowskie. Pan dzisiaj, panie tego, samochodem, nie? No tak, oczywiście. No to leć pan na górę po graty, musimy jechać. Podróż trwa krótko, oczywiście jak zwykle jadę złą trasą, pryncypał pojechał by inaczej. Pal sześć, po kilkunastu minutach jestem wolny, mogę wziąć kurs na dom. Papierosek z sąsiadem, wpada kolejny, jeszcze zaprzyjaźniony ochroniarz. Mówią, że podobno mam szczęście – tu nikt tak krótko nie pracuje w pracy. Nie wyjaśniam, co by to dało. Jak siedzi po południu i wieczorem przed komputerem to pewnie ogląda gołe baby…

Mały upadek na przednówku. Nie wytrzymałem i rzuciłem to wszystko. No tak, były oczywiście jeszcze inne, ważne powody. Ale co to, sąd pracy, że muszę mówić całą prawdę?

sobota, 17 września 2011

Dylematy drogi



Mieliśmy w obecnym i dwóch minionych latach istny wysyp spektakularnych wypadków drogowych – a zaraz potem „festiwal” rozważań o ich istocie. Nie wspominam o wyczynach Księcia Wałęsy na motorze, tu sprawa wyciszana jest jeszcze staranniej, niż w wypadku młodszego Zientarskiego, który raczył rozwalić kolegę na śmieć o słup drogowy w pożyczonym Ferrari – czy jakoś podobnie.


Był też autobus na niemieckiej autostradzie, przeładowany mikrobus, inny motocyklista pod oknem papieskim w Krakowie. Nie mam zdania na temat fizycznie mierzalnych przyczyn tych zdarzeń, nie było mnie tam, a zresztą nawet gdybym był – to jaki ze mnie specjalista ledwie po przejechaniu w warunkach amatorskich kilkuset tysięcy kilometrów… Podzielam natomiast zdania tych, którzy w podobnych zdarzeniach widzą coś jeszcze poza samą mechaniką wypadku. Drogi i to co się na nich dzieje są w pewnym sensie odbiciem sytuacji ogólniejszej. Tego co dzieje się w kraju, w ekonomii czy polityce. Państwo polskie abdykowało na drogach, na kolejach, na lądzie, morzu i w powietrzu.

Mikrobus z kilkunastoma pasażerami… Włazili do metalowej puszki bez okien bo było taniej. Mają rację blogerzy twierdzący, że sytuacja finansowa rodziny, w której kupno biletu na w miarę normalne połączenie jest ekscesem nie do darowania, obniża moc nabywczą tejże rodziny – to sytuacja chora. A kierowca mikrobusu? Ładując do zdechłego pudła dwa razy tyle pasażerów, ilu dopuszcza homologacja czy dowód rejestracyjny stał się po prostu przestępcą. Bez znaczenia czy żywym, czy już martwym. Kogo dzisiaj obchodzi, że chciał zarabiać? Kat na państwowym etacie też chce – ale i tak nikt go nie ceni. Nawet gdy w średniowieczu osiągał poziom mistrzowski – to był tylko Mistrzem Małolepszym.

Ten festiwal ma gdzieś swój początek. Zostawmy na chwilę wielką politykę. Dlaczego doszło do wypadku, w którym najpierw szwabski wóz osobowy wjechał w polski autobus? Podobno było tak, że dużej budzie polskiego autokaru wyskoczył z boku niemiecki samochód osobowy. I kierowca autokaru wykonał manewr obronny, czyli zjechał z ustalonego toru jazdy. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy po przeczytaniu opisu tego zdarzenia była taka, dotyczy rzecz jasna kierowcy autokaru: czemuś idioto nie zachował naturalnego kierunku jazdy, w konsekwencji nie wyrżnął w tego Mercedesa - tylko nerwowo szarpnął kierownicą powodując nieszczęśliwy poślizg? Bałeś się mandatu, niemieckiego śledztwa, przerwania podróży na czas dochodzenia? A może zadziałał instynkt, który najpierw każe uciekać, myśleć później? Czy też wszystko wyglądało zgoła inaczej, prasowe i telewizyjne opisy nie mówią całej prawdy, bo albo zszokowany kierowca nie pamięta, albo komuś mówić wszystkiego po prostu się nie opłaca?

Dlaczego przeładowany Volkswagen Bus zdecydował się na wyprzedzanie czegokolwiek podczas mgły? Kto durniowi-kierowcy podpowiedział, że nieszczęsną beczkę z cienkiej blachy wyładowaną ludźmi i ledwo ciągnącą się do przodu można zmusić do jakiegokolwiek wysiłku przyspieszenia? Że tym można cokolwiek wyprzedzać? Właściwie chciałoby się powiedzieć: skutecznie. Bo przecież w końcu wyrżnął w nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówkę. Czyli był już na jej pasie, jak szaleniec wjeżdżając w ścianę mgły, która obserwację tego, co dzieje się z przodu uniemożliwiła.

Wypowiedzieli się już fachowcy i niefachowcy. Powiem wprost, że bardziej cenię zdanie tych drugich. Pierwsi mówią jakby nie od siebie, nie na podstawie własnej wiedzy – ale zawsze i wszędzie tekstem. A ten brzmi jak opracowywany w jakiejś centrali, której w gruncie rzeczy jest wszystko jedno co kto zrozumie z tego pseudo-zawodowego bełkotu. A może inaczej: tej centrali zależy na tym, by „informowana” publika niczego nie pojęła, ale czuła respekt, a może nawet strach? Strach jest tu bardzo ważny. Te służby od lat sieją wokół siebie pogłoski o ich wszechmocy i potędze. No a co jeśli nie boisz się? To namierzymy cię radarem. Podejrzymy kamerą umieszczona już na każdym skrzyżowaniu. Złapiemy za pomocą „krokodyla”, czyli kolejnej uzbrojonej służby pełnej pasibrzuchów odzianych w ulubiony kolor Robin Hooda. Dościgniemy zawsze i wszędzie, możesz nawet obejrzeć o tym stosowny program TV…

Na przykład TVN Turbo. Rekonstrukcja ponurego wypadku, jaki zdarzył się gdzieś na południu Polski… A było tak, że na prostej drodze, o piątej nad ranem, zderzyły się czołowo dwa pojazdy. W ciężarówce jechał tylko kierowca. Natomiast w amerykańskim mikrobusie-vanie cała rodzina: starsi i pięcioro dzieci. I kierowca vana zasnął lub zasłabł, zjechał na lewą stronę jezdni, przyrżnął w auto ciężarowe, uśmiercając siebie, żonę i trójkę potomstwa. Z opowieści czytanej przez lektora wynika jednak kilka ciekawych rzeczy. Otóż amerykański van wracał z podróży na Ukrainę i do domu miał już tylko kilkadziesiąt kilometrów. Dzieci były w wieku od kilku do osiemnastu lat. Co robili w tym miejscu, ponad 100 kilometrów od granicy, o piątej nad ranem? Przemycali papierosy, czy najzwyczajniej w świecie po wielu godzinach oczekiwania wreszcie pokonali granicę polsko-ukraińską? Nie wiadomo. Przeżyła dwójka najmłodszych, resztę ofiar, kierowcę ciężarówki również, wycinano nożycami hydraulicznymi z pogiętych blach. Słowem: siła uderzenia musiała być potężna, zresztą licznik vana zatrzymał się na 120 km/h. O prędkości ciężarówki nie wspomniano, więc nie ma tu czego sumować. Pokazano za to jej ładunek: parę ton żelaznych barier drogowych, rur, prętów i podobnego badziewia. To cud, że w ogóle przeżył ktokolwiek.

Zatem czy to jest typowe, że o piątej rano rodak z całą rodziną o tak szerokim spectrum wiekowym wraca z Ukrainy? Czy to jest typowe, że o tej porze naprzeciw tego niesamowitego zbioru nocnych wycieczkowiczów jedzie pojazd, zajmujący się transportem zapór drogowych? Po co? Gdzie? Najciekawsze nastąpiło wszakże kilka chwil później. Kamera programu pokazała lekko przejętego pana policmajstra, który z rozbrajająca szczerością wyznał, że ten odcinek drogi jest wysoce niefartowny, niebezpieczny i wypadki zdarzają się na nim niezwykle często. Po czym zadumał się, jak to troskliwi policmajstrzy mają w zwyczaju, i dodał: zamierzamy tu już od dłuższego czasu zainstalować fotoradar, może ta tragedia rzecz całą przyspieszy…

Otóż większej bredni jako żywo nie słyszałem już dawno!

Bo czemuż miałby ów fotoradar zapobiec? Zaśnięciu kierowcy vana na pewno nie. Pomysłowi podróżowania z całą rodziną tą akurat trasą, najkrótszą do ich domu, tym bardziej nie. Ładowaniu na ciężarówkę zapór drogowych w środku nocy i wysyłaniu ich w trasę przed świtem? Nieszczęściu śmierci? Nieuchronności przeznaczenia?
A może chodziło po prostu o wystawienie na podstawie radarowej fotki odpowiedniego mandatu tym, którzy przeżyli?

Jeśli to ostatnie – to czyż nie prościej przeszukać kieszenie ofiar, zrabować im niepotrzebne już na tamtym świecie pieniądze i nie zawracać ludziom dupy pierdołami, wypowiedzianymi najwyraźniej na czyjeś zlecenie?

A propos: czy zauważyli Państwo ile namnożyło się w telewizjach programów głoszących chwałę jak nie policji drogowej, to kryminalnej? Nie no, rozumiem, zbrodnia, krew, śmierć, wypadki – to kręciło pewną grupę ludzką zawsze. Tyle że dzisiaj proporcje jakby zmieniły się – trudno znaleźć dobry program podróżniczy, ale gdzie by człowiek nie wszedł w szklanym pudle to komisarz, podkomisarz, perypetie dzielnego dzielnicowego. Dobra, zostawmy to, bo jest jeszcze jedna rzecz do powiedzenia: rola pożytecznych durniów, którzy wpisują się w chór wujów promujących przed zimnym listopadem jazdę na rowerze i zmniejszenie prędkości podróżowania samochodami osobowymi. To w ogóle ciekawostka, osobnicy ci posługują się na ogół przykładami jak nie amerykańskimi (bloger Vars w Nowym Ekranie), to pochodzącymi z państw, w których drogi szerokie jak boiska piłkarskie, ale wolno po nich jechać 50 km/h. Dlaczego? A bo tak! I już! Kwituję to krótko: prawdziwa prędkość bezpieczna wynosi dokładnie ZERO KILOMETRÓW NA GODZINĘ! Inaczej być nie może. Inaczej już przy trzech na godzinę zaczyna się ryzyko. Problem do rozwiązania polega więc nie na tym, by stać w miejscu, ale na tym, by jechać bezpiecznie. Czyli ważne są drogi, maszyny po nich się poruszające, wykwalifikowani dorożkarze. Ale po co tym się martwić? Oczywiście łatwiej jest postawić radar i zbierać myto…

Zdaję sobie sprawę z tego, że prezentuję właśnie zdanie ekstremalne. Albo wręcz naganne. Ilekroć gdziekolwiek i kiedykolwiek wypowiadałem się na ten temat – pojawiała się rzeka komentarzy i polemik mówiących o zaletach zdrowotnych pedałowania (ja nie lubię – i co mi kto zrobi?), konieczności powolnego przemieszczania się (w strudze pędzących wokół innych użytkowników), czy obowiązku korzystania z komunikacji masowej. W ogóle to do mnie nie trafia, powodem jest tu niestety socjalizm, w którym przyszło mi dorastać. Otóż Mili za socjalizmu indywidualny środek transportu to była WOLNOŚĆ! Ktoś kto nie jechał w latach 60-tych czy 70-tych PKS-em na przykład do Radomia w ogóle nie wie o czym mówię. Da się to streścić lekko przerobionym fragmentem piosenki bodaj Wałów Jagiellońskich. „Wypiłeś – jedziesz. Nie wypiłeś – lepiej wypij…” Ktoś, kto nie męczył się latem podczas wakacyjnego kolejowego dojazdu do wynajętego domku nad jeziorem – nie pojmie w czym rzecz. Nawet najgorszy motorower marki Komar wył, trzeszczał, smrodził – ale jechał. PKS czy pociąg niekoniecznie. A jeśli nawet to nigdy o żądanej porze, czy oferując podróżnym warunki lepsze niż w belgijskim Kongo za czasów kolonialnych zależności. I dzisiaj mam niby uwierzyć stetryczałemu Polonusowi z Ameryki, że to, co mu każe na drodze jego szeryf jest właściwe także dla mnie? A spadaj na drzewo! Ja chce jechać! Nie za szybko – ale z normalną, nie powodującą zmęczenia na trasie powiedzmy 300 kilometrów prędkością, po dobrej drodze, obok innych użytkowników, którzy nie chcą mnie zabić czy okaleczyć. To jest w Europie prędkość pomiędzy 120 a 130 km/h. A nie żadne amerykańskie 50 mil na godzinę, czyli niepełne 90 km/h… I nie chrzań mi tu proszę o jakichś oszczędnościach: większość aut osobowych produkowanych dla odbiorcy europejskiego spala najmniej przy tych właśnie prędkościach.

M.Z.

piątek, 16 września 2011

Miejsce na górze



Mam kłopot z tytułem – zbitki słów „Miejsce- na- górze” użyłem opisując pochówek bohaterów spod Wizny. Tymczasem jest to również tytuł jednego z najgłośniejszych filmów brytyjskich końca lat 50-tych ubiegłego wieku. Niechaj mi będzie zatem darowane: góra polskich bohaterów i góra filmowa nie mają ze sobą nic wspólnego.


Uważa się ten filmowy utwór za początek kina młodych gniewnych. Fabuła opowiada o sposobach robienia kariery życiowej i zawodowej w konwencji, jakiej przedtem nie znano – ale nie w tym rzecz, by teraz o szczegółach opowiadać. Perypetie bohatera, który w sposób po prostu łajdacki zajmuje swoje miejsce na górze to od tamtej pory symbol bezwzględnego myślenia i działania. Każdy chce mieć swoje miejsce na górze. Ale czy na pewno tak, jak to czynił główny bohater filmowej opowieści z ubiegłego wieku? Jakie tego koszta?

Współczesne polskie stołeczne mieszczuchy najnowszego chowu i importu, pełno rano jedzie takich po pobliskiej ulicy, nawet nie mają świadomości, że uczestniczą w zabawie opisanej przez zbuntowanych Anglików ponad pół wieku temu. Mocna wola utrzymania się na nieźle płatnej posadce za wszelką cenę, może i pięcia się w górę dokąd można, czasem nienajgorsze kwalifikacje w manipulowaniu statystykami i klientelą, dbałość o formę i wydajność – ciężko nawet im zarzucić, że nie podlegają emocjom. Podlegają, jak najbardziej: jak wyprzedzić kolegę, jak sprzedać szefowi najlepszy pomysł bez względu na jego oryginalne autorstwo, jak zadziwić nowym samochodem z górnej półki cenowej, jak najeść się sushi i nie dostać drgawek, jak tolerować, jak darowywać, jak szybko zdejmować majtki lub spodnie i… Mnóstwo tego, co muszą i powinni. Pewnie pocą się jak myszy każdego dnia, by sprostać choć połowie wyzwań. Ale nic z tego – już rówieśnicy tworzą nowe, modne gazety wskazują obowiązujące tendencje, więc tylko kasa i kasa… Mówią o ich mozole: wyścig szczurów. Biegają w jakimś labiryncie? Tak, to też. Najważniejsze jednak, że wyżej własnych nerek nie podskoczą. Są kim są, tym zostaną, byle tylko w porę połapali się co jest grane, czterdziestoletnich panien coraz więcej pośród nich i to jest smutne.

Opisywałem kiedyś, pewnie w innym miejscu, swój pobyt na tak modnym ostatnio „spotkaniu biznesowym”. Na warszawskiej Pradze, ulica Okrzei. Czyli tam, gdzie o zmierzchu jeszcze kilka lat temu nikogo rozsądnego spotkać by się nie dało. Zmieniło się o tyle, że stoi nowy dom, w nim znalazła miejsce nowa knajpa w zupełnie współczesnym stylu, ultraszybka i takoż uprzejma obsługa. Pewna firma chciała przedstawić się ze swymi sprzedawanymi produktami, nie powiem, zrobili to zgrabnie, a mowa szefa była prawdziwie smaczna. Potem jakieś drinki, coś na gorąco – i gwóźdź programu, czyli występ Czesława Mozila. Tak, to ten od „Czesław śpiewa”, nazwa głupia, bo jednoznacznie kojarząca się z nieszczęsnym Niemenem, też Czesławem (nie cierpiałem jak zarazy!), ale przedstawienie wodewilowo znakomite jak pierwsza płyta. Powiem nawet że na żywo Mozil lepszy od studyjnego – no ale to już gusta, nie cyzelowana opinia fachowca, nie jestem nim przecież. Twarze młodej publiki w znacznym stopniu zdumione. Sądziłem, że z zachwytu. Ale nie, rozmowy dowiodły, że ci nieszczęśnicy nie pojęli ni w ząb czemu aktor-mężczyzna śpiewa jako kobieta, o co chodzi z tą maszynką do świerkania, z jakiego to niby powodu żabka tonie w betonie, przecież mogła uciec…

Szczury nigdy nie zajmą miejsca na górze. To zakazane dla nich rewiry. A nawet gdyby przypadkiem wpadli w to górne miejsce, jak wpadli wtedy na Pradze – nie pojmą gdzie są i dlaczego. Współczesność ich odmóżdża. Więc o czym było to wszystko? Co to za jajcarz ten błaznowaty śpiewak? Mozil powiedział, że nadal czerwienią się oficjalnie na dźwięk słowa „wzwód”. Ale uprawiać seks dla kariery – o tak…

M.Z.

Ilustracja: inkwojt.w.interia.pl

czwartek, 15 września 2011

I co Państwo na to?


Proszę tylko o jedno – porównanie zakończenia mojego ostatniego tekstu z przedrukowanym poniżej. Źródło: Nowy Ekran, bloger Sek, data publikacji 15.09.2011 r godzina 18.09
==========
"Podejrzana aktywność podwodna" u wybrzeży Szwecji

Szwedzka marynarka wojenna poinformowała, że bada "podejrzaną aktywność podwodną" w pobliżu Goeteborga, mogącą stanowić naruszenie terytorium Szwecji.
Komandor Jan Thornqvist powiedział, że poszukiwania rozpoczęto w związku z informacjami z "wiarygodnego źródła". Na miejsce wysłano kilka okrętów.

Komandor odmówił ujawnienia, kiedy zaobserwowano podejrzaną aktywność. Nie chciał też powiedzieć, czy może chodzić o działalność szpiegowską.

Szwedzkie media spekulują, że prawdopodobnie chodzi o okręt podwodny, który wpłynął na szwedzkie wody terytorialne
SEK

Przywołał M.Z.
==========

Jako PS: w witrynie Polacy.eu.org zanotowałem specyficzną wymianę opinii o wyżej zamieszczonym tekście. Oto ona:

Paweł Tonderski, 2011.09.15 o 21:42

A może pan mnie to wyjaśnić, bo nic nie rozumiem, o co tutaj chodzi? Zaglądałem na nowy ekran i nie mogę znaleźć tego blogera ani tego wpisu? Z tego powodu nie mogę porównać różnicy, może jakiś odnośnik?

Informację rozumiem, nastąpiło naruszenie wód terytorialnych Szwecji, a poza tym?
odpowiedz zgłoś naruszenie

Re: I co Państwo na to?
- - - - - - -

Marek Zarębski, 2011.09.15 o 21:54

blogersek.nowyekran.pl

To link do źródła. A teraz do wyjaśniania. Intencją moich dwóch przekazów jest poinformowanie Czytelników, iż zgodnie z sowiecką doktryną dezinformacji, doktryną twórczo rozwiniętą za czasów PRL-u, ilekroć działy się rzeczy ważne, ale też takie, których ukryć się nie dało - rodzimi manipulatorzy natychmiast wymyślali jakieś niesamowite zdarzenia, na przykład wyłonienie się tajemniczej łodzi podwodnej u wybrzeży Skandynawii. DOKŁADNIE TAK - ŁODZI PODWODNEJ U WYBRZEŻY SKANDYNAWII. Za PRL-u zaraz potem pojawiali się "specjaliści", którzy wkładali do ludzkich rozumów kolejną informację: oto być może mamy do czynienia z potęgą, której przeciwstawianie się jest wielkim nieporozumieniem i jeszcze większym ryzykiem. Wtedy tą potęgą był ZSRR. A dzisiaj? Proszę samemu sobie na to pytanie odpowiedzieć. Na przykład odszukując w Nowym Ekranie kilka ostatnich wpisów blogera Zezem.

Wczoraj napisałem o tej łodzi nawet nie przypuszczając jak bardzo prorocze pisze słowa. Dzisiaj idiota moje opisy POTWIERDZIŁ w 100 procentach. Kim jest? Moim zdaniem albo głupkiem, albo agentem wpływu pracującym na starych wzorcach.

Czemu to wszystko służyło? Dokładnie temu samemu, czemu służy rozkładanie ogona przez samca pawia. Jestem mocą! Jestem pięknem i Siłą! Nie zadzierajcie ze mną! Zniszczę was!

Jeżeli zestawi Pan to wszystko razem okaże się, że nic się na świecie nie zmieniło.

Przywołał: M.Z.

środa, 14 września 2011

Idzie fala...



W materii tzw. przekaziorów co by nie włączyć, czego by nie przeczytać – wszędzie informacje o skradającym się krachu gospodarczym i finansowym. Grecja niemal na sprzedaż. Portugalia w rozpaczy. Włosi na bunga-bunga – ale jak wrócą to też się niemile zdziwią. Ropa w relacjach z zachodnich rynków drożeje już tak strasznie, że logicznie rzecz ujmując lada dzień taniej będzie napędzać samochody roztopionym złotem.

Twarożki zmalały w opakowaniach i oczywiście zdrożały, podobnie wędliny, konserwy, niemal wszystko do „zakąszania”. Woda i prąd też. Tradycyjnie mamy najdroższą telekomunikację na świecie i wprowadzenie pseudo-konkurencji nic tu nie dało, panowie dogadali się pomiędzy sobą i rżną nas aż miło. Kto pali pewnie wkrótce przestanie, bo nie wytrzyma finansowo. Kto pije jeszcze trochę popije – uznano, że rozwścieczony nie-napity jest gorszy od rozeźlonego nie-napalonego, więc tu trzeba rozważnie. Unia wymusza solidny VAT na przykład na książki. Po co mielibyśmy czytać książki? Taż od tego tylko w głowach się ludowi przewraca - co rzecz jasna trzeba ukrócić jak najpilniej.

Niestety nie jest powszechnie znany (a może w ogóle nie jest znany?) jakikolwiek głos organizacji pracowniczych, które miały by odwagę powiedzieć np. pracodawcom, że etat za 1300 zł brutto obraża dumę współczesnego, uznanego przez Unię Europejczyka – i że od jutra związki zawodowe żądają na przykład minimalnej płacy na poziomie 3400 zł, z czego co najmniej 2600 zł na rękę... Rozumiem – obawiają się oskarżeń o „mordowanie państwa”. To zbrodnia! Co innego mordowanie obywateli – o, to wręcz patriotyczny obowiązek. Tu od razu dodam - nie myślałem o protestach finansowych lekarzy sprzed kilku lat, jak wiadomo pogodzili się ze swym dość zamożnym ubóstwem i obecnemu rządowi już nie robią wbrew.

Jednocześnie zdecydowanie wzrosła sprzedaż dóbr luksusowych, w większości na kredyt. a zjednoczony chór dealerów samochodowych (chór wujów?) uznał, iż podstawowa cena za auto popularne może już przekroczyć 50 tysięcy złotych. Mercedesy po 250 tysięcy idą jak świeże bułeczki. Mieszkania droższe, niż na Lazurowym Wybrzeżu lub jak kto woli Florydzie – ale te powyżej stu metrów kwadratowych już sprzedane. Skąd więc najnowsze lamenty o bankructwach deweloperów budowlanych? Czyżby rzeczywiście los wziął za doopę to towarzystwo i przywołał do porządku? Jeśli tak – cieszę się ogromnie. Pora już była po temu najwyższa. Przeczytałem ostatnio stary kryminał z 1989 roku – amerykański detektyw śledzi w nim podejrzanego, ubranego rozpustnie w „wytworną marynarkę za 200 dolarów i buty za ponad stówę”. No po prostu śmiech na sali! Po co on gania tego gołodupca? Dzisiaj u nas w takich ciuchach chadzają bezrobotni. O ile rzecz jasna znajdą je na wyprzedaży w lumpeksie. No dobrze, mylę plany czasowe. Co w gruncie rzeczy niczego nie zmienia, Sartre wizytując Polskę w latach 50-tych nie mógł się nadziwić jak to jest, że tubylcy zarabiają dwa razy mniej, niż wydają, a najelegantsze kobiety pod słońcem chodzą w ciuchach, których nigdzie nie można kupić. No jak to jest, proszę Państwa?

Pogadałem sobie dzisiaj z paroma przyjaciółmi o sprawach różnistych, nawet mało narzekaliśmy, choć zdecydowanie zmartwiło nas zjawisko „rewolucji w służbach specjalnych”. To jest swojego rodzaju signum temporis: wprost leją mniej, ale pośrednio są znacznie bardziej upierdliwym wrzodem na zadzie, niż to drzewiej bywało. Mają lepiej pilnować sektora energetycznego. Czyli niby co – lepiej pilnować cudzej rury? Skąd te pytania? Zadaję je, ponieważ sytuacja zaczyna już wprost przypominać tę sprzed wielu lat, kiedy to socjalizm ponoć rozwijał się w tempie piorunującym.

Ja zaś chciałem zwrócić uwagę na inną rzecz, w przedziwny sposób przypomina mi sytuację, o której już nieraz opowiadałem. Otóż istniało kiedyś wydawnictwa „Biuletyn specjalny”. Teoretycznie dla wtajemniczonych, zawierało bowiem treści, których propagandyści komunistyczni oficjalnie wypowiadać nie mogli. Aliści wkrótce dostęp do „BS-ów” stał się na tyle prosty, iż dowódca czerwonych drużyn wpadł na pomysł, że dywersję albo zamęt można siać i tędy. I tak na przykład w czasie, gdy Reagan w połowie lat 80-tych spotykał się z Gorbaczowem w celu ustalenia zasad geszeftu, który dotknął wkrótce i Polskę, a który dla niepoznaki nazwano potem obaleniem komunizmu - BS-y nie miały w tej sprawie nic do powiedzenia. Masowo natomiast pojawiały się na ich stronach „wstrząsające informacje” o supercichych łodziach podwodnych, które udało się jakoby wyprodukować Ruskom parę lat wcześniej. No i ta słynna łódź wynurzała się a to obok Bornholmu, a to innej wysepki, na której nic nie śpiewa, bo ptaki zawróciły sto kilometrów wcześniej. Zawsze w kącie objawiał się wówczas ktoś, kto cichym dyszkancikiem wnosił, że ten Reagan to tak naprawdę cienki Bolek, Gorbi załatwi go zaraz po obiedzie, łodzie natomiast, o… to on nam już nic nie powie, bo to wielka tajemnica!

I po co to wszystko mówię? Bo ostatnio pojawiły się w sieci wstrząsajże opowieści o rzeczach, z których większość z nas albo zdawała sobie sprawę od dawna, albo z powodu nikłego ich znaczenia we współczesności miała je głęboko w nosie. Sprzedawaliśmy broń terrorystom? W każdej ilości. Gościliśmy w Polsce Abu Dauda i jakiegoś tam Carlosa? Gościliśmy – także ku uciesze nie istniejącej już dzisiaj żeńskiej grupy usługowej pod nazwą „arabeski”. Tylko jakie to do diabła ma obecnie znaczenie? Czym tu się podniecać? Łajdacki był tamten system? Jak najłajdaczniejszy! Ten nie lepszy – co starałem się udowodnić w poprzednich tekstach. Ale jak długo jeszcze można gadać o nowej, cudownej łodzi podwodnej, wyprodukowanej przez Pana Samochodzika i spółkę? Czyli: jak długo można robić ludziom wodę z mózgów tą samą, znana od lat metodą? Jaka to proszę Państwa idzie fala, że niektórzy uparli się gadać bez przerwy o zagrożeniu lawinowym – mimo iż to dopiero połowa września i do lawin czasu a czasu?

Jutro manewry w Warszawie. Po grzmota? Po jaką cholerę? Nie dość Bufetowej burdelu już istniejącego? Ponieważ jak pewien carski książę nie wierzę wiadomościom nie zdementowanym – uważam, że coś niedobrego w mieście będzie się działo. Bo jak na razie osoby w warszawskim Ratuszu zdementowały wieści o tym, że może być kłopotliwie.

M.Z.

Manipulatorzy wszystkich krajów: łączcie się!


Nie wiem u kogo ja to wyczytałem – ale wyczytałem na pewno. Eryk Mistewicz pracował kiedyś dla młodzieżowej gazetki „Na Przełaj”. W latach socjalizmu rzecz jasna. I tam to prowadził projekt znany pod nazwą „Wolę być” - czy jakoś tak.

No więc zaraz po tej notce otworzyła mi się w głowie przegródka pamięci, a z niej wysunęła nazwa. Poprawna dla wymienionej wyżej gazety brzmiała „Na Przemiał”. Tak mówiła o niej znaczna część czytelników. Ba! Tak mówili również niektórzy pracownicy! Cała reszta zgadza się jak najbardziej: w latach 70- i 80-tych komuchy centralne usiłowały zasiać w różnych młodzieżowych gazetkach takie właśnie podejście do świata. Wyrażane w opozycji „mieć czy być” i oczywiście ze wskazaniem na jeden tylko element. Ponieważ niewielu młodych mogło w tym czasie cokolwiek mieć – pozostawało im to piekielne „być”. Oczywiście być w taki sposób, jaki światłe władze suflowały młodym umysłom w mniej czy bardziej podstępny sposób. Używając w tym celu osobników ze skłonnością do manipulacji. Niektórym jak widać zostało to do dzisiaj. „Na Przemiał” nie cieszył się uznaniem, sprzedaż spadała mimo drukowanych kolorowych plakatów muzycznych, już nie pamiętam jaki był koniec tego tytułu, na pewno śmiertelny. Komuszki zmajstrowały w międzyczasie specjalne wydawnictwo pod tytułem „Razem”. I to piśmidło, nieźle nawet robione od strony formalnej, graficznej, pełne plakatów muzycznych, zaczęło poszukiwać dziennikarzy właśnie ze skłonnościami do manipulacji. Obiecując wysokie wynagrodzenia podstawowe i wyższą, niż gdzie indziej wierszówkę. Następnego dnia chodził już po mieście wierszyk: lepiej dziś się otruć gazem, niż pracować jutro w „Razem”. Nie ujawniana na jego łamach tak nachalnie i wprost teoria „bycia”, a nie „mania” okazała się zbyt mało nośna. Trzeba było działać sprytniej. Działali, działali, aż padli na mordę. Bodaj w 1989 roku po konflikcie z KPN-em zespołu dziennikarskiego tytuł zlikwidowano. Pozostało jedno „osiągnięcie”- ostatnia strona magazynu. Nomen omen nosiła tytuł „Osobno”. I w treści żywcem przypominała dzisiejsze „Szkło kontaktowe”. Z tym, że była tam jeszcze goła baba. No dobrze – półgoła…

Znany bloger poruszył nie tak dawno w jednym ze swoich felietonów temat manipulatorów. Do zawodowców tej „branży” zaliczył także psychologów. Zgadzam się z nim: psychologowie to manipulanci. Faktem jest dla mnie jedno: próby masowego manipulanctwa w dziedzinie przekierowywania ludzkich serc i umysłów w pożądanym kierunku to z pamiętanych czasów właśnie „Na Przełaj” i „Razem”. Ale później, gdy ktoś swoje rojenia zweryfikował praktycznie - wnioski z klęsk zostały skrzętnie zapisane. Część psychologów migiem ten materiał podchwyciła, ubrała w pseudo-naukowe słowa – no i mamy dzisiaj co mamy. Na przykład teorię „narracji”. Praktykę zagadywania pożaru powodzią, czyli w sumie przykrywanie jednej afery inną, sztucznie stworzoną albo sztucznie rozdmuchaną. I goebbelsowskie, tysiąckrotne wręcz wmawianie publice, że rude jest piękne. Furda tam: dla mnie, przecież normalnego chłopa… jak z biustem to może być i piękne. Ale jeśli tylko rude, dalej męskie i podobno zawsze słuszne… O nie! To wolę być jak w „Razem”: „Osobno”!

A co się psychologów tyczy: we wspominanych latach tworzenia „Razem” potencjalnym przeciwnikom, niedowiarkom, frustratom i warchołom z góry mieli do powiedzenia jedno. Mianowicie, że jeśli ktoś ma marny los, tak ten los postrzega – to znaczy, że na to wszystko zasłużył. Bo niby źle sobie życie ukształtował. W ten sposób łatwiej było niezadowolonych lub nie przekonanych osaczyć. I powiedzieć im już wprost: nie chcieliście słuchać to i macie. Nie chcieliście wierzyć – to i pała na zakute łby się znajdzie. Bo niby demokracja demokracją – ale przecież ktoś tym burdelem musi rządzić…

Gdyby mi teraz jakiś lewak usiłował ripostować, że nie dostrzegam różnicy między tamtą „socjalistyczną demokracją”, a „prawdziwą wolnością dzisiaj” to melduję: nie dostrzegam! Trochę inne dekoracje – ale sztuczydło to samo. Jak niekończący się serial typu mydlana opera…

M.Z.

wtorek, 13 września 2011

Druga strona rzeki


Tym razem przedruk - lecz w drugą stronę. Blogerka MalaWanda i jej córki namówiły mnie, bym ponownie napisał coś dla Polaków (www.Polacy.eu.org). Bardzo to było sugestywne namawianie, efekty widać na tym blogu - i tam. Chciałem się zrewanżować jakąś uprzejmością. Więc napisałem co poniżej...

Może to i dziwaczny tytuł – ale na pewno nie będzie o wieczności. A tak o niej eufemistycznie mówią: druga strona rzeki. Niby gdzieś tam, nie bardzo wiadomo gdzie, ale nikomu nie chce się nóg moczyć, by zobaczyć na własne oczy. Więc ta druga strona rzeki zawsze oznacza coś niewiadomego. Może ciekawego, może mniej, w każdym razie jest tam na pewno tak, jak nie jest tutaj. Po tej stronie rzeki…

Wszystko przez MaląWandę i jej córki, które wszystkie jak jeden mąż (czyż to nie brzmi dziwacznie w stosunku do kobiet?) jeździły do Urli i chodziły nad rzeką Liwiec. Zaczął mi się ten Liwiec znów przypominać, mam do wyboru całe mnóstwo obrazów, w końcu jeździłem tam jako dziecko aż do etapu wypasania własnych dzieci, a to jest sporo lat. No więc Liwiec jest rzeczką płytką, wygląda bezpiecznie, widziany od strony Urli zdaje się kanałkiem do przeskoczenia jednym susem – ale to wszystko pozory i miraże. Bo pod takim na przykład mostem kolejowym utonęło za mojej pamięci kilkanaście osób, wcale nie pijanych, ba, niektóre ponoć znakomicie pływały. I zniknęły w wodnej dziurze, której najdłuższy bok nigdy nie miał więcej, jak jakieś pięć metrów. A ja, idący do dna jak gwóźdź, kiedyś nie miałem pojęcia co to jest brzuch i przypominałem suchy worek z kościami, nadto nie potrafiący przepłynąć więcej jak trzy metry – nigdy dziury się nie bałem, właziłem tam i wyłaziłem zdrowo. Starsi miejscowi mówili, że widocznie tak miało być, dzisiaj moja żona dopowiada, że dobry Stwórca zdecydował, iż jeszcze swojego nie wykłóciłem. Więc miałem wypłynąć zdrowo…

Liwiec potrafił też na głębokości 30 - 40 centymetrów hodować w swej tajemniczo przepastnej toni całe stada rybek, oczywiście najpopularniejsze były pasiaste kiełbie. Łapaliśmy je na wędkę z leszczyny, spławik z kawałka kory, bo ptasie pióra dawno zdążył zagospodarować miejscowy blond cwaniaczek, tak mikry, że nikt nie miał sumienia zlać go za ten rabunek. Póki nie wyrósł – ale wtedy zajął się kradzieżami tego, co letnicy zostawiali w swych domkach, wszystko jedno czy własnych, czy wynajętych, trafił do pierdla i słuch wszelki o nim zaginął. Zanim to się jednak stało nauczył nas rzeczy, która dzisiaj nosi miano kłusownictwa: łowienia ryb przy pomocy dziewczyn i tak zwanego kołpaka. Dziewczyny oczywiście brodziły w płytkiej wodzie hałasując ile wlezie, najlepiej skąpo ubrane – a spłoszony rybostan wpadał do siatki rozpiętej na leszczynowej konstrukcji. Półokrągłe wejście i trójkątne, zwężające się do końca zakończenie saka. Jeśli operator kołpaka działał prawidłowo to była spora kolacja – taka z okoniem i szczupakiem, a jakże! Jeszcze nie pijaliśmy tanich win marki Wino, ale mieliśmy już po czternaście lat i koleżanki interesowały nas coraz bardziej. A że było lato oddział męski łatwo przyzwyczajał się do zmiany dekoracji: któraś przyjechała jako chłopak z wyglądu, a wyjeżdżała przed wrześniem jako całkiem biuściasta panna. Nie wiem jak innym, ale mnie się podobało…

Liwiec potrafił być też potężny. Albo powiem inaczej: szczodry w swej wylewności. To znaczy, że najpierw wzbierał i wzbierał – a potem siup, pożyczaliśmy od staruszki zwanej nie wiadomo czemu lodziarką kajak i co najmniej dwa dni pływaliśmy po zalanych polach. Kiedyś nie zwróciłem okrętu na czas. I następnego dnia okazało się, że stoi na środku absolutnie suchego lądu, a do przystani jest jakieś pół kilometra. Boże, ileż ja się natargałem ten zbiór rozsychającego się, ciężkiego drewna! Cóż, nie było jeszcze laminatów, tranzystorów i telefonów komórkowych. Tak, tak, miłe młodsze panie, wcale nie opowiadam o czymś z epoki faraonów, moim zdaniem to się działo ledwie przedwczoraj…

Nad Liwcem miejscowi „rolnicy” siali głównie kartofle. To był wspaniały pomysł – ponieważ młode kartofle doskonale nadają się do pieczenia kartofli. Na przykład na ognisku, ryzykowne, bo właściciel kartofliska mógł znienacka wpaść na wpatrzonych w ogień romantyków i co najmniej kopnąć pierwszego. Więc znów miejscowi wynaleźli sposób na pieczenie kartofli w przenośnym ognisku. Poważnie! Rzecz polegała na tym, by znaleźć metalową puszkę, z tych większych puszek, podziurawić ją solidnie do połowy wysokości od denka, zawiesić na zgiętym w pałąk drucie, wyładować szyszkami i małymi patyczkami, kartofel do środka, podpalamy i wprawiamy puchę w ruch kolisty nad głową. Po pięciu-sześciu minutach kolacyjka gotowa – i można zaczynać od początku. Zawsze przecież jest jakaś Misia, Dusia, Zosia czy Danusia, która chciała by jeszcze jednego.

Dorosłość, ta szesnasto- siedemnastoletnia napadała nas znienacka i wcale nie była taka przyjemna. Dalej ciągnęło nas nad Liwiec. Ale patrzyliśmy na wieczornie zamglony drugi brzeg i coś nas tam popychało z nieokiełznaną siłą. Starsi opowiadali, że miesiąc wcześniej byli nad jakimś jeziorem. Tak wielkim, że robiły się na nim fale przewracające mniejsze kajaki i łódki. Wszyscy byli bez rodziców i bawili się jak nam się w ogóle nie śniło. I jeśli chcieli to mieszkali razem w namiotach…

Cóż wam dzisiaj Najmilsze Panie opowiedzieć jeszcze o drugim brzegu rzeki? Chyba tylko tyle, że to trzeba zobaczyć samemu. Czy wszystko? Mam coraz więcej wątpliwości. Chyba nie wszystko. Dorosłość potrafi boleć. Ale to lepiej ode mnie opowie wam Pani Mama MalaW. Pozdrawiam!!

M.Z.

poniedziałek, 12 września 2011

Co to jest socjalizm – i dlaczego unikać go jak diabeł unika święconej wody?




Dzisiaj o przedwyborczym marzeniu niektórych współobywateli, o powrocie do stabilnej spokojności na przykład lat siedemdziesiątych. Innymi słowy – o powrocie do socjalizmu. Od razu powiem, że dla mnie to marzenie obrzydliwe. I wcale nie o spokój tu chodzi, to nie jest stan naganny.


Wiele razy wymieniałem nie tylko w tym miejscu istotne wady sowieckiego myślenia, które dopuszcza rozważania o socjalizmie jako o systemie rzekomej sprawiedliwości społecznej. Tymczasem ludziom marzy się po prostu stabilne, chude, ale i ciepłe bajorko, ponieważ sądzą, że to jedyny ratunek przed tym, co nas otacza dzisiaj – i co nam grozi w najbliższej przyszłości. Nieporozumienie! Po stokroć nieporozumienie! Zanurzając się głębiej w to błotko już wkrótce stracimy możliwość oddychania. Niektórzy zapewne przeżyją. Jako niewolnicy po wsze czasy. Trudne są z tymi marzycielami rozmowy. Ja to co wyżej. Oni o bezpieczeństwie za Gierka. Ja o degeneracji całych pokoleń – oni o awansie cywilizacyjnym, który jakoby dokonał się w Polsce od 1944 roku. Ja pytam o wymordowane elity i powody zablokowanego rozwoju – oni mi wskazują na ciecia, który awansował kiedyś na sekretarza gminnego, a dzisiaj jest prezesem jakiejś badziewnej firmy ochroniarskiej. Jak się porozumieć? I czy w ogóle warto lub trzeba?

Socjalizm to system, w którym państwo dba o ludzi pracy? O obywateli i lokatorów, z których socjalistyczni urzędnicy tak naprawdę żyją? Bzdura – nie dbają! Więc może to system, w którym każdy ma równy dostęp do dóbr wszelakich i spokojną starość? No nie rozśmieszajcie mnie. Podobno Szwecja jest socjalistyczna. I cała Unia też. Tak gadają. Jak daleko nam do Szwecji wiedzą nawet dzieci. Do Unii już dopłacamy. Skutki stopniowego likwidowania państwowości jeszcze nie do oszacowania w pełnym zakresie, ale już widoczne.

A ekonomia? Ta socjalistyczna z grubsza polega to na tym, że ktoś osadzony prawem kaduka na decyzyjnym stanowisku wydaje nie swoje pieniądze w celu uszczęśliwienia kogoś nieznanego i paru przyjaciół królika. To dość ścisła definicja. Jak widać nie ma w niej mowy o sensie wydawania wspomnianych pieniędzy, żadnej czynności z tym związanej nie osadza się ani w czasie, ani w logice.

Dom ogólny, państwo polskie, marnieje. Mechanicznie i w ludzkiej materii. Za dużo tu dzisiaj sobków, mądrali, wyniosłych arogantów, linoskoków udających profesorów i snujących się zawsze pod murem ponuraków. No i złodziei za dużo. Nikt nie poświęca sąsiadom więcej czasu, niż wymagało by ustrzelenie ich z dubeltówki. Oj, spokojnie, tu jest jedna z nielicznych oaz. Ale wokół pustynia. Zaprowadzona kiedyś przez czynniki zewnętrzne destrukcja zrobiła swoje: destruktorzy pozałatwiali swoje interesy i mają resztę w doopach. Nie tylko u nas tak się dzieje, inne kraje byłego bloku sowieckiego mają w mniejszym czy większym stopniu podobną sytuację. Coraz więcej osób szuka wyjścia – i coraz mniej o dobrym wyjściu wiadomo. Łatwo powiedzieć: przekleństwo magdalenkowe. Niestety niczego ta konstatacja nie rozwiązuje. Lemingi właśnie zbliżają się do urwiska. Idą na śmierć, ale nie wiedzą o tym i idą spokojnie. Tylko dlaczego ich tłum porywa także mnie? Jak się zasadzce wymknąć? Jak ten zgłupiały tłum zawrócić znad przepaści?

Reszta, ta politycznie nieruchawa reszta pilnuje tego, co ma. Legalnie ma – i nielegalnie pewnie też. Licho z wami, pilnujcie swojego urobku życia, dorobkiem trudno to nazwać. Dzisiaj żałuję, że kiedyś dla wspólnego dobrego pobytu w sieci powycofywałem przywoływanie nazwisk. W końcu co mi szkodziło: jak twierdzi Stanisław Michalkiewicz pojawiają się poważne głosy, iż naukowcy opracowali już szczepionkę powodującą wzrost posłuszeństwa. Pewnie byłbym pierwszy w kolejce… Bo Umiłowani Przywódcy tylko czekają, by nawet grubą igłą zastrzyknąć pokorę w obywatelskie zadki. Na co im wrzeszczące podczas egzekucji stado? Cicho, po cichutko, sza, karnie, do dziury – ale już!

I chcę powiedzieć młodszym, że socjalizm wcale nie był taki sielski. Owszem, mniej było służb tajnych i dwupłciowych, chyba na zasadzie, że jeden bandyta nie będzie na tym samym podwórku tolerował drugiego bandyty – ale te, które były działały sprawnie i bezwzględnie. Dzisiaj też? No pewnie! Tyle że trzeba było kilkunastu lat, by wrócili do bezczelnych i zbójeckich metod w pełnej krasie. Przerżnęliśmy socjalistyczną denazyfikację – to i mamy. A przy okazji okazało się, że biologiczna i naturalna degradacja niczego nie załatwia – powstały komuchowate dynastie, klany, organizacje mafijne i takież rodziny. W sieci działają już wnuczkowie stalinistów. Wkrótce i oni przystąpią do procesu rozmnażania. Bredzić o dobrodziejstwach socjalizmu będzie im łatwiej – nikt nie będzie jego grozy pamiętał. Ja też nie. Będę przecież już po drugiej stronie lustra…

M.Z.
++++++++

DOKOŃCZENIE: tekst ukazał się również na www.Polacy.eu.org I tam zaczęła się rozmowa, którą pozwolę sobie przytoczyć W CAŁOŚCI, oczywiście ze swoimi odpowiedziami.

"...Re: Co to jest socjalizm – i dlaczego unikać go jak diabeł unika święconej wody?
Paweł Tonderski, 2011.09.12 o 20:39
Nie jestem zwolennikiem realnego socjalizmu, zawsze byłem zawziętym i zagorzałym wrogiem tamtego systemu, jestem gotowy oddać swoje życie w walce z komunizmem i światowym internacjonalizmem, który w dzisiejszym świecie zamienił się w Unię Europejską, globalizm i NWO, jednak trzeba sobie wreszcie zdać z tego sprawę, że nie wszystko co wiązało się z tamtą epoką było złe i trzeba było to niszczyć i dewastować. Przykład pierwszy z brzegu, stowarzyszenie Grunwald i Bohdana Poręba.

Polacy powinni moim zdaniem zrozumieć, że jeżeli teraz się nie połączymy i nie zapomnimy o pewnych animozjach i niechęciach wobec siebie oraz czasem nawet o słusznej nienawiści do tamtej epoki oraz do ludzi kojarzących się nam z tamtą epoką, to jako naród, jako Polacy zginiemy! A czy teraz w Polsce nie mamy socjalizmu tylko w wydaniu liberalnym i niby wolnorynkowym, który objawia się w wolności zohydzenia wszystkich wartości i zasad, w którym wolność polega na zniewoleniu i na sterroryzowaniu wszystkich ludzi bandyckim systemem bankowym, technologicznym i ekonomicznym?

Pozdrawiam.

Polecam na koniec wysłuchać i obejrzeć, co w tej sprawie ma do powiedzenia pan Poręba.

+www.youtube.com

+www.youtube.com

Mam nadzieję, że po zaproponowaniu przeze mnie tego filmiku do obejrzenia na pańskim blogu nie usłyszę, że jestem ubekiem i byłym pezetpeerowcem albo, że ktoś z mojej najbliższej rodziny miał coś wspólnego z tamtym systemem od tej właśnie najgorszej strony.
odpowiedz zgłoś naruszenie
Re: Co to jest socjalizm – i dlaczego unikać go jak diabeł unika święconej wody?
Marek Zarębski, 2011.09.12 o 21:58
Panie Pawle: na moim blogu usłyszy Pan tyle, że po pierwsze dzięki za komentarz... Skąd do licha wzięły się u Pana takie okropne obawy? Dlaczego miałbym Pana obrażać? Nie jestem aż tak wrednym potworem, naprawdę.

A dalej jadąc: dylemat pisania o tym jaki to naprawdę ten socjalizm do 1989 roku był polega i na tym, że przecież każdy rozsądny pisujący dobrze pamięta na przykład poczucie bezpieczeństwa związanego z pracą. Dzisiaj tego nie ma. Dzisiaj można człowieka skazać na niebyt, a niebyt to najpierw śmierć. Mnóstwo wokół przykładów. Ale czy to oznacza, że socjalizm był zły, a dzisiejszy rzekomy... no właśnie, co? Kapitalizm? Demokracja? By nie gmatwać: wtedy było dobrze dzisiaj jest źle? Nieporozumienie! To po prostu fałszywe równanie. Oświadczam przeto, że dla mnie, dla mojego pojmowania świata wokół socjalizm się nie skończył! Mamy jego karykaturalną mutację. Rodzaj zbójeckiego okresu przejściowego pomiędzy pożarem w burdelu, a zamachem, napadem na znajdujący się poniżej dochodowy saloon. Uznaję dalej, że oto ja, człek w pewien statystyczny sposób winien spędzenia młodości i pierwszych lat dorosłych w socjalizmie nie czuję się za socjalizm odpowiedzialny - ponieważ udało mi się z tego dołka wyjść bez nawyków socjalistycznego, sowieckiego myślenia. Powiada Pan o siłowo wprowadzanej "wolności" zohydzania wszystkich wartości i zasad, mówi Pan o bandyckim systemie ekonomicznym i bankowym - i ma Pan całkowitą rację. Ma Pan również rację, niestety mniejszą, mówiąc o ogólnym połączeniu. Zapewniam Pana, że z niektórymi w obecnym stanie rzeczy połączyć się nie wolno, trzeba drani zdenazyfikować, wpakować do pudła, odebrać łupy, może w szczególnych przypadkach potraktować jeszcze okrutniej. Przecież słyszał Pan o niemieckim systemie rozliczania się z pozostałościami po NRD - czy tam stalinowscy sędziowie i prokuratorzy zostali na stołkach? Nie. I Niemcy się nie zawaliły. Przybyło za to adwokatów i listonoszy. Czy od ujawnienia agentury w Czechach przestali kupować Skody? Nie. Dranie nie deprawują już innych, przybyło dozorców i kamieniarzy. A u nas cisza, u nas feta, u nas coraz więcej "człowieków honoru", talmudystów, pieczeniarzy, rozgrzanych sędziów i prowincjonalnych bożków. Za klasycznego socjalizmu była choc kolejność dziobania, Za obecnego socjalizmu jest prawo silniejszego, bardziej obrotnego przez znajomości, układy i wspólne przestępstwa.

Długo by gadać... Może kiedyś przy okazji i osobiście, to temat-rzeka, nie da się opisac i w trzech felietonach.
Z pozdrowieniami!

Re: Co to jest socjalizm – i dlaczego unikać go jak diabeł unika święconej wody?
Adam39, 2011.09.12 o 23:17
Panie Marku, szarżujesz pan, i strzelasz trochę na oślep. Od kiedy to marzenie do spokojnego i dostatniego życia nazywa się socjalizmem. A dobra, twórcza i uczciwa praca przynosi poprawę bytu rodziny.
Porównywanie tego co społeczeństwo wypracowało w czasach gierkowskich do obecnej sytuacji całkowitego rozkładu Państwa Polskiego, uważa pan za tęsknotę za socjalizmem. Zawsze ludzie chcieli i chcą żyć w normalnym państwie.
Zablokowany rozwój mamy od czasów rozbiorów. Frymarczono nami przed IIWŚ, w czasie i po niej.
Jaki mieliśmy wpływ na Teheran, Jałtę, Poczdam, gdzie tak zachód jak i wschód, bez naszej zgody i wiedzy ustalili do czyjej strefy wpływów mamy przynależeć. Mimo ogromnej powojennej biedy, zniszczeń wojennych, wybitych (ale mimo wszystko nie całkowicie), przez wszystkich okupantów polskich elit, pomału podnosiliśmy się z kolan, by znów, tym razem bez wojny, w sposób prawie pokojowy Polskę i większość Polaków rozłożono na łopatki. Uważa pan że obecna logika władzy jest lepsza od gierkowskiej, to winszuję.
Porębę zawsze szanowałem i uważam go za prawdziwego i mądrego polskiego patriotę. Poza tym znakomitego reżysera, któremu żydzi cały czas postawiali nogę i robią to do dziś, przypisując mu różne gęby.
Ja również chcę powiedzieć młodzieży, że tamten ustrój był i zakłamany, i posiadał wiele wad, stwarzał ludziom wiele problemów, ale wtedy działo się również wiele dobrego i mimo wszystko dawał szansę zachowania polskości i rozwoju polskiej kultury, w przeciwieństwie do obecnego.

Re: Co to jest socjalizm – i dlaczego unikać go jak diabeł unika święconej wody?
Marek Zarębski, 2011.09.13 o 00:04
"...Innymi słowy – o powrocie do socjalizmu. Od razu powiem, że dla mnie to marzenie obrzydliwe. I wcale nie o spokój tu chodzi, to nie jest stan naganny..."
-----------------
Napisałem tak? Ano napisałem. Może za mało wyraźnie, ale pokazałem pewną opozycję. Zatem Pański wniosek o moim szarżowaniu... nieco szarżujący. Toż jest rzeczą oczywistą, że marzenia o spokojnym i dostatnim życiu nie są naganne, a praca przynosić powinna poprawę bytu rodziny. Tyle że ja miałem na myśli nie ludzi tak marzących i tak pracujących, ale tych, dla których bajorkowaty spokój gierkowskiego socjalizmu, ze wszystkimi jego niedogodnościami jest czymś, co jednak lepiej znosić od dzisiejszego... nawet nie wiem jak to nazwać. I to jest właśnie to całe poplątanie: marzący o tamtym socjalizmie, godzący się na jego polityczno-milicyjne niedogodności nie bardzo wiedzą, że można marzyć o spokoju i dobrobycie bez tego partyjnego bajora, które niejako automatycznie przypisane zostało w ludzkiej podświadomości do na przykład lat 70-tych. To jest właściwy dramat: albo dzisiejszy rozkład albo ówczesna niedoskonałość połączona z pewnością zatrudnienia, ale też wiecznym czekaniem na jakiś talon, na dostawę do sklepu, na możliwość dorobienia do symbolicznej pensyjki.

Czy logika dzisiejsza jest lepsza od gierkowskiej? Trochę Pan tu uprawia propagandę. Bo niby jaka to była logika gierkowska? Nie mistyfikuje jej aby Pan? Ja ją pamiętam jako ciemnogród w żywe oczy. Jako fałsz wcielony. Jako oszustwo na wielką skalę. Były dwa światy: ten dumny i odświętny z wielkiej płyty i ten prawdziwy ze wszystkimi niedoborami, z wmawianiem Polakom jak to ich dziki Zachód niszczy, jak im odmawia szans i tak dalej. Tylko przepraszam czemu Pan to chce przeciwstawić? Dzisiejszej logice zbója? Polityce mistyfikatorów niszczących naród, państwowość i indywidualną nadzieję? To jest złe porównanie, między dżumą, a cholerą. Powiada Pan, że podnosiliśmy się z kolan i dorabialiśmy. Odpowiem Panu, że oczywiście tak - z tym wszakże zastrzeżeniem, że jedno podnoszenie się z kolan było zarezerwowane dla wskazanych, inne dla reszty. Obydwa zaś i tak tłumione były przez tego, który nam tu za pomocą wędrownych plemion zaprowadził porządek wcale nie polski, obcy polskiej tradycji, ba, wręcz jej wrogi. Więc zapytam w tym miejscu: jak szybko podnosilibyśmy się, gdyby nie wybito elit, nie zmarnowano morza ludzkiej energii, nie pakowano tyle paliwa w komunistycznego golema? Ile można by zrobić lepiej i więcej?

Oczywiście wiem dlaczego tak się stało i kto za to w swojej części odpowiada, kto nas sprzedał w Jałcie i Teheranie i sprzedaje do dzisiaj. Tu ma Pan rację: frymarczono nami i tak się dzieje nadal.

Incydentalnie: naprawę sądzi Pan, że tamten ustrój dawał takie wielkie szanse zachowania polskości i rozwoju polskiej kultury? Zatem różnimy się tu w opiniach. To nieprawda na przykład, ze manipulowano nami mniej, niż dzisiaj. Inne po prostu były środki i inna skala - ale manipulowano ze wszystkich sił, starając się to zrobić jak najskuteczniej i najszybciej. Dzisiaj (choć jak już wiadomo stan dzisiejszy jest przedmiotem mojej niezwykle ostrej krytyki nie tylko w tym felietonie) ma Pan - przynajmniej na razie - medium, gdzie choć podglądają i w wielu portalach tłamszą to jeszcze możemy o tym pogadać. Pewnie niedługo - ale jeszcze tak...

Powiada Pan, że "wtedy działo się wiele dobrego". Tu zatem moje krótkie pytanie: za sprawą ustroju CZY WBREW USTROJOWI? Otóż ja twierdzę, że wbrew. W niektórych wypadkach OBOK.

O Porębie nie popełniłem ani słowa, tu raczej rozmawia Pan sam ze sobą.

Z ukłonami prawie nocnymi


w.red, 2011.09.13 o 14:29
Panie Marku
Wydaje mi się, że Adam bardzo słusznie zauważył. To nie jest gloryfikowanie uprzedniego systemu co raczej stwierdzenie faktów. Mówienie zaś o tym wcale nie oznacza tęsknoty za nim ;)
Inna sprawą jest, że gdyby się nie zawalił. To na pewno zmutowałby w podobnym kierunku co dziś obecny. Upadek poprzedniego był zaś spowodowany czystym pragmatyzmem sprawujących na onczas władzę.
Co ich ograniczało skoro posiadali totalną władzę ? Przede wszystkim ideologia uniemożliwiająca im przejęcie rzeczywistej własności.
No i brak możliwości spożywania fruktów owej władzy w podobny sposób co na "zachodzie".
Brak możliwości swobodnego wydawania gotówki powodował frustrację i lęk (bo pamiętać trzeba że u władzy była część ludzi zakręcona "ideolo" i ci tępili odstępców - nie jeden "generał" czy inny bonza został odarty z atrybutów i stracony).
Gdyby nie te zależności nie pojawiłaby się Solidarność w Polsce i "piriestrojka" w Rosji. A że i tam znane nam towarzystwo miało znaczący wpływ (tak jak i na "zachodzie") to i nic dziwnego że dążyli do "wspólnego celu".
odpowiedz zgłoś naruszenie
Re: w.red
Adam39, 2011.09.13 o 15:08
Szanowny w.redzie, bardo dobrze mnie zrozumiałeś, dziękuje również za rozwinięcie:
No i brak możliwości spożywania fruktów owej władzy w podobny sposób co na "zachodzie"...takie są również i moje przemyślenia.
Pozdrawiam

Re: MZ
Marek Zarębski, 2011.09.13 o 15:09
Ależ Panie W.redzie: myślę, że doskonale rozróżniam co jest gloryfikacją, a co nią nie jest. Przynajmniej starałam się to naszkicować, może zbyt drżącą kreską. Co do różnic w pojmowaniu tamtych realiów już pozwoliłem sobie Panu Adamowi odpowiedzieć jak najlepiej potrafiłem. Oczywiście podzielam Pańską opinię, iż manewry roku 1989 i lat go poprzedzających powodowane były czystym pragmatyzmem, sztukę ubrano w stosowne stopniowanie napięcia i dekoracje - ale to była tylko sztuka, spektakl. Tu pozwolę sobie wtrącić spostrzeżenie, że przecież żaden autor utworu o cierpieniach Misia Uszatka nigdy nie był misiem i nie ma pojęcia o bólu pluszowej łapki. A jednak rzecz całą potrafi ubrać w przekonujące szatki, publika na widowni szlocha prawdziwie... Nie inaczej było z "przełomem 1989". Czasem zdarzały im się kiksy, nie wiem czy pamięta Pan to monstrualne pióro, w które wyposażono podczas podpisywania umów sierpniowych Wałęsę. Zły reżyser dyżurny? Z daleka śmierdziało tanią dekoracją... Słusznie porusza Pan moim zdaniem problem własności, tego mistycznego dla czerwonych pojęcia, z którym (też tak uważam) nigdy nie potrafili się uporać do końca. Dzisiaj mają to już za sobą.

Ale w tym wszystkim dla mnie przynajmniej inna sprawa stanowi wątek główny. Chodzi o wytwory ludzkiej imaginacji, czy nawet praktycznego inżynierskiego zmysłu, które socjalizm sobie po prostu przywłaszczył. Uznając, że nigdzie indziej coś podobnego by nie powstało. Ale jeśli dobrze się na przykład w materii literatury przyjrzeć temu, co dla socjalistycznej Polski ponoć było oficjalnym szczytowym osiągnięciem - to odnajdziemy wyłącznie socrealizm. Ktoś powiedział, że to twórczość zdesperowanych ćwierćinteligentów, jak mucha do niczego nie służąca, nie dająca się ani przeżywać, ani do garnka włożyć. I ja mam takie samo o tym zdanie. Co powstało w takim razie wartościowego? Ot, na przykład Dzienniki 1954 Tyrmanda. OBOK socjalizmu, PRZECIW socjalizmowi i wcale nie dla jego chwały. Myślę, że dzisiaj nadal zbyt słabo zdajemy sobie sprawę z tego ileż to problemów nie istniejących nigdzie indziej na świecie socjalizm naprodukował (Kisiel) po to tylko, by z nimi bohatersko walczyć i beznadziejnie przegrywać. Tamta epoka w ogóle stwarzała tyle przeszkód do pokonania, że jak pisze w jednym z fragmentów Dziennika Tyrmand samo demistyfikowanie fałszu mogło zająć człowiekowi całe życie, fałsz oblepiał go ze wszystkich stron - a przecież ta walka była bez sensu, jak wszystkie czerwone teorie społecznej inżynierii.

No i ja o tym głównie...
Pozdrawiam!

Re: MZ
Adam39, 2011.09.13 o 15:33
Wybaczy pan, ale nie lubię przekonywać przekonanego, ponieważ nie mam czasu ani chęci do pisania całych rozpraw na temat czyjegoś postrzegania. To była tylko moja subiektywna uwaga do pańskiego tekstu. I tekstu kolegi Pawła Tonderskiego, ponieważ wcześniej napisał o panu Porębie.
Na pana krótkie pytanie: czy wiele dobrego działo się za sprawą ustroju, czy wbrew ustrojowi, lub obok, odpowiem równie krótko: Moim zdaniem wiele dobrego działo się jednocześnie i za sprawą ustroju, wbrew niemu i obok, co wcale nie oznacza, że było jednocześnie okrutnie, żle i niesprawiedliwie za sprawą ustroju i obok. Ale przede wszystkim dzięki pracowitości i twórczej mobilizacji Polaków mieliśmy znaczące osiągnięcia w gospodarce i nauce. O wysokiej kulturze nie będę się wypowiadał, ale pewno i tam by się coś znalazło. Chcę tylko dodać, że skrajność w ocenianiu jest często osobnicza i bywa, iż nie jest zbyt odkrywcza. A może również utrudniać wyciąganie prawidłowych wniosków.
Pozdrawiam pana ciepło.

Re: MZ
Marek Zarębski, 2011.09.13 o 17:18
Ależ oczywiście wybaczam Panu (to było żartobliwe!)- jest Pan moim gościem i ma Pan pełne prawo do wyrażenia swojej opinii. Pan tak myśli, takie są Pańskie postrzegania, ani mi w głowie to zmieniać. Ja widzę rzecz całą jak napisałem w treści i odpowiedziach na komentarze. To odmienna od Pańskiej optyka. Zdecydowanie bardziej jestem krytyczny wobec tamtej epoki - co nie znaczy iż ślepy na rzeczy dobre, czasem doskonałe. Dyskusja czy wynalazek niebieskiego lasera, polski wynalazek, zawdzięczamy socjalizmowi czy geniuszowi umysłu, który nie tylko coś odkrył, ale też potrafił wdrożyć - w tym świetle taka trochę jałowa. Pięknie się kłaniając pozostanę przy swoim zdaniu.
Pzdr