piątek, 13 maja 2011

Sprzedaję choć cierpię – wybór OBIEKTU …czyli gdzie są kupcy z tamtych lat

Różne są tego powody – ale właśnie sprzedaję swój samochód. Oczywiście stosowne ogłoszenia, fotki z zimy i z lata, silnik, wnętrze i takie tam. To porządne auto, ale szybkie, duże i nie bardzo nadające się do ujeżdżania na przykład przez kobietę w mieście.

Na fotografiach widać to jak drut: nisko osadzona, długa i drapieżna Honda Accord, rocznik 1991 i stan bardzo zbliżony do kolekcjonerskiego. Lub jak kto woli fabrycznie idealnego. Z drugiej strony łatwość prowadzenia tego samochodu kwalifikuje go do ogródka przedszkolnego. Kierownica jednym palcem kręcona, sprzęgło też na wspomaganiu, wyrośnięty pięciolatek daje radę bez kłopotu. Gdyby nie ten rozmiar…

No więc powinni się zlecieć jak muchy do miodu, prawda? Tymczasem co klient, co oglądający to przyznanie się do czegoś, co może świadczyć chyba tylko o mongolizmie kupujących. Owszem, tak – ale za pół ceny… Owszem, chętnie – ale gdyby to była wielkość Smarta… Nie tak ustawione drzwi, otwierają się za szeroko. Teściowa będzie miała kłopot z wsiadaniem na tylna kanapę. Nie ma automatycznych rolet przeciwsłonecznych. Odpowiadam: w takim razie proszę przynieść piłę, lub prasę. Za pół ceny sprzedam bowiem pół samochodu, niech stracę, resztę wstawię do pokoju. Prasą zmniejszę tę moją Hondzinę nawet do wymiarów lodówki – choć uprzedzam, że będą kłopoty z wsiadaniem do wnętrza. Odpowiadam cokolwiek, bo przecież wiem, że z dalszej rozmowy nic nie będzie. Klienci idą sobie. Może i obrażeni, guzik mnie to obchodzi…

Obserwuję motoryzacyjny rynek już ponad trzydzieści lat. Gram na nim, jako sprzedawca i jako kupiec. Bywało różnie: raz preferowano określone marki, więc Mercedes i Opel, innym razem użytkowość pojazdu, więc królowały kombiaki. Lata miłości do wozów czerwonych i lata miłości do koloru volkswagenowskiej brudnej ściery… Producenci też nie spali: są samochody typu liftback, które nie ustępują użytkowości kombi. I są kombi, które nie nadają się do przewożenia niczego. Cokolwiek by ludzie nie wymyślili, cokolwiek by się potem nie wystawiało na sprzedaż – przychodzą nie ci, których dany typ i model pociąga. Czasem nie wiedzą jak się z ambarasu wycofać. „Wie pan, ja myślałem, że będzie niebieski, a pan ma czerwony, nie lubię czerwieni…” Lub: szyberdach, konieczny jest szyberdach, przecież był na zdjęciach…” Nie było, nie mogło być, nie mam dziury w dachu, fotografie były dokładne i kolorowe, monitory nie przekłamują tak bardzo, by z czerwieni zrobić błękit.

Opowieści wypowiadane przez potencjalnych kupców, te ogłoszeniowe i te mówione już podczas spotkania też jak się okazuje kłamią. „W życiu nie wsiądę do czegoś tak niskiego…” Ale wsiada, wyciąga nogi i nie może dosięgnąć nimi ścianki działowej. „Kurcze, ale to wygodne, możemy się przejechać?”. Jedziemy, wolno, potem prędzej, klient zaczyna trzymać się łapkami siedzenia. Ja: proszę się nie obawiać, jest pusto, klocki hamulcowe świeżo wymienione. On: a jakiej marki? Ja: oryginał japoński. Wtedy słyszę: e, panie, to marność nad marnościami, ja bym chciał Jurida, albo Lucasa…

Dzisiaj rekordzista – właśnie wymieniam pompę sprzęgła i dokręcam ostatnie połączenie śrubowe. Ale klientowi to nie przeszkadza – domaga się „szacunku i uwagi”. Poczekaj pan, mówię, zaraz wystawię łeb spod kierownicy, pogadamy swobodnie. A ten nic, nawija dalej, że niby winienem być przygotowany, on to w ogóle chciałby zobaczyć moje papiery mechanika, bo wszystko pod Łukowem ma być jak należy, trzeba dociągnąć nakrętki właściwym momentem. Dobra, działa, możemy przejechać się. Ale on chciałby sam, bez pasażera, zostawi mi tu dowód osobisty i ruszy na przejażdżkę. Facet, wrzeszczę, pogięło cię!? Z czym się na łby pozamieniałeś!? No bo on widzi, że to niepewny pojazd… Ile lat gwarancji mu dam?

Na niepewny pojazd to się daje, drogi kliencie, kopa w dupę, a nie gwarancję. Jedź na giełdę, tam ci specjaliści tak przetrzepią skórę w niewybrednej mowie, że to najgorsze, co właśnie powiedziałem zda ci się czystą poezją dla samotnych kobiet…

Spsiał rynek prasowy, a właściwie może nie tyle spsiał (choć to też!), co wrócił do starej roli. Leninowskiej – stanowi organizatorską emanację woli partii miłości. W telewizji komunistyczne rupiecie nauczają mnie jak mam myśleć, co lubić, nawet w co się ubierać. Z ostatniej przemowy rudego co to udaje premiera wynika, że Polacy to paskudny naród, wrzeszczą kiedy mają mieć zadowolone miny, najlepiej byłoby ich wszystkich wymienić na jakichś bardziej spolegliwych ludzików. Starsi ludzie skądś znają takie teksty. I mnie się kojarzy to i owo. Skąd jednak na rynku samochodowym tak przerażająca dominacja złodziejskiego myślenia? Tak, złodziejskiego i to sprzed drugiej wojny światowej: chyba tylko wtedy kradzione było za pół ceny. Niestety mam legalne.

M.Z.

Brak komentarzy: