wtorek, 10 maja 2011

Reminiscencje przed- i po-urlopowe




Nie jest tajemnicą, że co roku na krótki, coraz krótszy urlop jadę na Mazury. Długo by opowiadać czemu to taka ulubiona kraina – ale jest ulubiona i tyle. Ci co mają wiedzieć to wiedzą. Odstawiam komputer, pakuję jakieś bagaże i jazda… Gdzieś tam nad jezioro. Albo rzeczkę. Bez wędek (bo zapomniałem), grzybów (bo nie umiem zbierać!) i bez pogaduszek o odpadających w warszawskim mieszkaniu sufitach. W ośrodkach, gdzie spędzałem czas przez minione dwa lata nic nie odpadało. Okna trzymały się murów, tynk podkładu, a w jednym z ośrodków ogrodnik strzygący co rano żywopłot czynił to normalnymi nożycami, mechaniczne zakłócają spokój gości. Okazuje się, że istnieją jeszcze takie enklawy luksusu, zresztą wcale nie za kosmiczne pieniądze! Gdzie kelnerka czeka na chwilę, w której właśnie kończę zupę (natychmiast podaje mięsiwa!), kajak należy się gościom jak psu buda, a barman potrafi wyczyniać różne łamańce alkoholowe, choć i tak większość bywalców zamawia najdoskonalszy na świecie miejscowy bimber. No więc w takich miejscach chce się żyć – a im bardziej człek żyje, tym smutniejsze jest otrzeźwienie post-powrotne. To był rok 2009.

Jeden wątek okazał się wszakże wspólny dla mazurskich peregrynacji i warszawskiej rzeczywistości. Mazury pełne są Niemców, obok mieszkali i tacy turyści, cała trzypokoleniowa szóstka. Okazało się, że dziwnie zadumani, kompletnie nie hałaśliwi i raczej z ciekawością przyglądający się obecnym tubylcom, niż cokolwiek im narzucający. Senior przyjechał na grób swojego ojca. Jak zginął (bo zginął), z czyich rąk – nie chciał powiedzieć. Ot, wojna, co tu gadać… Wydukał tyle, że możemy rozmawiać po… rosyjsku, ponieważ jako nastolatek nauczył się tego języka podczas kilkuletnich przymusowych robót, na jakie krasnoarmiejcy „zaprosili” go po wejściu na ten teren. I gdzieś tam w trakcie dość oględnej, choć uprzejmej rozmowy wyszło, że starszy pan najbardziej na świecie obawia się sytuacji, w której ktoś ogłosi oto, że już czas na "Ein Staat, ein Fuehrer, eine Partei" – jedno państwo, jednego wodza i jedną partię. Bo – jak stwierdził - zbyt dobrze poznał socjalizm niemiecki i sowiecki, by do dzisiaj nie śniły mu się po nocach.

Wtedy, w roku 2009 było jeszcze bogato w felietony najwyższej klasy. Po powrocie do Warszawy ekran komputera i ciekawość: co też się nie stało podczas mojej nieobecności. Tekst Macieja Rybińskiego: zamurowało mnie kompletnie. Aby jednak nie psuć języka i stylu oryginału poniżej obszerne fragmenty.

„…Tydzień wcześniej wpadły mi w ręce rezultaty badań nad skutkami całodobowej, 24-godzinnej, kultury informacyjnej dla ludzkiego mózgu przeprowadzone przez Instytut Mózgu i Kreatywności Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Dwa artykuły na ten temat zostały opublikowane w specjalistycznym piśmie "Archives of General Psychiatry". To, że wszyscy, korzystając z nieustannego, nieprzerwanego i nie podlegającego żadnej segregacji dostępu do informacji, czyli żyjąc w kulturze informacyjnej – powiedzmy, wiadomościowej, aby jej nie mieszać z informatyczną – będziemy się już wkrótce kwalifikować do psychiatry, zawsze było dla mnie oczywiste…

…Pierwsze objawy masowej utraty równowagi umysłowej już są – jak chociażby wybór do Parlamentu Europejskiego drukarza ze Śląska – Adama Kazimierza Marcinkiewicza – tylko dlatego, że wyborcy pomylili go z tym Kaziem Marcinkiewiczem, o którym wiedzą z informacji, że sypia z Izą.

…Jak się ten trend umocni, jak się to stanie modne, ludzie zaczną zmieniać nazwiska także z innych pobudek. Na przykład Cenckiewicz i Gontarczyk następną książkę mogliby wydać jako Adam i Michnik. Zobaczylibyście, jakie entuzjastyczne byłyby recenzje…
…Wracając do psychiatrii medialno-społecznej. Kalifornijscy psychiatrzy uważają, że stały natłok informacji, ich błyskawiczny przepływ, piętrowe paski telewizyjne, alerty są zbyt gęste i zbyt szybkie dla ludzkiego mózgu, a ich obfitość przekracza możliwości przetwórcze naszych neuronów. Jesteśmy i niezdolni do analizy, i zestresowani, zwłaszcza że większość dostarczanej nam informacji jest, jeśli niedramatyczna z istoty rzeczy, to udramatyzowana redakcyjnie.
…Jeden z uczestników tego projektu badawczego prof. Dilip Jeste powiedział Emmie Barnett, specjalistce brytyjskiego dziennika "The Daily Telegraph" od digitalnej technologii i mediów, że neurony odpowiedzialne za takie cnoty ludzkie jak mądrość i empatia działają powoli, wobec czego te obszary mózgu są omijane, kiedy świat zaczyna być zbyt stresujący. Górę bierze i dyktuje zachowanie prymitywny instynkt przetrwania. Nasz mózg nie ma po prostu w warunkach potopu informacyjnego czasu na segregację wiadomości ani na odpowiednią reakcję.
…Zdaje się, że bez żadnych badań, bez pomocy psychiatrów, bez całego naukowego instrumentarium szefowie wszystkich naszych telewizji i ich programów informacyjnych instynktownie wiedzieli to wszystko od dawna. Dlatego nie zostawiali i nie zostawiają Polaków samych ze strumieniem informacji i niedoskonałym, powolnym mózgiem. Nie pozwalają na lekceważenie i stępienie wrażliwości.
Każda wiadomość jest od razu, jeśli nie expressis verbis, to przynajmniej językowo, opatrzona wykładnią moralną. Polak nie musi sobie przegrzewać mózgu myśleniem, nie musi uruchamiać obszarów pozainstynktownej refleksji, bo wszystko ma wyłożone jak na talerzu.
Nie tylko, co się wydarzyło, ale także dlaczego, po co, co z tego wynika i jak się do tego ustosunkować.

…Wicepremier i sekretarz generalny Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna wyraził przekonanie, że po przyszłorocznych wyborach premier Donald Tusk, zostawszy prezydentem, będzie także nadal przewodniczącym partii.

Donald Tusk istotnie może – jeśli będzie chciał – być równocześnie prezydentem i szefem partii. Taka jest dzisiejsza Polska, co trudno zauważyć w natłoku informacji, a zwłaszcza niełatwo jakoś to sobie uporządkować w zaśmieconej głowie. Chciałbym tylko zwrócić uwagę Grzegorzowi Schetynie, że jeśli Tusk może być prezydentem i szefem partii jednocześnie, to może też zatrzymać urząd premiera, a nawet – jeśliby ojczyzna go wezwała w potrzebie – zająć fotel ministra spraw wewnętrznych. Może też przyjąć tytuł Generalissimusa, na co czekam z niecierpliwością. Moje neurony mózgowe domagają się bowiem nazywania rzeczy po imieniu.
źrodło:http://www.rp.pl/artykul/2,319965_Rybinski__Generalissimus_Donald_Tusk_.html

------------------

Potem był rok 2010. Po dwunastu miesiącach urlop częściowo „odbył się” w tym samym miejscu. Po wspomnianych Niemcach ani śladu, inni ludzie, inne rozmowy, inne skojarzenia. Jedna rzecz wspólna: przerażenie refleksją, jaka rodzi się po zestawieniu kilku faktów, tych leżących na wierzchu. Tak, Rybiński nie żyje, następców najwyraźniej brak. Jest z tym brakiem jak u A.A. Milne’a (Kubuś Puchatek): im bardziej na następcę czekamy tym bardziej go nie ma. Tusk odsunięty od prezydentury nadal udaje, że rządzi jako premier, teraz bez zahamowań, bo po zbrodni z 10 kwietnia banda wzięła wszystko, z prezydentem i szefem parlamentu na czele. I co? Bać się przepowiedni starego Niemca już, teraz-zaraz, czy za chwilę? Znaki na niebie i ziemi, te ostatnie może bardziej, wskazują, że tak, po stokroć tak! Pokazali nam już, że można wygonić na ulicę złodziei, gwałcicieli i alfonsów, można inwigilowac ludzi przy pomocy sprzętu, za który inwigilowani sami zapłacili (komórki!), można też naszczać do przyniesionego przez sąsiadów znicza, można właściwie wszystko – a ludzie jak to ludzie, spokojnie wrócą z urlopów do domów, kupią dzieciom nowe szkolne zeszyty, a telewizja będzie dalej gadała o tolerancji i zrozumieniu. Tym głośniej, im wyższe kroją się nam podwyżki. Wszystkiego, od chleba i benzyny po czynsze i opłaty wszelkiej maści.



W sieci, do której zawsze uciekałem mając dość prasy nachalniejszej od dawnej Trybuny Ludu wolność coraz trudniejsza. Dwa podstawowe powody: obawa przed fizycznym i namacalnym już gnojeniem niektórych nieprawomyślnych blogerów i ta przerażająca poprawność, która dławi ekspresję. Rzecz nie w brzydkich wyrazach, choć jako żywo nie potrafię pojąc dlaczego nie wolno powiedzieć szmacie, że jego (jej?) argumenty są szmatławe… Przypomina mi się fragment opinii Cata Mackiewicza bodaj z 1927 roku o pewnym jego przeciwniku posądzonym o szpiegostwo na rzecz Rosji sowieckiej. Brzmiało to tak, że niby ów przeciwnik Polak z Polaków, za to należy mu się szacunek, ale jako ruskiemu szpiegowi trzeba czym prędzej klientowi wystawić szubienicę i powiesić jak prawo przykazuje. Więc 83 lata temu można było wyrażać swój pogląd wprost i bez ogródek – dzisiaj już nie?



Wątek „Różnimy się” – a podobno nie powinniśmy. Bo to niby wojna polsko – polska. Ależ różnimy się od zawsze, zawsze byliśmy rudzi lub łysi, chudzi i grubi, myślący normalnie albo w chory sposób. Dlaczego miałbym być podobnym do jakiegoś tam Zbigniewa N., specjalisty od napadów na burdele i gwałcenia burdel-mam? Co mam wspólnego z jakimś zaćpanym Tarasem, młodym durnowatym z kucharskiej obsługi ASP? Jaki będzie efekt tej postulowanej unifikacji, tego jednego głosu „narodu” chóralnie popierającego jednego przywódcę z jednej partii, przecież równie demokratycznie sprawującej władzę, jak tamten prawzór?



Powroty po-urlopowe są też trudne z powodu innej perspektywy, którą umysł niejako automatycznie przykłada do rzeczy i spraw przedtem zwykłych, codziennych. Piszę o tym po wielokroć: wyszkoleni agenci usiłują coraz skuteczniej wpływać na nasze postrzeganie. Chcą wkleić się gdzieś pomiędzy dyskutantów, znaleźć swoje stałe miejsce w krzywieniu poglądów, perspektyw, systemów odbioru. Stale, bez przerwy apelują o „normalność” – bez historii, bez pamięci jednostkowej i zbiorowej. A potem bezczelnie sugerują, że podczas otwierania puszki z groszkiem dokopali się… Kaczyńskiego! Leczyć się, świrki, leczyć czym prędzej! Bo historia, którą tak postponujecie już pokazała gdzie wasze miejsce…



Skąd te wszystkie skojarzenia? Proste: właśnie rysuję na mapie trasę tegorocznego urlopu. Gdzie by się nie obejrzeć : dupa zawsze z tyłu. Tyle samo per saldo kosztują okolice Mikołajek, Mrągowa, Giżycka i Węgorzewa. Tu taniej obiady, ale droższy nocleg, ówdzie odwrotnie, biorą za żarcie ile wlezie. Najlepsze atrakcje obiecują miejsca, w których do jeziora dwa kilometry, w promieniu 500 metrów ani jednego drzewa, za to podobno „zwierzęta gospodarskie i domowe”. Krowę to ja już kiedyś widziałem, nie jestem ciekaw. Pan właściciel wystudiowanym głosem najpierw opowiada o atrakcjach, potem pyta kiedy zjadę, na koniec twierdzi, że pierwszy tydzień czerwca to już sezon, więc ceny u niego większe. Bo widzisz pan – mówi – ja muszę zarobić na resztę roku… Wstrząsające! Dramatyczne! Ktoś trzy czwarte roku chce leżeć wentylem do góry, więc w pozostałą część musi się nachapać ile wlezie. A pies z tobą tańcował, hotelarzu od siedmiu boleści!

M.Z.

Brak komentarzy: