wtorek, 31 maja 2011

Jak chór...


Przyznaję: jestem jak chór grecki. Jak banda starców poprzebieranych w białe prześcieradła, która krzyczy na scenie „Jedziemy, pędzimy, wiatr świszczy w uszach, biegniemy, doganiamy…” I oczywiście żaden tyłka nie ruszy z miejsca, taka jego rola, że ma stać i wrzeszczeć o pędzie. Ale licznik stuka, moje dni przedurlopowe gwałtownie kończą się, jazda za progiem… Będę usprawiedliwiony!

Jak wyjść z codziennego kieratu, z tego radiowego, telewizyjnego i wszelkiego innego prania mózgu? Przyjąłem jedyną znaną mi metodę: drobnych prac fizycznych w separacji od przekaziorów. Tu dokręcić śrubkę, tam coś przyszyć (tak, tak, umiem nawet wodę rozgotować na miękko!), ówdzie przykleić. Głównie prace przy samochodzie. Najlepiej gdzieś w krzakach – nie mogę już słuchać ulubionej kiedyś Trójki, agitator Strzyczkowski jest po prostu nie do zniesienia, poranna Beata Michniewicz jeszcze gorsza. Nad szklanym ekranem pastwiono się już tak dokładnie, że nie ma co dodawać. I dzisiaj tylko wpadła mi do głowy myśl przewrotna: a co będzie, kiedy po powrocie zechcę usystematyzować wiedzę o otoczeniu? O rany, będzie się działo!

Niemcy do 2022 roku zamykają wszystkie swoje elektrownie atomowe. A w Polsce nowe prawo będzie je wspierać i jak rozumiem otwierać. Zapewne słusznie sąsiedzi wpadną na pomysł, że skoro ten cholerny atom jest już tylko u nas, to celowym będzie urządzenie tu także składowisk pozostałości po atomistyce europejskiej. Gdzie? Znów w Międzyrzeckim Regionie Umocnionym, były już w przeszłości takie pomysły, były demonstracje, wtedy pomogło? A dzisiaj? Pomoże? Bo na dnie tych umocnień cały czas przemieszcza się masa wody, nie wiadomo skąd wypływającej i dokąd podążającej. Rozwlecze atomowe śmieci jak amen w pacierzu…

Włoski Gigi Amoroso, pardon, Silvio Berlusconi przepadł w wyborach lokalnych, nawet w rodzinnym Mediolanie. To znaczy – na razie to jego partia dostała tęgie lanie. Aż chciało by się napisać, że słusznie, że dość już tego farbowanego dziada. No bo w końcu on tę partię firmuje. Ale czy my mamy lepszych? Coryllus na Ekranie słusznie zwraca uwagę na porządki w sąsiedniej Austrii, kraju trochę zapomnianym i niedocenianym – w tym sensie, że faktycznie potęga głupoty austriackiej poraża. Jak się oczywiście dokładniej przyjrzeć to i zboczeńców mają w dużych ilościach, i faszystów, i wrednych policajów, tudzież celników. Strach się bać, a tymczasem wycieczki do Wiednia tanieją, chciałbym kiedyś zobaczyć to miasto porządnie, a nie tak, jak w 1980 roku na wycieczce z socjalistycznej jeszcze Czechosłowacji. Wtedy autokar podjechał pod drzwi samolotu i nie wypuścił klienteli ani razu. Aż do operacji ponownego załadowania na pokład. Jeśli więc ktoś pyta czy byłem w stolicy tego zapomnianego mocarstwa – odpowiadam, że byłem. Ale jakby nie było mnie wcale, toć to takie lizanie cukierka przez szybę… W każdym razie parę gazet austriackich miałem w ręku najdalej dwa lata temu. Przetłumaczono mi parę tytułów, spojrzałem z niedowierzaniem na layouty… No aż trudno uwierzyć, że można żyć bogato i szczęśliwie (a tak zdaje się żyją) uprawiając taką amatorszczyznę. Nawet kryminałów nie potrafią kręcić, ostatni jaki widziałem był z Szarikiem, pardon, Rexem, w roli głównej. No i ten kundel jednak okazał się lepszy od komisarza, któremu rzekomo podlegał. Austriacy! Zróbcie coś z tym, ja wam dobrze radzę!

M.Z.

poniedziałek, 30 maja 2011

Spacery terapeutyczne


Raz do roku normalny człowiek powinien wyprowadzić zwierza na spacer. Inaczej ten zwierz w człowieku wścieknie się i pewnego dnia ugryzie w sposób nie kontrolowany. Raz na jakiś czas człowiek winien się upodlić. Przeczytać na siłę co najmniej dwie strony stałego biuletynu Ministerstwa Prawdy z Czerskiej, iść na obiad do makdonalda, albo pożreć wczorajszego kota u miejscowego Wietnamczyka. Jeśli przeżyje - to jest gość, nic mu już do następnej próby nie grozi i może zachowywać się jak zaszczepiony. Ale, ale… Gdyby kto chciał GW czytać u makdonalda to niechaj ma świadomość, że igra ze śmiercią! Dwie trucizny wzmacniają się wcale nie podwójnie, ale co najmniej poczwórnie. Mało kto wytrzyma…

Teraz dwie dość stare wiadomości, które moim zdaniem są ważne, nie wiem dlaczego je zapisałem, ukryłem i odszukałem dopiero teraz. Otóż po pierwsze pasy bezpieczeństwa w samochodach zgodne są… z konstytucją. Tak przynajmniej stwierdził Trybunał Konstytucyjny. Jak moi Czytelnicy wiedzą interesuję się samochodami, ale nigdy bym nie pomyślał, że może zajmować się ich wyposażeniem tak znakomite gremium. Przed zimą ten grecki chór ma się zająć konstytucyjnym obowiązkiem ciepłego ubierania się rodaków podczas zamieci. To oczywiście możliwe sugestie komentatorów wyroku. Łażenie w slipach będzie więc niezgodne z konstytucją. A jeśli ktoś obszyje je futerkiem?

Po drugie dziennikarzy izraelskich wywalono na zbitą mordę z organizacji międzynarodowej grupującej przedstawicieli tego zawodu. Oficjalnie pod pretekstem nie płacenia składek. Niby mała rzecz, powie ktoś, dawno zapomniana – ale jeśli już izraelitów wywalają na twarz z powodu takiego marnego geszeftu to coś musi być na rzeczy. Bo u nas w sieci internetowej wytrwale za to propagują. Co propagują? Ano na przykład książkę jakiegoś chorego na umysł profesora z Kanady, który utrzymuje, że Niemcy podczas drugiej wojny światowej na terenie okupowanej Polski nie byli w stanie odróżnić Żyda od nie-Żyda. I gdyby nie wydatna pomoc chłopów polskich – którzy te umiejętności fizjonomiczne posiedli zdaniem profesora w stopniu mistrzowskim - to Auschwitz po prostu by się nie udał. Podobno autor tego cennego odkrycia historycznego specjalizował się kiedyś w historii Indian kanadyjskich. Musiał często pomiędzy nimi bywać, pewnie nie zawsze w przyjaznych celach. Bo chyba mu w zadku utkwiła ostra i zatruta strzała. W każdym razie jad działa, na rozum już padło…

Zatem w ramach corocznego wyprowadzania zwierza z siebie mam ochotę powiedzieć dzisiaj, że z obu tych odgrzebanych wiadomości jestem niezmiernie rad. Wściekle i po zwierzęcemu. Zapiski wskazują bowiem durniów tak kosmicznych, że gdyby (jak powiadał Napoleon, a co przywoływałem już wielokrotnie) nie wyniesiono ich odpowiednio wysoko - nikt by się na ich durnowatości nie poznał. A tak mamy jak na tacy…

M.Z.

niedziela, 29 maja 2011

Spiski


Ponieważ nigdzie nie należąc reprezentuję już tylko samego siebie – mogę mówić o rzeczach, o których inni muszą milczeć. Z przyzwoitości, albo z przezorności – no w każdym razie takie informacje, jakie za chwilę tu ujawnię nie są kolportowane powszechnie. Tymczasem mnie żadne kierownictwo nie skarci, po prostu nie istnieje coś takiego – zgodnie ze starym dowcipem kabaretu Elita. „Jadą goście jadą koło mego sadu. Do mnie nie zajadą - bo ja już tu kurcze nie mieszkam…”

Otóż w pewnym ogródku, wśród zacisza zieleni i grilowego dymku odbyła się ostatnio tajna narada międzyportalowej części blogerów. To w skrócie polega na tym, że spotykają się ludzie, którym chce się ze sobą rozmawiać, choć niekoniecznie w duchu pełnej zgody i akceptacji do słów poprzednika. Jako że niejaki Obama właśnie odlatywał z naszego pięknego, choć nieszczęśliwego kraju pozamykano ulice, a nad jaskinią spiskowców krążyło tyle helikopterów, ile kiedyś pokazywano jedynie w filmie „Apokalipsa” Coppoli. Zagłuszały się wzajemnie i o podsłuchach nie mogło być mowy. No to my dalej do radosnego spiskowania!

Tylko trzeba było wybrać przedmiot spiskowania…

A z tym same niestety kłopoty. Bo tak: jeden wydał dwie książki i chciał koniecznie powiedzieć coś na ich temat. Trochę powiedział. Ale drugi miał problemy w uprawianej witrynie sieciowej – i to było dlań najważniejsze. Reszta zdania podzielone: a to kawałki obyczajowe, a to wspominkowanie, a to wycieczki osobiste. Rzecz jasna ci, którym osobiście przykładano byli nieobecni. I dobrze – bo pewnie helikoptery na górze miały by sensację. Bójka na działkach, a obok jedzie Obama… Dostalibyśmy rakietą jak amen w pacierzu! Skończyło się szczęśliwie – gospodarz podał hasło i rozległo się już tylko miarowe kłapanie paszcz, grill działał jak oszalały. Zajadły zdążył tylko zauważyć, że jak zwykle nie przyszli ci, którzy byli zapowiedzeni. A pewna dama stała się jeszcze bardziej nieznana, czy domyślna, nikt nie wie kim jest i zaczynają krążyć pogłoski, że w realu to wąsaty facet. Może i tak być…

Potem jednak rozmawialiśmy. Najpierw o sieciach dystrybucji książek. Okazało się, że niewielu wie coś konkretnego na ten temat, zaś najbardziej zainteresowany, autor, ma tak oryginalne zdanie, że ani się sprzeciwić, ani potwierdzić. W każdym razie księgarze to sukinsyny. Nie ustaliliśmy tylko czemu mówią jak mówią, czyli jednym głosem. No i kto tym wszystkim steruje. Czerska? Po części pewnie tak. Ale czy Czerska ma aż tak długie rączki, by sięgać nimi do maleńkiej księgarni w jednak zapapędziałym Grodzisku Mazowieckim? Osobiście wątpię. Więc jakoś to sukinsyństwo musi się roznosić. Droga płciową czy kropelkową?

A propos sensacji obyczajowych: dzisiaj na blogu wczorajszych dyskutantów ukazał się kawałek o tym, co winna zawierać książka dobrze sprzedawalna, co zawiera, co jest kiepskie i dlaczego. Wielkie nazwiska: Ziemkiewicz, Wildstein, Łysiak. Jak twierdzi autor panowie ci popełniają wielkie błędy w opisywaniu rzeczy typu sekscesy, czy inne płciowe wyczyny. No popatrzywszy na Ziemkiewicza pewnie jest w tym jakaś racja. Osobiście mam do tego pana wiele zastrzeżeń już od czasów „Polactwa”. Pisze tam jasno, że linia jego rodziny wywodzi się wprost z chłopstwa, po czym obrabia to chłopstwo ile wlezie. Po części słusznie, po części nie wiem – ale podejrzenie, że jeden z ziomali najpierw ziomalom obrabia dupę, by następnie stwierdzić, że on jest wyjątkiem od reguły - i ze to w którymś miejscu jest konstrukcja fałszywa - jest wielce prawdopodobne. Bo niby dlaczego właściwie miałby być inny? Skoro w życiu formalnym równie cwany czy przebiegły, równie bezwzględny i monotematyczny. Każda następna książka potwierdza przecież istnienie w głowie jej autora wątków i elementów zdecydowanie pszenno-buraczanych. I strzyżenie tego łba na rekruta, to samo zresztą zrobił inny mędrek polityczny, Ponton Kamiński, nie czyni z obu panów dzieci miejskich salonów. O Wildsteinie nie chce mi się nawet gadać. Zaś życie seksualne Łysiaka w ogóle mnie nie interesuje, jego projekcja na karty powieści czy tworów publicystycznych również. Podejrzewam tylko, że ten akurat autor mając takie rozeznanie w źródłach jakie ma – na temat seksu mógłby powiedzieć sporo…

Odszedłem od ujawniania spisków… Ale by nie być nudnym powiem tyle, że zakończyło się pokojowo. Gospodarz o ile jeszcze nie umarł ze zmęczenia (a napracował się wczoraj okrutnie!) pewnie zarządzi kolejne spiskowanie jeszcze tego lata. Czy znów nie przyjadą zapowiedzeni? Nie wiem. Bo też i nie wiem, czy mnie ktoś o obecność poprosi. Zobaczymy… Prośba jest tylko taka: rozumiem, ze macie dzieci. Ja też mam. Przyprowadzić następnym razem? Brutalnie: będziecie mieli okazję zobaczyć co się dzieje z młodym człowiekiem, który już od kołyski uczestniczy w życiu dorosłych.

M.Z.

piątek, 27 maja 2011

Spór z Nowo-ekraniczanami


Napisałem dzisiaj kilka słów o postaciach z Nowego Ekranu. Kiedy jeszcze tam pisałem jedną z moich ulubionych blogerek-komentatorek była madame Molier. I jako się rzekło: losy Ekranu nie są moimi losami, ale ulubionych czytam. Dzisiaj Molier opublikowała swój tekst pod tytułem „Najnowszy ranking wyborczy”.
I tam mówi kilka rzeczy o procentowym rozkładzie sił. PO tyle, PiS tyle, SLD tyle. Nie przywołuję tu wartości przytoczonych przez dawną moją komentatorkę, bo nie ma to żadnego znaczenia. Gdybyś Szanowna czytała co publikuję tutaj, na swoim blogu, wiedziała byś doskonale, że te słupki to żadne realia, tylko z lekka zakamuflowana forma polecenia dla wiernych. Tak ma być. A jak będzie naprawdę – to się okaże. Być może coś trzeba będzie skorygować. No to się skoryguje, w końcu nie po to zaufani siedzą i liczą – albo siedzą i udają, że właściwie policzyli, bo ma być jak przykazano.

Jest wszakże w tym tekście inny wątek, przyznam, że wzbudził we mnie sporą złość. Molier napisała tak:
„…Część blogerów wyniosła się z Nowego Ekranu, żeby przeczekać i zobaczyć, jak Nowy Ekran będzie działać. Część podobno bezpowrotnie. Czy taka postawa nie jest przypadkiem sprzyjaniem powyższym sondażom? …”

I natychmiast w to miejsce wszedł Carcajou pisząc: „…Oni są pewni, że NE padnie - wiem co mówię, to skoordynowana akcja…”

Aż się zapieniłem! Carcajou, ty niegrzeczny chłopcze! Mylisz się! I pewnie począł bym natychmiast mnożyć kolejne epitety, gdyby nie przytomny komentator Katron. Tak oto odpalił:

„… Mi jest przykro, że tak się stało z NE. Od początku wyraziłem moją dezaprobatę dla pomysłu ŁŁ i zaufaj, wynikało to z głębi serca. A Twoja postawa może budzić wątpliwości. Bardzo zniechęcasz ludzi do powrotu na NE. Zastanawiam się czy takie działanie z Twojej strony jest celowe? Zapewne znasz "I Ty Brutusie przeciwko mnie". Pozdrawiam i życzę Ci byś zaprzestał szkalować blogerów, którzy "oddalili się" od NE. Jest coś takiego jak rozum i wewnętrzna intuicja. I dla niektórych to jest wskaźnikiem podejmowania decyzji…”

No! Tak, tak, droga Molier i szanowny Carcajou: Katron ma rację! Może trochę przesadza z tym „szkalowaniem”, nie odczytuje tego aż tak dramatycznie. Po prostu mylicie się, wyciągacie złe wnioski, stawiacie złe diagnozy. Będziecie leczyć na tej podstawie? To ciemno widzę. Podbiła tę kwestię kolejna komentatorka, Mysz-Drobnicowiec, mówiąc:

„…Chyba oboje przesadzacie, albo oboje nie rozumiecie, bo coś przegapiliście. Carcajou, na pewno, tym razem, nie "wiesz, co mówisz", chyba, że jako "skoordynowaną akcję" uznamy co innego, a odpływ blogerów tylko jako jej skutek. Pozdrawiam Was serdecznie…”

A na to Molier jak piekielnica jedna:
„…poza tym można się nie zgadzać na aktywność społeczną nE (nie wiem dlaczego?), ale działalność medialna to przecież o to się biliśmy…”

Po co ja to wszystko przywołuję i dlaczego zwracam uwagę na takie drobiazgi publikowane tam, gdzie mnie już nie ma? Z prostej przyczyny: oto ktoś po moim odejściu koniecznie chce mnie wrzucić do jednego worka z jakimiś spiskowcami, dywersantami czy licho wie kim jeszcze. Chce mnie potraktować jak własnego śmiecia. Oświadczam: z nikim przed odejściem się nie namawiałem! Nikt mną nie sterował, nikt o decyzji nie wiedział – póki jej nie ogłosiłem. Powody podałem. Wchodzić z jednego obozu przemocy, to jest PRL-u i postPRL-u do drugiego, teokratycznego, może tylko dureń – a ja o sobie tak nie myślę.W każdym z wymienionych obozów tłumaczono mi po wielokroć, że niewola też może być słodka. Widziałem jak słabsi psychicznie tym bzdurom ulegali. Mnie udało się pozostać przy swoim zdaniu. Mam przedstawicieli jednej i drugiej opcji dokładnie w dupie. Nie zamierzam też nikomu tłumaczyć własnych wyborów, nadto w takim zamęcie, że każdy głos ludzki musi w nim zginąć marnie, nie mówiąc rzecz jasna o głosach słusznych.

A co się tyczy właścicieli Nowego Ekranu: moim zdaniem mogą robić co im się tylko zamarzy. Także zakładać partie, animować ruchy społeczne, produkować sodalicje i stowarzyszenia. Nic mi do tego z założenia: to ich kasa, ich wysiłek i ich namówienie kilku ludzi, by razem ciągnąć ten wózek. Dlatego nie proponowałem, by wyrzucić na zbita mordę niejaką Circ – tylko powiedziałem jej co myślę. A gdy to i usunięcie tekstów, które mogły być odebrane przez kobietę jako zbytnio aroganckie nie pomogło – wyniosłem się z tej knajpy. Chcecie się bawić w ten sposób, płacicie za gorzałę i zagrychę – proszę bardzo, nic mi do tego. Tyle że już beze mnie. Jak to w poprzednim tekście powiedziałem jasno: nie jestem demokratą. Nie odwołuję się do żadnych demokratycznych praw. Ale ta monarchia po prostu mi nie odpowiada. Wyjechałem szukać innej krainy.

M.Z.

Wstrząsy


Właściwie nie powinno mnie to obchodzić: odszedłem z Nowego Ekranu, nie piszę tam, nie komentuję, czasem tylko czytam wybranych autorów. Ale pojęcie „wybranych” to też niejasna definicja. Otóż oni są wybrani nie dlatego, iżbym ze wszystkim co napiszą zgadzał się. Przeciwnie, z większością ich treści nie zgadzam się głęboko i żarliwie. A jednak czytam, ponieważ w zamęcie ich myśli postrzegam i takie, które mnie interesują, z którymi mogę się utożsamiać albo na przykład polemizować. W tym miejscu dodam złośliwie: nawet zepsuty zegar dwa razy na dobę pokazuje właściwą godzinę. Trzeba tylko wiedzieć, o której jego wskazówkom należy uwierzyć…

Tymczasem cykl Ekranowych wstrząsów trwa w najlepsze. Najpierw były deklaracje polityczne, które przyniosły ewidentny spadek oglądalności. Potem wojna Łazarza ze Ściosem, Ścios to doskonały autor, ale też wyjątkowy cham komentatorski, więc mniej więcej z góry wiadomo było jak się to skończy. Dzisiaj z Rady Programowej odszedł Coryllus, w proteście przeciwko ponownemu wejściu na forum niejakiego Jarosława Kozaka, zawodowego prowokatora i wyjątkowej łajzy. Dowództwo Ekranu na to NIC. Ani słowa – przynajmniej do chwili, w której piszę ten tekst. Gdzieś w tle cały czas międlone są mantry o wolności wypowiedzi i takich tam duperelach. Tak, DUPERELACH, z żalem stwierdzam, że nadmiernie wiele osób z owej wolności wypowiedzi zrobiło kolejnego bożka, przed którym pada na twarz i przed którym nie masz dla nich obrony. To wszystko jasno pokazuje niedostatki ponoć najlepszego systemu, czyli demokracji. Tu od razu dodam, że ja nie jestem demokratą. Rozsądny człowiek nie może być bowiem chwalcą systemu, który rację przyznaje arbitralnie zorganizowanej bandzie największych idiotów ponad garstkę ludzi rozumnych. Tego po prostu nie ma sensu bronić, to przeczy jakimkolwiek wartościom – prócz rzecz jasna wartościom sztucznie wytworzonych, właśnie dla potrzeb owej „demokracji”.

Jak to wszystko rozwiązać? Wolność wypowiedzi potraktować jako dobro, którego używanie może odbywać się wyłącznie sumptem osoby zainteresowanej. Innymi słowy: chcesz Kozaku kozakować to załóż sobie swoje forum. I tam wylewaj z rury wydechowej cały ten szlam umysłowy, który twój organizm produkuje w nadmiarze, inaczej widać nie potrafi.

Z podobnym, ale mam nadzieję już rozwiązanym problemem spotkałem się w magazynie Polacy.eu. Też przylazł nieproszony pewien Bredzisław, nie rozumiał dokładnie niczego z przekazywanych mu treści, komentował jeszcze inne, ale nie moje, słowem siał zamęt i po prostu szkodził. Wypłoszono gościa, choć pewnie on uważa, że go wywalono na zbity pysk. Trudno, niechaj tak sądzi, nic mi do tego. Efekt krótkiej działalności tego osobnika jest taki, że ja na przykład, autor w pewnym momencie bardzo produktywny, straciłem wolę tam pisania. To pewnie minie, w końcu nie chcę spowodować, by trud właścicieli forum poszedł na marne, dalej otrzymałem bardzo wiele ciepłych słów poparcia – więc do zobaczenia po urlopie.

M.Z.

czwartek, 26 maja 2011

Krecia robota




Kiedyś radio w samochodzie było wynalazkiem niemal epokowym. Już człowiek nie jechał sam, mógł posłuchać jakiejś muzyki, trafiały się tez krótkie i syntetyczne wiadomości. Dzisiaj zmieniłem zdanie – radio w samochodzie staje się zwykłym prześladowcą. Indoktrynuje, namawia, kręci i zagaduje tak, że bardzo trzeba uważać, by ze złości nie rozjechać wielkiego autobusu z przodu… Poranki bywają straszne!
W radio pracowity poseł z SLD opowiada jak to podczas długiego weekendu „nadrabiał braki” – bo bardzo pracowity jest i już. Znów jakaś przemowa starego komucha, no wcielona elegancja i wiekowa mądrość, tylko słuchać z rozdziawioną gębą i nie dyskutować. Czarzasty proponuje wyborczą współpracę PO – SLD – PSL. Znacie? Znamy?: zespół mały, ale zgrany. Rudy, Kalisz i organy. Ostatnio organy bezpieczeństwa – uwaga, uwaga, obywatelu bądź grzeczny, bo zapiszemy cię jako kibica. Albo potraktujemy jak autora antyprezydenckiej strony internetowej! I do paki! Jest dobrze! Jest wspaniale! Premier zdaniem jakiegoś generała zatracił instynkt samozachowawczy w materii śmierci Bin Ladena. Racja. Ale dlaczego mówi nam to ktoś, kto ma dość wątpliwe powiązania i niejasną pozycję? Czy to kolejna odsłona „przełożonej wajchy”? Słuchacze popierają. Przynajmniej takie głosy puszczono na antenę. Jako facet, który kiedyś został zobowiązany przemocą do produkowania listów od czytelników i czytelniczek doskonale wiem, jak to się odbywa.

Ale… można otoczenie widzieć i tak. Zapiekłym zwolennikom tej optyki właściwie nie mam nic do powiedzenia. Wspomniany nadmiar wspaniałości albo ich uśpił, albo mają tak niskie poczucie własnej wartości, że kość rzucona w powietrze sennym ruchem zdaje im się już szczytem szczęścia. Merdają ogonkami i są wniebowzięci. Powodzenia. Stójcie spokojne w kolejkach (a może was kolejki nie dotyczą?), przemieszczajcie się swymi nowymi terenowymi autami pośród tłumów łagodnych i życzliwych otoczeniu kierowców, odbierajcie przyjazne polecenia od swych światłych rozumem szefów, wilcze prawa korporacji, w których pracujecie uznawajcie za rajskie zasady, a być może te raty, które co miesiąc płacicie zdadzą wam się mniejszym obciążeniem, niż jeszcze wczoraj. Naprawdę nie mamy o czym gadać.

Z lekka w raj polski wątpiącym chcę jednak rzec pewne zdanie, które utkwiło mi w pamięci. Otóż pewien dość starawy znajomy zwykł był mawiać, że stan, w którym nadzorcy obozu przetrwania zwanego PRL-em z dnia na dzień stali się naszymi idealnymi pracodawcami w firmach prywatnych i organizacjach pozarządowych, naszymi mentorami i w ogóle dobroczyńcami – jest STANEM CHOROBY CYWILIZACYJNEJ. Bo oni, te wywłoki i zombi z tamtych struktur w swej istocie nie zmienili się ani na jotę. Rżnęli nas ideologicznie wtedy – i rżną dzisiaj. Różnica polega na tym, że ongiś widzieliśmy to jako czystą przemoc. Dzisiaj już nie. Coś rodakom w znacznej mierze kark złamało. Czyjaś krecia robota okazała się dobrze przeprowadzona. Mam nadzieję, że szlag ich za to trafi kiedyś bardzo bolesny. I tych starców mentalnych i tych zmurszałych komuszków, dla których ciągle żywe jest abstrakcyjne wspomnienie wspaniałych lat pięćdziesiątych, kiedy to damy były tak gorące, że dawały na śniegu… Uwaga, uwaga! Obwieszczenie! Te gorące poumierały na artretyzm! Wam panowie poopadały nie tylko ręce. Więc nie ma co wziąć – ani czym wziąć. Pozostały bzdety umysłowe.

No niestety tak to widzę.

I jeszcze a propos radia. Przed urlopem pożyczyłem od znajomego CB. I aby oswoić się z tym wynalazkiem pojechałam ciut poza ścisłe centrum. Raptem słyszę: czerwony japoniec, zwolnij, masz miśków w nieoznakowanym na ogonie! Faktycznie, Octavia z kamerą. A już się rozpędzałem… Może więc to jest tak, że nie należy rzucać nożem w telewizor, tylko zmienić paru redaktorów? W końcu te radiowe fale okazują się czasem nie takie znów złe…

M.Z.

środa, 25 maja 2011

Ze snu na jawę


Jak to się dzieje, że oto ja, wychowany w socjalizmie tegoż socjalizmu ni w ząb nie cenię? Coś mi się tam co prawda roi z czasów młodości, ale niestety to nie Plena KC, nie żadne pięciolatki czy inne „sukcesy” gospodarcze czy polityczne – ale raczej osiemnastolatki, czyli ładne dziewczyny, jacyś koledzy dawno zapomniani, szkolne czasy i pierwsze podróże w świat. Świat dwa województwa dalej – by sobie kto nie pomyślał. No ale to też było bardzo daleko.

Rozmawialiśmy o zmienianiu świata. Jedni mądrzej, inni mniej mądrze. Tych drugich szybko odsiewało się. Nikt potem nie wiedział gdzie się podziewają. Nikogo to już nie interesowało. Prawda wyszła na jaw wiele lat później. I była to niestety prawda bardzo zagmatwana. Okazało się bowiem, że pozorni głupcy wcale tak źle na swojej głupocie nie wyszli. Uprawiają intratne zawody, rozmnożyli się na potęgę, na imieninach seniorów spotykają się w kilkadziesiąt osób minimum. Cenią te związki, wcale się im nie dziwię. Dziwne jest to tylko, że przy dowolnej tak zwanej politycznej rozmowie głupota z lat minionych przebija wszystkie warstwy pozłoty. I znów zapada milczenie – bo nie bardzo wypada zmieszać z błotem panią doktor nie widzianą lat grubo ponad trzydzieści…

„No a w latach osiemdziesiątych to już prawie doganialiśmy…” Wymienieni wyżej ludzie nie bardzo potrafią powiedzieć kogóż to mianowicie doganialiśmy, może zbyt skomplikowane nazwy nie przechodzą im przez usta: jakieś Burundi, jakąś Botswanę? No bo ja mam ekstremalne zdanie, niewielu je podziela… Serio? To proszę spojrzeć na niżej przywołane fragmenty tekstu, Maciej Eckardt, wicemarszałek woj. kujawsko-pomorskiego, samorządowiec. Tekst zamieszczony na stronie „Salon24” (www.salon24.pl) dnia 25 września 2008 r. Niby dawno. Ale jakże aktualne!

Kim Ir Napieralski

…Wcale, a wcale nie żal mi Kiszczaka, Jaruzelskiego, Kani, Siwickiego oraz innych chodzących trucheł, nad losem których wzrusza się czerwona gawiedź, gdyż czy się to gawiedzi podoba czy nie, truchła te mają polską krew na rękach, co niestety nie trafia do zakutych czerwonych łbów dawnego aparatu oraz kibicującym im, wypranych przez różowe media, poputczików. Dlatego, mam nadzieję, stosowna ustawa w tej sprawie przejdzie przez parlament, bo wymaga tego zwykła obywatelska i społeczna higiena.

Ja oczywiście poszedłbym dalej i za jednym zamachem pokroił emerytury partyjnym funkcjonariuszom (szczebel do uzgodnienia), bo swoim „pierdzeniem” w czerwony stołek legitymizowali całe to draństwo, zwane dla zmyłki „demokracją ludową”, stwarzali pozory legalizmu czegoś, co z natury legalne być nie powinno i - co nietrudno przewidzieć - trwało by dalej w najlepsze przy ich udziale, gdyby się po prostu nie zawaliło pod ciężarem własnej nieudolności i tępoty.

Paść to całe draństwo musiało, bo było aberracją i intelektualnym skrzywieniem. Na tyle jednak mocnym, że znajdowało oparcie w pseudonaukowym bełkocie i całym systemie filozoficznym, który generował z siebie dialektyczne roboty w randze profesorów, szczekające na poczekaniu o wyższości socjalizmu demokratycznego, gospodarki planowej, zmierzchu kapitalizmu, internacjonalizmie czy innych semantycznych gniotach.

PRL padła, bo musiała. Na szczęście. Padła, bo odbierała ludziom wolność i inicjatywę. Sczezła, bo firmowały ją buraczane, nie skażone żadną myślą tępe i nalane twarze partyjnego betonu, którym rytm życia wyznaczały egzekutywy i zjazdy. PRL padła, bo była atrapą państwa, niezdolną do przetrwania w międzynarodowej rywalizacji, skłóconą na dodatek z własnymi obywatelami, którzy stanowią o kondycji i żywotności państwa.

Natomiast wszystko to, co można by dobrego o PRL-u powiedzieć dotyczy niektórych tylko ludzi. Oni tworzyli, pisali, odkrywali ważne dla nauki rzeczy nie dlatego, że szansę dała im PRL - oni czynili właściwy użytek ze swoich talentów, pomimo że żyli w PRL-u. Bo cały okres tzw. Polski ludowej, był okresem marnotrawstwa na niespotykaną skalę. Był czasem wypychania najzdolniejszych za granicę, tłumienia przedsiębiorczości i samoograniczaniem się w imię chorej doktryny. Był czasem, per saldo, bezpowrotnie dla Polski straconym. I ktoś za to ponosi winę.

Bo kiedy na pięć lat przed upadkiem PRL-u, cały zachodni świat nabierał niesamowitego impetu i przyspieszenia cywilizacyjnego, nad Wisłą towarzysz generał Jaruzelski przyjmował z należnymi honorami towarzysza Kim Ir Sena. Pal licho, można by powiedzieć, całował się przecież w usta z Breżniewem, Kadarem, Honeckerem i Ceausescu, to co tam jakaś wizyta egzotycznego brata komunisty. Nie takie cudaki nad Wisłą bywały.

A jednak, warto ten fakt przypomnieć i pokazać, jakie też umysły jeszcze niedawno sterowały nawą 40 milionowego narodu. Dlatego też przytaczam poniżej, nie po raz pierwszy zresztą, fragmenty psychicznej aberracji, która zwała się „demokratycznym socjalizmem”. To toast i przemówienie, jakie towarzysz generał Jaruzelski wzniósł (wygłosił) na cześć Kim Ir Sena. To naprawdę miało miejsce, to naprawdę działo się 23 lata temu. Nie wierzycie państwo, popytajcie na lewicy.

Szanowni towarzysze!
Zbliża się czterdziestolecie Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej.
Pod przewodnictwem Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej dokonała się rewolucyjna odmiana, historyczny postęp w życiu naszego narodu. Okres budownictwa socjalistycznego przyniósł nam ogromny awans cywilizacyjny, kulturalny, oświatowy, unowocześnienie, uprzemysłowienie oraz urbanizację kraju.
Na tej drodze nie zabrakło trudności, bolesnych i dramatycznych doświadczeń. Broniąc socjalizmu przegrodziliśmy drogę kontrrewolucji. Urzeczywistniamy konsekwentnie przyjęty na IX Zjeździe partii i potwierdzony na Krajowej Konferencji Delegatów program socjalistycznej odnowy, linię porozumienia i walki. (…)
Powrót Polski na drogę harmonijnego, pomyślnego rozwoju jest jednak sprzeczny z rachubami, zwłaszcza amerykańskiego imperializmu. Jego nacisk na Polskę trwa nadal. Tak jak Wy, drodzy koreańscy przyjaciele, doświadczamy prób bezczelnej ingerencji Stanów Zjednoczonych w nasze własne wewnętrzne sprawy. Tym naciskom nie poddaliśmy się i nie poddamy nigdy. Nie jesteśmy przy tym sami. Mamy niezawodnych sojuszników i przyjaciół - bratni Związek Radziecki, państwa socjalistycznej wspólnoty. Solidaryzuje się z nami światowy, antyimperialistyczny nurt lewicy i postępu społecznego. (…)


No i jak, smoki milusie? Jak się czytało, jak się teraz patrzy na „incydentalne zdanie” niżej podpisanego? Wiem, śnicie o minionej młodości, o tamtych uniesieniach i klęskach. Pora się obudzić. Jawa była taka właśnie!

M.Z.

poniedziałek, 23 maja 2011

Nie mam trupa, ale...


Podobno nic tak nie podnosi poziomu czytelnictwa gazety czy blogu, jak trup na pierwszej stronie. Można się śmiać – ale jest coś w tym powiedzeniu. Mój problem polega jednak na tym, że trupa wygenerować w tym miejscu nie jestem w stanie. Nie znam ani jednego, przykro mi. Dlatego dzisiaj postanowiłem powiedzieć słów kilka o poczuciu humoru. Nie ma trupa – ale są za to fajerwerki. Takie jak na zdjęciu.

Zacznę jednak od pewnego zwierzenia. Otóż większość Sylwestrów mojego życia spędziłem w domu. I jak to tego dnia, lepiej – tej nocy – bywa oglądamy z żoną telewizję. To jest dla mnie pewien szok, nie lubię telewizji i oglądam ją wyłącznie w szczególnych przypadkach. Jak ten właśnie… No bo coś trzeba zrobić przed zwyczajowym wydojeniem flaszki pseudo-szampana i ewentualnie odrobiny jakichś mocniejszych trunków. Gdzieś tam szaleńcy ze zwałami chińskich rakiet pod pachą maszerują w zimową noc – a my lecimy po kanałach. Polskich oglądać się nie da. Ostatnio występował tam bowiem facet przebrany w damskie futro. No pal sześć, że wyglądał jak stary pedał. Gorsze to co gadał i co promował. W głupich słowach dawno przebrzmiałe gwiazdy i kiepskie polskie przeboje z komunistycznych czasów. Tego się po prostu nie dało znieść… A, jeszcze gdzieś mignęły mocarne uda i schaby pani Rodowicz. Czarna rozpacz!

No to my ciach, jedziemy do Francuzów. Znacznie mniejsza sala, kilka osób przy centralnym stole, sądził by ktoś, że zaraz będzie paryski szyk i w ogóle elegancja – Francja. Nic z tego. Gość w kaszkiecie opowiada dowcipy sprzed drugiej wojny światowej, pręży się dama, której młodość minęła jeszcze za Amenhotepa, grubas pokazuje karciane sztuczki, a dwoje szaleńców wspina się na drążek zawieszony pod sufitem. Tyle mają do pokazania? Widać tyle. A ponieważ co rok jest mniej więcej to samo – znaczy publice podoba się. Cholera z nimi. Chcę coś weselszego!

I tu trafiamy do Niemców. Sala duża, stroje specjalnie niechlujne, część gości poprzebierana za prosiaczki albo ptaszki, wszystko zależy od roku. Muzyka za to prostsza. Ktoś powiedział by: prostacka. No ale takie przeboje minionych lat bywały, nic się nie poradzi. Niemcy cieszą się jak dzieci, są wspólne śpiewy, staruszki maślanymi oczyma wpatrują się w byłych młodzianków, staruszkowie stroją miny do jakichś małolatek. Wprost orgia zrozumienia i dobrego samopoczucia. Zwykle zostajemy tam do północy, potem flaszka już pusta, czas spania.

Brzmi to jak pochwała niemieckiej otwartości, prawda? Szczerzy są tacy, cieszą się spontanicznie i bez skrępowania… No cóż, obrazek przy tytule pochodzi z ich programu rozrywkowego. Tak mają w środku roku. Chciał facet zdobyć miłość publiki, włożył racę w dupę, wyszedł przed kamery, odpalił ładunek i było śmiesznie. Sylwestrowy opis jest wyjątkowy. Fajne mają poczucie humoru, prawda? No Wojewódzki się nie umywa! Nawet ten szaleniec Ącki nie ma szans. Choć przynajmniej widać w jakim kierunku podążają.

M.Z.

niedziela, 22 maja 2011

Awanse


Pisuję tu o różnych sprawach, intencja w każdym razie jest taka, by monotematyczny blok „Dupa Maryni” nie stał się najważniejszy. Jest więc blok „Kupić – nie kupić”, wszystko jedno czy samochód, czy mieszkanie, są też inne cykle. Oczywiście nie zawsze wiem co powiedzieć, po prostu nie na wszystkim się znam, choć gdy idzie o „wybory na wyborach” to z wielbicielami PO gadać mi się po prostu nie chce. Już wyjaśniałem dlaczego. W materii kupowania ostatnio jednak zaciekawił mnie dżentelmen uparcie twierdzący, że kłopotów nie ma, bierze się dowolnej wysokości kredyt i już. A ludzie, którzy tego nie potrafią należą do grupy złamasów, więc najwyraźniej sami zasłużyli na swój los.

Teza jest śmiała, ale też znana od lat. Pod koniec starego reżimu, czyli przed rokiem 1989 rozpowszechniana szczególnie chętnie, ponieważ wokół odbywał się wielki ruch uwłaszczania się nomenklaturowych gwiazd – no i jakoś tak zwykle wychodziło, że objawy zewnętrzne nowego bogactwa jednak wymagały pewnego usprawiedliwienia. Wprost: kradzież nie była tak straszna, gdy zdaniem złodziei znalazło się dobre jej usprawiedliwienie. I tak ci, którzy za czasów ostatniego PRL-owskiego Sejmu dostali z jego kancelarii przydziały na świeże Polonezy twierdzili, że to w końcu nic takiego, ot, przeciętny samochód, każdy może poprosić o talon. Co oczywiście wielu czyniło, z wiadomym negatywnym skutkiem. A grać było o co, nie wszyscy pewnie pamiętają, że kupno dwóch Polonezów po cenie państwowej i sprzedanie ich natychmiast po cenie wolnorynkowej gwarantowało zakup w Warszawie dwupokojowego mieszkania własnościowego.

Inni, może mniej doskonale ustawieni w „Robotniczej i Jedynej” mieli nad szarym tłumem tę przewagę, że wiedzieli gdzie i kogo słuchać – oraz od kogo na krótko pożyczyć worek kasy. Wystarczyło tylko działać jak niespieszny myśliwy, pilnie obserwujący otoczenie, a potem naciskający spust strzelby bez najmniejszego wahania. Posłużę się konkretnym przykładem: oto znany mi kierownik sklepu wielobranżowego zauważył, że na sąsiedniej posesji, u sprzedawcy samochodów pewnej japońskiej marki, pod koniec roku ruch zamarł niemal całkowicie. Naiwni sądzili, że auta po prawie 7 tysięcy dolarów zaraz po Sylwestrze stanieją, będą wszak o rok starsze – więc ich na razie nie kupowali. Zupełnie nie interesowały ich polityczne spory, pośród których coraz częściej pojawiało się ciche stwierdzenie, że oto dostaliśmy się (Polacy) do Międzynarodowego Funduszu Walutowego i obieg naszego pieniądza tudzież jego wartość MUSZĄ być urealnione. Tak też się stało – tyle że informacja odpowiednio wcześniej wyciekła gdzie wyciec miała i oto mój kierownik dostał przed świętami wspaniały prezent. Wiedział mianowicie, że niezagospodarowane auta z sąsiedniego placu podrożeją. Wiedział też kiedy to się stanie.

Przyszedł więc czas na działanie. Przemyślny a dobrze zorientowany pożyczył wspominany worek kasy, udał się do sprzedawcy japończyków i na pniu kupił wszystko, co na placu stało. Nie tykając broń Boże palcem ani jednej maszyny! Stały nadal gdzie stały przedtem. Tyle że następnego dnia warte były już nie 7, ale 13 tysięcy dolarów za sztukę. Różnica jak łatwo policzyć wynosiła 6 tysięcy upragnionych przez rodaków zielonych papierków. Wziął je do kieszeni? Jeszcze nie.

Więc może przyszła Izba Skarbowa i puściła drania w skarpetkach? Nic podobnego. Proszę słuchać dalej: oto legalny właściciel nowej motoryzacyjnej floty widząc potworne zamieszanie przed siedzibą dealera udał się do kierownika i zaproponował mu prosty interes. „Odsprzedam ci wszystko jak stoi po... powiedzmy 12 tysięcy”. „Coś ty, chory! Dam ci po dychu i spadaj...” Targ w targ stanęło na 11 tysiącach. Dealer zarobił po dwa tysiące, przemyślny po cztery tysiące na jednym aucie – bo oczywiście zaciągniętą pożyczkę spłacił natychmiast. Samochody poszły na pniu – przyszli właściciele obawiali się kolejnych podwyżek. Skądinąd słusznie. Sprytnych inwestorów tez nikt nigdy o nic nie pytał. Powszechnie wiadomo było, że jeden ma chody w prokuraturze, a ciotka drugiego sama w sobie jest Izbą Skarbową. Rozeszło się po kościach.

Samochodów na placu było dwadzieścia dwa. Resztę rachunków pozostawiam wiernym Czytelnikom. Odpowiedź na pytanie czy wszyscy mogli robić podobne interesy – również.

Mnóstwo ludzi ma taki właśnie „zasłużony los” – kibiców zdarzeń. Szczerze mówiąc nie cierpię z tego powodu, niestety innym męka niezaspokojenia sen z oczu spędza stale. Po drugiej stronie barykady, po stronie tych zapobiegliwych też nie ma świętego spokoju. Co i raz któryś weźmie przypadkiem jakąś książkę do ręki, otworzy i czyta, a włos staje mu dęba na głowie: „Spisane będą czyny i rozmowy...” Myślicie że cieszy się z lektury noblisty Miłosza? A skądże! Natychmiast zaczyna kombinować, że może jednak naprawdę ktoś coś tam zapamiętał albo i zapisał, nieopatrznie chlapnie gdzieś jęzorem i diabli wzięli spokojne i dostatnie życie. W ten prosty sposób stres towarzyszy i jednym i drugim, wzbogaconym i golasom. To może być ciekawa mieszanka w niebie – bo że z powodu cierpień wszyscy pójdziemy do nieba to chyba nikt nie ma wątpliwości?

M.Z.

środa, 18 maja 2011

Rozterki

Ostatnio rozpisałem się o ogonkowych stronach ludzkiej niedoskonałości. Dzisiaj o polityce i innych przypadłościach.






Brytyjski pisarz, dziennikarz i autor programów telewizyjnych Malcom Muggeridge zauważył kiedyś i tę uwagę zapisał: “Człowiek w naszym stuleciu uruchomił przepotężną machinę wyobraźni, jakiej dotychczas nie znano. Gdziekolwiek się obrócić, wszędzie wmawiają ci, że szczęście można osiągnąć za pomocą ciała, pełnię życia zaś – przez sukces (...). Człowiek wzniósł pomnik najstraszliwszego bożka, przed którym pada na twarz i którego jedynie uwielbia: siebie samego”.

Właściwie nie wiem dlaczego tę skądinąd słuszną obserwację przypisuje się Brytolowi. Może dlatego, że utarło się, iż coś, co pochodzi stamtąd jest pewniejsze, niż gdyby powstało tutaj? A tutaj, w Polsce, podobne treści słyszałem na własne „ucha dwa” po wielokroć. Nic to… Widzę tu pewne podobieństwo z innym znanym, może nawet bardziej znanym w Polsce dziennikarzem brytyjskim. Jeremy Clarkson prowadzi telewizyjny program Top Gear i wypowiada różne „prawdy”, niekoniecznie słuszne, tonem tak napuszonym i pewnym siebie, że większość widzów łyka to bez popicia i wyje z radości. Gdyby ktoś zadał sobie jednak trud obejrzenia kilku po kolei wystąpień Clarksona bez wątpienia dostrzeże, że dowcipy są stosunkowo płaskie, a obserwacje z drugiej lub trzeciej audycji już nie zwalają z nóg tak jak z pierwszej. Po prostu inny styl – ale w sumie normalka i standard. Przy czym skoro nie ma takiego uniwersalnego prawa, które nie obejmowało by rodaków twórcy tego prawa – łacno zauważyć, że Clarkson poziom samouwielbienia ma naprawdę wysoki. Co oczywiście zasadę Muggeridge’a tylko potwierdza.

No dobra, popastwiłem się nad dżemojadami, pora na polską merytorykę. Chodzi mi o arogancję jako zjawisko. Nie tylko tę znaną z ulicy czy biura – ale też tę, której doświadczamy pisząc komentarze pod niektórymi wpisami zakochanych w sobie blogerów. Aroganci blogerscy dzielą się w gruncie rzeczy na dwie grupy: tych, którzy świetnie piszą na różne tematy, mają specyficzną i nie do podrobienia frazę. I tych, którzy piszą kiepsko, ale mają rozległą wiedzę w jakiejś tajemnej dziedzinie. Na przykład biblistyce.

Właściwie winno się ich cenić. Choćby z powodu zdefiniowanego kiedyś przez takich psychologów, jak Fromm czy Maslow: nie będziesz umiał lubić innych jeśli nie polubisz, nie zaakceptujesz siebie. Jest w tym jakaś racja, prawda? Ale już następna teza musi być tak postawiona, by próbować wyznaczyć rozsądne granice tej samoakceptacji. Bo samoakceptacja to wcale nie samouwielbienie. A to drugie nie jest żadną legitymacja do twierdzenia: tu i teraz ja rządzę, reszta ma się dostosować. Tak to sobie może pogadywać paru zakapturzonych szczyli, silnych w grupie i molestujących samotną panienkę na przystanku. Ale pisać takie teksty… Wstyd, po prostu wstyd!

Źle się czuję w towarzystwie takich osób, na ogół staram się unikać miejsc, gdzie bywają. I to nie ze strachu czy obawy – raczej z powodu tego, że do pewnej chwili jestem niesamowicie cierpliwy, potem wybucham. Płomiennie – i dość nieprzyzwoicie. Po cóż więc w życiu pełnym zasadzek narażać się na dodatkowe tego typu atrakcje?

Sukces z pierwszego akapitu to rozpaczliwa pogoń niektórych blogerów za tzw. klikalnością. Co im to daje, jeśli z góry można przyjąć, że pieniędzy nie? Władzy też nie. Sławy? Może trochę. W dość wąskim środowisku, nie oszukujmy się, platformy typu Salon24 czy Nowy Ekran to dość skromne narzędzia wpływu. Reszty nie potrafię przekonująco wyjaśnić. Ludzie najwidoczniej lubią spalać się w płomieniach własnych odbić w lustrze. Narcystyczne natury bardzo szybko zapominają, że winni Czytelnikom Prawdę, nadto smacznie podaną. Liczą się już tylko oni sami. Niektórzy podstępnie utrzymują, że wydalany z własnych trzewi bełkot jest właśnie tą Prawdą – i tylko idioci oraz mali duchem nie potrafią się połapać. Powiem wprost: sądzę, że tacy właśnie blogerzy są większym zagrożeniem dla Polski, niż wszyscy tajni agenci razem wzięci. Bo oto potrafią porwać za sobą określoną grupę. Bo wytwarzają wokół siebie aurę nieomylności i niemal działania w imię Boże. Po czym prowadzą tę swoją grupę na skraj urwiska – i jazda w dół, cóż z tego, że to bolesna podróż?

I plan kolejny: upadek fałszywych bożków rodzi najczęściej niechęć do autorytetów w ogóle. Do prawdy serwowanej na odkrytym talerzu. Zawiedzeni mają prawo odczuwać dyskomfort psychiczny: poprzedni przewodnik też mówił smacznie i pozornie do rzeczy, po czym jak to się powiada uwiódł i porzucił… Kto dzisiaj jest w stanie prócz niewielkiej grupki wysłuchać uważnie tego, co mówi Nigel Farage? O Unii, o rządach narodowych, o klasie politycznej, równie zepsutej u nas, jak w każdym innym państwie europejskim… Czy nie jest przypadkiem tak, że bezsensowne popisy Clarksona deprecjonują Farage’a? Czy nie jest tak, że „elokwentni” od Kluzik-Rostkowskiej zrobili co zrobili tylko dlatego, by posiać zamęt w ludzkich głowach i rozumach?
Po cóż nam dzisiaj niekończące się dysputy o możliwości powrotu do PiS-u Bielana, człowieka bardziej znanego z tego, co spieprzył, niż z tego co zbudował? W panopticum politycznym Polski stale te same twarze, coraz pulchniejsze lub wręcz nalane, te same durnowate miny i lekko wypowiadane brednie rzekomo podnoszące słupki. Jakie słupki? Przecież już dziecko wie, że leninowska organizatorska funkcja prasy najdzielniej podtrzymywana jest właśnie w tak zwanych ośrodkach badania opinii publicznej. Zatem: oni niczego nie badają, oni organizują, kształtują i wskazują. Słupki są życzeniami. Może dosadniej: rozkazami, które durnowaty wyborca ma wykonać. Bo jeśli nie to zamknie mu się stadion, wylegitymuje, zatrzyma, osadzi, skarze na grzywnę. Albo sądownie nakaże powielanie kłamstwa – jak to się właśnie przydarzyło Krzysztofowi Wyszkowskiemu. Na marginesie – bardzo ciekawi mnie jakie będą losy tego sędziego (lub sędziny), który wydał kuriozalny wyrok nakazujący głoszenie za potwornie wielkie pieniądze ewidentnej nieprawdy. Czy jako urzędnik państwowy będzie musiał z własnej kieszeni pokryć straty? Czy też na tumana kazuistycznego złożymy się znowu wszyscy?

Trochę to wszystko nieskładne, wiem. Jak rozterki. Przecież nie przychodzą w rytm z góry nakreślonego planu. Wczoraj nie było, dzisiaj są. A potwory trzeba nazywać, wtedy mniej znaczą.

M.Z.

poniedziałek, 16 maja 2011

I znowu o .... Maryni




Najbardziej zadziwiającą właściwością pisywania w sieci – a może pisywania w ogóle? – jest to, że autor nigdy nie jest pewien co zaciekawi łaskawych Czytelników. A ostatnio zaciekawiło ich moje rozważanie na temat paryskich mód uwodzenia i erotycznych zabaw z tegoż miasta. Korespondencja na podanego maila, ale z zastrzeżeniem, by nie publikować… No jakżebym mógł! Ale ponieważ pewna przemiła Czytelniczka zarzuca mi tam lekkie mijanie się z prawdą – chyba mam prawo do obrony? Przy czym chcę jak najmocniej zastrzec, że podstawowa myśl tamtego tekstu dotyczyła manipulacji w ogóle, nie wyłącznie erotycznej, paryskiej i kawiarnianej. Szczerze mówiąc guzik mnie pani Gretkowska i jej romans z Żuławskim obchodzi…

Poszło otóż o pary w wieku mieszanym. Napisałem tak : „…zaszczepianie nam na siłę wzorów paryskich, w których starszy facet i młoda (albo młodsza od „mistrza”), wchodząca w obieg panienka jest zjawiskiem znanym od wielu lat, to prawda, że ostatnio znów dość życzliwie odbieranym. A w ogóle wzorzec paryskiego seks-skandalu zawsze był biologicznie dosadny i tym się różnił od innych skandali, czym różnią się filmy instruktażowe dla początkujących ginekologów od filmów erotycznych…” I powiem wprost: PODTRZYMUJĘ TĘ TEZĘ! Nie jest bowiem prawdą, że w tej metropolii, tak bardzo oponentce się podobającej, liczy się tylko młodość. To znaczy – ona się liczy, ale zdecydowanie jako paliwo dla wieku nieco stateczniejszego. Tak – od lat! Dowód? Proszę bardzo: rok 1969, utwór muzyczny „Je t’aime moi non plus” Serge’a Gainsbourga i Jane Birkin. Nie będę opisywał, łatwo znaleźć w sieci, sugeruję dokładnie przesłuchać (na przykład na YouTube) mając przed oczyma tę właśnie parę z okładki płyty. Takie są realia, proszę Państwa. Niczego sobie nie zmyślałem. A że młodzi lubią też z młodymi? No lubią, przecież nie zaprzeczam. Tyle że to już inna bajka, ja się raczej w takich opowieściach nie specjalizuję.

Nieco rozbawiony
M.Z.

niedziela, 15 maja 2011

Coryllus i skandale - czyli część druga wczorajszego dnia

Napisałem wczoraj na swoim blogu i w witrynie Polacy.eu.org tekst pod tytułem „Seks i skandale - czyli czym jest dupa dla artysty”. To swojego rodzaju uzupełnienie wobec tekstu Coryllusa „Włochaty tyłek reżysera Żuławskiego” opublikowanego w Nowym Ekranie.

I rozpoczęła się na Ekranie rozmowa, może lepiej powiem: spór. Jedni tak – drudzy siak. Dzisiaj autor oryginału wpuścił w sieć kolejny felieton poświęcony tej tematyce – „O pisarzach zdradzających żony i obszarach znaczeń”. Tłumaczy w nim rzeczy, które jego zdaniem wymagają doprecyzowania. A robi to tak:

„…Pod wczorajszym tekstem doszło do wymiany zdań pomiędzy Orlandofurioso a Toyahem. Wymiana ta dotyczyła istoty mojej notki, jej właściwej treści oraz reakcji czytelników na to co napisałem. Od razu powiem, że w tym lekkim sporze przychylam się do opinii Toyaha. Orlnadofurioso bowiem uznał, że temat notki nie licuje z powagą blokowiska. Nie licuje? No to jedziemy…
…Mogłem wczoraj napisać; kolorowe gazety tak samo jak inne wprzęgnięte są do antysmoleńskiej propagandy. Wykorzystują do tego celu nazwiska tak zwanych celebrytów, ach jakie to okropne. Mogłem tak zrobić, ale nie zrobiłem. Postanowiłem nieco rozbudować formę, nadać jej charakter obsceniczny, skandalizujący, według najlepszych wzorów lansowanych przez modnych pisarzy. Stąd właśnie „Włochaty tyłek reżysera Żuławskiego”. Pomyślałem jednak, że publiczność tutejsza jest jednak trochę szlachetniejsza niż ci, co kupują Gretkowską i dlatego napisałem „tyłek”, a nie inaczej. Orlando zaś zarzucił mi, że przenoszę na NE tematy z Pudelka. Powiem ci w tajemnicy Orlando, że są tacy, którzy przenoszą tu tematy wprost z „Trybuny Ludu” i „Żołnierza wolności”, ale to jest trudniejsze do wykrycia dla nieuważnego czytelnika…”


I w tym momencie - przyznam się - nieco zgłupiałem. Do Coryllusa: żadną miarą Twój wczorajszy tekst nie akcentował w pierwszym planie antysmoleńskiej funkcji przywoływanych tytułów, zdarzeń i zjawisk! Nawet jeśli była taka intencja – to rozłożenie akcentów tekstu skutecznie ją zamazało. Powiem, że ja odczytałem całość jako dość płomienny manifest przeciwko zgłupianiu odbiorców, ba, jako opowieść o sposobach manipulacji uwagą zbiorowości poprzez ukazywanie rąbka rzekomej tajemnicy pochodzącej z tak zwanych artystycznych sfer. Które to czynności służą rzeczy, o której rozmawialiśmy po wielokroć, wtedy, gdy pisywałem dla Ekranu i jeszcze wcześniej, gdy obydwaj pisywaliśmy do Salonu 24. Celem tej manipulacji jest odwrócenie ludzkiej uwagi od rzeczy ważnych, znaczących dla bytu rodzin, może nawet całego narodu. W tym sensie oczywiście Smoleńsk wpisuje się na listę zdarzeń zamazywanych. Ale przecież nie tylko Smoleńsk – także drożyzna, rządowe łgarstwa, arogancja i kłamstwa każdej formy władzy, grabienie majątku narodowego, wyprzedaż polskich interesów, moglibyśmy długo tak poszerzać tę listę.
Dlatego by jeszcze jaśniej przedstawić mój pogląd na „włochaty tyłek pewnego reżysera”: sugeruję przeczytanie mojego tekstu „Lutowanie - czyli nuda wrogiem twym śmiertelnym!” Jest bowiem dokładnie jak w opisywanym tam incydencie – władcy dusz (za takich się przecież mają!) uznali, że rozedrgany tłum, może nawet znaczna część narodu ulega swoistej nudzie, nierozważnie poczyna kombinować co by tu zmienić, kogo mianować, a kogo usunąć – w związku z czym należy im „przylutować”. I nie raz wcale, ale całą serią! Rzecz jasna nie można narodowi zmajstrować nocnego marszobiegu – co stało się w oryginale i co było owym "lutowaniem". Można natomiast najpierw naszczać mu do zniczy przynoszonych na Krakowskie, a dalej i niejako wzamian zachęcić do zastanawiania się kto kogo i kiedy zdradził, z kim spał i za co, jak wyglądają paryskie romanse w polskim wydaniu. A nawet pokazać jak wyglądają schaby (bo w końcu dupa znajduje się niżej, prawda?) artystki X i włochaty tors artysty Y. Przypomnij sobie, Coryllusie, czy to aby nie przypomina tych zdarzeń z lat 80-tych, sam je opisywałeś, kiedy to zasugerowano części młodych idiotów mianowanie swych domostw strefami bezatomowymi? I w tych strefach nie można było jeszcze oglądać gołych bab – ale można było podniecać się romansami i pijaństwami zagranicznych i krajowych szarpidrutów podłej jakości. Tudzież głosować na lokalne listy przebojów, wtedy na piśmie, płynął cenny czas i nikomu kiełbie we łbie się nie zalęgały…

A co się tyczy polemiki wymienionych na wstępie Panów: nie uważam jak Orlandofurioso by istniały tematy szlachetne i godne omawiania, oraz mniej szlachetne i godne magla. Wszystko jest bowiem kwestią stylu, w jakim uprawia się polemiki i opowieści, ba, nawet człowieka, który to czyni. Odpowiedź Toyaha jako proszącą się o awanturę pominę, sądzę, że prędzej czy później zdarzy się coś, co sam autor określi mianem „wpierdolu”. Po prostu, cny Toyahu, którego szanuje za stworzenie unikalnej narracji – dostaniesz od kogoś potworny słowny wpierdol. I słusznie – ponieważ prosisz się o to od dłuższego czasu, moim zdaniem bezsensownie.

M.Z.

sobota, 14 maja 2011

Seks i skandale - czyli czym jest dupa dla artysty




W Nowym Ekranie pisuje mój dobry znajomy, Coryllus. Mam pewne kłopoty z jednoznacznym zakwalifikowaniem gatunkowym tekstów, doradzam lekturę samodzielną, daję słowo, że warto. W każdym razie w coryllusowych rozważaniach przewija się wątek roli artystów w życiu publicznym, znaczeniu skandalu, jaki od czasu do czasu urządzają, by publika o nich nie zapomniała. I elementów, akcesoriów, które są wykorzystywane dla podbicia rangi tego skandalu.

Ostatni tekst Coryllusa zatytułowany był zaciekawiająco: „Włochaty tyłek reżysera Żuławskiego”. Proszę mnie dobrze zrozumieć: w ogóle nie jestem ciekaw pana Żuławskiego, a szczegółów jego anatomii to już całkiem nie. Zwrócił wszakże moją uwagę pewien fakt, który zdaje się nieco umknął coryllusowej uwadze w treści wywodu: otóż zaszczepianie nam na siłę wzorów paryskich, w których starszy facet i młoda (albo młodsza od „mistrza”), wchodząca w obieg panienka jest zjawiskiem znanym od wielu lat, to prawda, że ostatnio znów dość życzliwie odbieranym. A w ogóle wzorzec paryskiego seks-skandalu zawsze był biologicznie dosadny i tym się różnił od innych skandali, czym różnią się filmy instruktażowe dla początkujących ginekologów od filmów erotycznych. Nie wdaję się w szczegóły, tego po prostu niesposób nie zauważyć nawet nie będąc filmowym koneserem. W dziejach literatury i filmu Francuzi osiągnęli tu prawdziwy szczyt idiotyzmu – do dzisiaj pamiętam książkę jakiegoś paryskiego frustrata, który długo i namiętnie opisywał swój problem towarzyski. Otóż ilekroć coś go zainteresowało w wieloosobowej rozmowie natychmiast odczuwał potrzebę podrapania się w swą rurę wydechową. Dzieło ponoć szokowało współczesnych pisarzynie. Mnie brzydziło. No ale ja nie jestem paryskim literatem i chyba już nigdy nie będę…

Pisze tedy Coryllus tak: „…wokół Paryża, kawiarni, hoteli i łóżka ze zmiętą pościelą krążą myśli pisarki Gretkowskiej, której wynurzenia przeczytałem w kolejce do dentysty. „Wynurzała” się ona na okoliczność wydania kolejnej książki pod tytułem „Trans”, która opowiada o romansie autorki z reżyserem Żuławskim. Od razu powiem, że Żuławski to jest ten gorszy z dwóch peerelowskich skandalistów robiących filmy. Borowczyk nie pieprzył takich okropnych truizmów i w ogóle miał tę zaletę, że mówił mało. Niestety Pan Bóg postanowił zabrać ich do siebie w odwrotnej kolejności. Żuławski miał w PRL pozwolenie na skandalizowanie, a jego filmy miały tę samą funkcję co dziś programy Wojewódzkiego, były też tak samo gówniane. Chopin rzygający krwią na białą klawiaturę fortepianu, i temu podobne utensylia. Miało to przekonać widza, że ma do czynienia ze sztuką. I przekonywało. Synowie prokuratorów i dyplomatów czynnych w ZSRR mogli w takie rzeczy uwierzyć. Mogli nawet uwierzyć w to, że Chopin był w Tatrach, bo tak to się reżyserowi kiedyś w filmie „Błękitna nuta” chlapnęło. Nie jest to jednak, prawda, towarzysze, szczegół ważny. Ważna bowiem i istotna jest sztuka i ekspresja…”

Za PRL-u Żuławski nakręcił film „Trzecia część nocy”. Jedna ze scen przedstawia tam poród kobiety, jak twierdzili wtajemniczeni rodziła ówczesna żona reżysera Małgorzata Braunek i robiła to ponoć naprawdę, nie jak ryży aktor Olbrychski, który grając u Hoffmana Azję Tuhaj-Bejowicza nabijany był na pal pod narkozą (sam tak twierdził, podobno ironicznie i w odpowiedzi na dociekliwe pytania wiernych wielbicielek). Skandalizująca para nie miała zbyt wielkiego pola do popisu, proszę pamiętać, że w latach 60- i 70-tych nie było TVN-u. A jednak zadziwiać się dało. Wtedy w podwarszawskiej wsi letniskowej Urle, gdzie skandaliści spędzali część urlopu. Pamiętam to dobrze, miałem jadać obiady w prywaciarskiej stołówce, a nie bardzo mogłem, bo właścicielka uważała, że Artysta nie zniesie podczas wtranżalania schabowego obecności młodocianych idiotów. Żarli więc na osobności, a zgromadzona pod płotem gawiedź nie miała innego wyjścia: ZAZDRASZCZAŁA z piszczącymi z głodu brzuchami. Wiem, to trudna czynność, ale wszyscy ją wtedy dzięki artyście Żuławskiemu posiedliśmy w stopniu mistrzowskim.

I pisze dalej Coryllus: „…Jak tylko komuna się skończyła zaczął się Żuławski produkować w telewizji i robił tam mniej więcej to samo co Wajda – opowiadał o wyższości kultury i sztuki rosyjskiej nad polską. Potem zaś wrócił do swoich ulubionych tematów, czyli do – jak to malowniczo nazywa młodzież – dymania. I o tym właśnie napisała książkę Gretkowska. O tym, że będąc młodą i niewinną poznała starego satyra, który ją uwiódł w paryskiej kawiarni opowiadając o sztuce i współistnieniu duchowym bytów wyższych, do których oboje się zaliczali, a utwierdziła ich w tej wyższości władza ludowa wydając im paszporty…”

Tu niestety różnimy się z autorem, jako realista uważam mianowicie, że Gretkowska otrzymując w tamtych latach paszport z całą pewnością nie była już taką niewinną, jaką dzisiaj chciała by się przedstawiać – decydenci paszportowi też lubili młode artystki trochę polansować, zanim przekazywali je w szpony krwiożerczego, paryskiego kapitalizmu. I starzejących się, choć najwidoczniej nieźle jeszcze zachowanych satyrów, przesiadującym w paryskich kawiarniach i z tego żyjących. Nad Wisłą zawsze zostawały panie, które z kolei uwielbiały młodych artystów. To było bodaj trudniejsze, proszę pamiętać, że czasy były takie, iż nikomu nie śniło się o wynalezieniu Viagry. I jak to powiadał pewien aspirujący do wyższej pensji młody kamerzysta na Woronicza: miał z tego powodu nieustający problem hydrauliczny. Ilekroć bowiem spojrzał na swą potencjalną protektorkę – to siadało mu ciśnienie w układzie. Skąd wiem to wszystko? Stąd, że byłem w tamtych czasach studentem, ale też na pół etatu pracownikiem zajmującym się wywózką śmieci i taśm kursów językowych dla jakichś tajnych szkół pod Warszawą. W gmachach TVP właśnie. Przez co brać robotnicza zakwalifikowała mnie jako swojego, piękne hostessy prezesa Szczepańskiego uznały, że nie muszą przed „ziomalem” gryźć się w język – i było wspaniale. No, nie idealnie, dzięki hostessom kariery nie dało się zrobić… Za to nie było najmniejszej potrzeby, by opowiadać im o „bytach wyższych” czy jakichś tam współistnieniach duchowych. Kobitki były bowiem bardzo cielesne.

M.Z.

piątek, 13 maja 2011

Sprzedaję choć cierpię – wybór OBIEKTU …czyli gdzie są kupcy z tamtych lat

Różne są tego powody – ale właśnie sprzedaję swój samochód. Oczywiście stosowne ogłoszenia, fotki z zimy i z lata, silnik, wnętrze i takie tam. To porządne auto, ale szybkie, duże i nie bardzo nadające się do ujeżdżania na przykład przez kobietę w mieście.

Na fotografiach widać to jak drut: nisko osadzona, długa i drapieżna Honda Accord, rocznik 1991 i stan bardzo zbliżony do kolekcjonerskiego. Lub jak kto woli fabrycznie idealnego. Z drugiej strony łatwość prowadzenia tego samochodu kwalifikuje go do ogródka przedszkolnego. Kierownica jednym palcem kręcona, sprzęgło też na wspomaganiu, wyrośnięty pięciolatek daje radę bez kłopotu. Gdyby nie ten rozmiar…

No więc powinni się zlecieć jak muchy do miodu, prawda? Tymczasem co klient, co oglądający to przyznanie się do czegoś, co może świadczyć chyba tylko o mongolizmie kupujących. Owszem, tak – ale za pół ceny… Owszem, chętnie – ale gdyby to była wielkość Smarta… Nie tak ustawione drzwi, otwierają się za szeroko. Teściowa będzie miała kłopot z wsiadaniem na tylna kanapę. Nie ma automatycznych rolet przeciwsłonecznych. Odpowiadam: w takim razie proszę przynieść piłę, lub prasę. Za pół ceny sprzedam bowiem pół samochodu, niech stracę, resztę wstawię do pokoju. Prasą zmniejszę tę moją Hondzinę nawet do wymiarów lodówki – choć uprzedzam, że będą kłopoty z wsiadaniem do wnętrza. Odpowiadam cokolwiek, bo przecież wiem, że z dalszej rozmowy nic nie będzie. Klienci idą sobie. Może i obrażeni, guzik mnie to obchodzi…

Obserwuję motoryzacyjny rynek już ponad trzydzieści lat. Gram na nim, jako sprzedawca i jako kupiec. Bywało różnie: raz preferowano określone marki, więc Mercedes i Opel, innym razem użytkowość pojazdu, więc królowały kombiaki. Lata miłości do wozów czerwonych i lata miłości do koloru volkswagenowskiej brudnej ściery… Producenci też nie spali: są samochody typu liftback, które nie ustępują użytkowości kombi. I są kombi, które nie nadają się do przewożenia niczego. Cokolwiek by ludzie nie wymyślili, cokolwiek by się potem nie wystawiało na sprzedaż – przychodzą nie ci, których dany typ i model pociąga. Czasem nie wiedzą jak się z ambarasu wycofać. „Wie pan, ja myślałem, że będzie niebieski, a pan ma czerwony, nie lubię czerwieni…” Lub: szyberdach, konieczny jest szyberdach, przecież był na zdjęciach…” Nie było, nie mogło być, nie mam dziury w dachu, fotografie były dokładne i kolorowe, monitory nie przekłamują tak bardzo, by z czerwieni zrobić błękit.

Opowieści wypowiadane przez potencjalnych kupców, te ogłoszeniowe i te mówione już podczas spotkania też jak się okazuje kłamią. „W życiu nie wsiądę do czegoś tak niskiego…” Ale wsiada, wyciąga nogi i nie może dosięgnąć nimi ścianki działowej. „Kurcze, ale to wygodne, możemy się przejechać?”. Jedziemy, wolno, potem prędzej, klient zaczyna trzymać się łapkami siedzenia. Ja: proszę się nie obawiać, jest pusto, klocki hamulcowe świeżo wymienione. On: a jakiej marki? Ja: oryginał japoński. Wtedy słyszę: e, panie, to marność nad marnościami, ja bym chciał Jurida, albo Lucasa…

Dzisiaj rekordzista – właśnie wymieniam pompę sprzęgła i dokręcam ostatnie połączenie śrubowe. Ale klientowi to nie przeszkadza – domaga się „szacunku i uwagi”. Poczekaj pan, mówię, zaraz wystawię łeb spod kierownicy, pogadamy swobodnie. A ten nic, nawija dalej, że niby winienem być przygotowany, on to w ogóle chciałby zobaczyć moje papiery mechanika, bo wszystko pod Łukowem ma być jak należy, trzeba dociągnąć nakrętki właściwym momentem. Dobra, działa, możemy przejechać się. Ale on chciałby sam, bez pasażera, zostawi mi tu dowód osobisty i ruszy na przejażdżkę. Facet, wrzeszczę, pogięło cię!? Z czym się na łby pozamieniałeś!? No bo on widzi, że to niepewny pojazd… Ile lat gwarancji mu dam?

Na niepewny pojazd to się daje, drogi kliencie, kopa w dupę, a nie gwarancję. Jedź na giełdę, tam ci specjaliści tak przetrzepią skórę w niewybrednej mowie, że to najgorsze, co właśnie powiedziałem zda ci się czystą poezją dla samotnych kobiet…

Spsiał rynek prasowy, a właściwie może nie tyle spsiał (choć to też!), co wrócił do starej roli. Leninowskiej – stanowi organizatorską emanację woli partii miłości. W telewizji komunistyczne rupiecie nauczają mnie jak mam myśleć, co lubić, nawet w co się ubierać. Z ostatniej przemowy rudego co to udaje premiera wynika, że Polacy to paskudny naród, wrzeszczą kiedy mają mieć zadowolone miny, najlepiej byłoby ich wszystkich wymienić na jakichś bardziej spolegliwych ludzików. Starsi ludzie skądś znają takie teksty. I mnie się kojarzy to i owo. Skąd jednak na rynku samochodowym tak przerażająca dominacja złodziejskiego myślenia? Tak, złodziejskiego i to sprzed drugiej wojny światowej: chyba tylko wtedy kradzione było za pół ceny. Niestety mam legalne.

M.Z.

czwartek, 12 maja 2011

Jest sobie...

...w Nowym Ekranie człowiek, którego mam przyjemność zaliczać do wąskiego grona dobrych znajomych, Kamiuszek. No tak, ma swoje imię i nazwisko, na razie występuje jako Kamiuszek i niechaj tak zostanie... Jest Kamiuszek poetą. Lepszym od tysiąca pisujących tam ludzieńków, czułym na słowo, wiatr zmiany, zapach wieczoru. Nie mogę komentować pod kolejnymi wpisami, ponieważ wycofałem się z tej witryny. Ale przywołac chyba mam prawo. Przeczytajcie ostatni wiersz-wierszyk:

O żesz
Etiuda. Dla Molier.

O! Pani, rzekłaś, że ja ściemniam,
że nie ma żab, że to nie rechot
być może, racja, rzecz poniekąd
bezbrzeżnież warta rozpatrzenia.

Czy zdarzeń płaz dmuchane łoże
może rozpostrzeć ponad rzęsą,
żeby pacierze zwierzeń rzężąc
aż w stratosferze gasił zorze?

Może. Brzemienna żab lamentem
tak się wywrzeszcza żalu przestrzeń
że w to nie wierzę, wrzeszczeć szczerze
ciężko przez żęby zaciśnięte.

Szczęście! Jak szpilka złotopsotka
i balon mroku, Furk!... Oddychaj.
Pękł rozerwany w strzępki z cicha.
Łopianem chwieje cień rzekotka.

Cytował Kamiuszka
M.Z.

wtorek, 10 maja 2011

Lutowanie - czyli nuda wrogiem twym śmiertelnym!



W poprzednim felietonie napisałem, że niby planuję spędzanie urlopu. I że nie umiem się z tym problemem uporać, przyczyny różne, odsyłam do poprzedniego tekstu. Teraz by było tradycyjnie powiem tak: kiedyś to było prościej! Nie było żadnych urlopów, ale prawie trzymiesięczne wakacje.

Skąd kasa? Przed laty, za tak zwanych studenckich czasów te wakacje spędzałem jako wychowawca kolonijny. Pieniądze – i pobyt w jakimś atrakcyjnym miejscu. Niby potrzebny był do tego odpowiedni świstek mówiący o predyspozycjach i krótkim szkoleniu – ale tak naprawdę potencjalni pracodawcy największą uwagę zwracali na referencje, jakie dostawało się po każdym turnusie. Świstek posiadałem, referencje niezłe, więc i z pracą kłopotów żadnych. Zwiedzałem zatem góry, morze, Mazury i co kto tam jeszcze chce.

Grupy od lat ośmiu do osiemnastu, te pierwsze najtrudniejsze, drugie związane z największym ryzykiem wypadku, zagubienia itd. Jak to: zagubienia? Ano tak! Koledze-wychowawcy pewnego dnia zniknęły nad morzem trzy dziewczyny. Były – a rano nie ma, bagaży również brak. Znaleziono komplet w pobliskim obozie studentów ASP, specjalność rzeźba. Kolega nie poszedł siedzieć tylko dlatego, że wszystkie „zaginione” były pełnoletnie i żadna do rzeźbiarzy z powodu rzeźbienia nie wnosiła pretensji. Chciałoby się nawet rzec – przeciwnie… Ale to już inna historia.

Ważniejsze to, że do naszego obozu zjechał „mądry starszy pan” z jakiegoś kuratorium, który wszystkim wychowawcom postanowił zafundować prelekcję, jak to z młodzieżą postępować należy, a nawet niekiedy trzeba. Zaparkował swego szarego Trabanta z fasonem przed stołówką, napił się z dyrekcją – i otworzył salę wykładową.

Zaczął od wyjaśnienia, że on praktykę ma przebogatą, ponieważ obsługiwał już grupy wojskowe, więzienne, harcerskie i szkolne. By jednak nie gmatwać sprawy – referował – należy za podstawową zasadę przyjąć tę, że od wolnego czasu dzieciom lub wychowankom ZAWSZE przewraca się w głowie. Ale jeśli bystry instruktor, dowódca czy wychowawca taki stan zauważy odpowiednio wcześnie, to pozostaje mu już tylko jedno: „przylutować”. Jeśli spostrzeżenie nastąpi nieco później: dwa razy „przylutować”. „I to by było, proszę zgromadzonych, na tyle…” Ktoś tam z boku chciał podjąć spór, że niby to wakacje, czas wolny, a i dzieci mają swoje prawa, ale spotkał się tylko z pytaniem „A pani też przylutować?”. I wykład w naturalny sposób dobiegł końca.

Pan z kuratorium przejął opiekę nad grupą męską na następne dwanaście godzin. Co z chłopakami wyprawiał nie wiadomo, wrócili mocno zmordowani i wściekli nad ranem, podobno był jakiś marszobieg. Po śniadaniu kuratoryjny geniusz ze zdumieniem stwierdził, że na miejscu jego Trabanta w kolorze szarej ściery puszy się elegancka, czarna limuzyna, też zresztą marki Trabant. Ktoś tam napomykał półgębkiem, że nawet nie miał pojęcia jak mocno czarna pasta do butów wgryza się w duroplast, to było tworzywo, z którego w NRD produkowano samochody. "I co ja mam teraz zrobić?". Wyglansować skurczymisia! - chór był spontaniczny i radosny. A potem "przylutować"...

No tak, dawno to było, bo za socjalizmu w pełnej krasie – ale było. Śmiem nawet twierdzić, że dzisiaj niewiele przyszło zmian. Jeśli jako grupa kolonijna, obozowa czy lokatorska zbiesimy się za bardzo, czegoś tam odmówimy, jakiegoś pisma nie przyjmiemy – to się nas „lutuje” i już. Pewnie że nie ręcznie. Raczej jakimś maleńkim zakazem dyscyplinującym, jakimś przepisikiem wyciągniętym z przepastnego worka przepisików upierdliwych i na każdą okazję, jakimś pogrożeniem. I jest nam fajniej, niż było przedtem, prawda? Żadne tam kiełbie we łbie – tylko czysta, socjalistyczna dyscyplina.

M.Z.

Reminiscencje przed- i po-urlopowe




Nie jest tajemnicą, że co roku na krótki, coraz krótszy urlop jadę na Mazury. Długo by opowiadać czemu to taka ulubiona kraina – ale jest ulubiona i tyle. Ci co mają wiedzieć to wiedzą. Odstawiam komputer, pakuję jakieś bagaże i jazda… Gdzieś tam nad jezioro. Albo rzeczkę. Bez wędek (bo zapomniałem), grzybów (bo nie umiem zbierać!) i bez pogaduszek o odpadających w warszawskim mieszkaniu sufitach. W ośrodkach, gdzie spędzałem czas przez minione dwa lata nic nie odpadało. Okna trzymały się murów, tynk podkładu, a w jednym z ośrodków ogrodnik strzygący co rano żywopłot czynił to normalnymi nożycami, mechaniczne zakłócają spokój gości. Okazuje się, że istnieją jeszcze takie enklawy luksusu, zresztą wcale nie za kosmiczne pieniądze! Gdzie kelnerka czeka na chwilę, w której właśnie kończę zupę (natychmiast podaje mięsiwa!), kajak należy się gościom jak psu buda, a barman potrafi wyczyniać różne łamańce alkoholowe, choć i tak większość bywalców zamawia najdoskonalszy na świecie miejscowy bimber. No więc w takich miejscach chce się żyć – a im bardziej człek żyje, tym smutniejsze jest otrzeźwienie post-powrotne. To był rok 2009.

Jeden wątek okazał się wszakże wspólny dla mazurskich peregrynacji i warszawskiej rzeczywistości. Mazury pełne są Niemców, obok mieszkali i tacy turyści, cała trzypokoleniowa szóstka. Okazało się, że dziwnie zadumani, kompletnie nie hałaśliwi i raczej z ciekawością przyglądający się obecnym tubylcom, niż cokolwiek im narzucający. Senior przyjechał na grób swojego ojca. Jak zginął (bo zginął), z czyich rąk – nie chciał powiedzieć. Ot, wojna, co tu gadać… Wydukał tyle, że możemy rozmawiać po… rosyjsku, ponieważ jako nastolatek nauczył się tego języka podczas kilkuletnich przymusowych robót, na jakie krasnoarmiejcy „zaprosili” go po wejściu na ten teren. I gdzieś tam w trakcie dość oględnej, choć uprzejmej rozmowy wyszło, że starszy pan najbardziej na świecie obawia się sytuacji, w której ktoś ogłosi oto, że już czas na "Ein Staat, ein Fuehrer, eine Partei" – jedno państwo, jednego wodza i jedną partię. Bo – jak stwierdził - zbyt dobrze poznał socjalizm niemiecki i sowiecki, by do dzisiaj nie śniły mu się po nocach.

Wtedy, w roku 2009 było jeszcze bogato w felietony najwyższej klasy. Po powrocie do Warszawy ekran komputera i ciekawość: co też się nie stało podczas mojej nieobecności. Tekst Macieja Rybińskiego: zamurowało mnie kompletnie. Aby jednak nie psuć języka i stylu oryginału poniżej obszerne fragmenty.

„…Tydzień wcześniej wpadły mi w ręce rezultaty badań nad skutkami całodobowej, 24-godzinnej, kultury informacyjnej dla ludzkiego mózgu przeprowadzone przez Instytut Mózgu i Kreatywności Uniwersytetu Południowej Kalifornii. Dwa artykuły na ten temat zostały opublikowane w specjalistycznym piśmie "Archives of General Psychiatry". To, że wszyscy, korzystając z nieustannego, nieprzerwanego i nie podlegającego żadnej segregacji dostępu do informacji, czyli żyjąc w kulturze informacyjnej – powiedzmy, wiadomościowej, aby jej nie mieszać z informatyczną – będziemy się już wkrótce kwalifikować do psychiatry, zawsze było dla mnie oczywiste…

…Pierwsze objawy masowej utraty równowagi umysłowej już są – jak chociażby wybór do Parlamentu Europejskiego drukarza ze Śląska – Adama Kazimierza Marcinkiewicza – tylko dlatego, że wyborcy pomylili go z tym Kaziem Marcinkiewiczem, o którym wiedzą z informacji, że sypia z Izą.

…Jak się ten trend umocni, jak się to stanie modne, ludzie zaczną zmieniać nazwiska także z innych pobudek. Na przykład Cenckiewicz i Gontarczyk następną książkę mogliby wydać jako Adam i Michnik. Zobaczylibyście, jakie entuzjastyczne byłyby recenzje…
…Wracając do psychiatrii medialno-społecznej. Kalifornijscy psychiatrzy uważają, że stały natłok informacji, ich błyskawiczny przepływ, piętrowe paski telewizyjne, alerty są zbyt gęste i zbyt szybkie dla ludzkiego mózgu, a ich obfitość przekracza możliwości przetwórcze naszych neuronów. Jesteśmy i niezdolni do analizy, i zestresowani, zwłaszcza że większość dostarczanej nam informacji jest, jeśli niedramatyczna z istoty rzeczy, to udramatyzowana redakcyjnie.
…Jeden z uczestników tego projektu badawczego prof. Dilip Jeste powiedział Emmie Barnett, specjalistce brytyjskiego dziennika "The Daily Telegraph" od digitalnej technologii i mediów, że neurony odpowiedzialne za takie cnoty ludzkie jak mądrość i empatia działają powoli, wobec czego te obszary mózgu są omijane, kiedy świat zaczyna być zbyt stresujący. Górę bierze i dyktuje zachowanie prymitywny instynkt przetrwania. Nasz mózg nie ma po prostu w warunkach potopu informacyjnego czasu na segregację wiadomości ani na odpowiednią reakcję.
…Zdaje się, że bez żadnych badań, bez pomocy psychiatrów, bez całego naukowego instrumentarium szefowie wszystkich naszych telewizji i ich programów informacyjnych instynktownie wiedzieli to wszystko od dawna. Dlatego nie zostawiali i nie zostawiają Polaków samych ze strumieniem informacji i niedoskonałym, powolnym mózgiem. Nie pozwalają na lekceważenie i stępienie wrażliwości.
Każda wiadomość jest od razu, jeśli nie expressis verbis, to przynajmniej językowo, opatrzona wykładnią moralną. Polak nie musi sobie przegrzewać mózgu myśleniem, nie musi uruchamiać obszarów pozainstynktownej refleksji, bo wszystko ma wyłożone jak na talerzu.
Nie tylko, co się wydarzyło, ale także dlaczego, po co, co z tego wynika i jak się do tego ustosunkować.

…Wicepremier i sekretarz generalny Platformy Obywatelskiej Grzegorz Schetyna wyraził przekonanie, że po przyszłorocznych wyborach premier Donald Tusk, zostawszy prezydentem, będzie także nadal przewodniczącym partii.

Donald Tusk istotnie może – jeśli będzie chciał – być równocześnie prezydentem i szefem partii. Taka jest dzisiejsza Polska, co trudno zauważyć w natłoku informacji, a zwłaszcza niełatwo jakoś to sobie uporządkować w zaśmieconej głowie. Chciałbym tylko zwrócić uwagę Grzegorzowi Schetynie, że jeśli Tusk może być prezydentem i szefem partii jednocześnie, to może też zatrzymać urząd premiera, a nawet – jeśliby ojczyzna go wezwała w potrzebie – zająć fotel ministra spraw wewnętrznych. Może też przyjąć tytuł Generalissimusa, na co czekam z niecierpliwością. Moje neurony mózgowe domagają się bowiem nazywania rzeczy po imieniu.
źrodło:http://www.rp.pl/artykul/2,319965_Rybinski__Generalissimus_Donald_Tusk_.html

------------------

Potem był rok 2010. Po dwunastu miesiącach urlop częściowo „odbył się” w tym samym miejscu. Po wspomnianych Niemcach ani śladu, inni ludzie, inne rozmowy, inne skojarzenia. Jedna rzecz wspólna: przerażenie refleksją, jaka rodzi się po zestawieniu kilku faktów, tych leżących na wierzchu. Tak, Rybiński nie żyje, następców najwyraźniej brak. Jest z tym brakiem jak u A.A. Milne’a (Kubuś Puchatek): im bardziej na następcę czekamy tym bardziej go nie ma. Tusk odsunięty od prezydentury nadal udaje, że rządzi jako premier, teraz bez zahamowań, bo po zbrodni z 10 kwietnia banda wzięła wszystko, z prezydentem i szefem parlamentu na czele. I co? Bać się przepowiedni starego Niemca już, teraz-zaraz, czy za chwilę? Znaki na niebie i ziemi, te ostatnie może bardziej, wskazują, że tak, po stokroć tak! Pokazali nam już, że można wygonić na ulicę złodziei, gwałcicieli i alfonsów, można inwigilowac ludzi przy pomocy sprzętu, za który inwigilowani sami zapłacili (komórki!), można też naszczać do przyniesionego przez sąsiadów znicza, można właściwie wszystko – a ludzie jak to ludzie, spokojnie wrócą z urlopów do domów, kupią dzieciom nowe szkolne zeszyty, a telewizja będzie dalej gadała o tolerancji i zrozumieniu. Tym głośniej, im wyższe kroją się nam podwyżki. Wszystkiego, od chleba i benzyny po czynsze i opłaty wszelkiej maści.



W sieci, do której zawsze uciekałem mając dość prasy nachalniejszej od dawnej Trybuny Ludu wolność coraz trudniejsza. Dwa podstawowe powody: obawa przed fizycznym i namacalnym już gnojeniem niektórych nieprawomyślnych blogerów i ta przerażająca poprawność, która dławi ekspresję. Rzecz nie w brzydkich wyrazach, choć jako żywo nie potrafię pojąc dlaczego nie wolno powiedzieć szmacie, że jego (jej?) argumenty są szmatławe… Przypomina mi się fragment opinii Cata Mackiewicza bodaj z 1927 roku o pewnym jego przeciwniku posądzonym o szpiegostwo na rzecz Rosji sowieckiej. Brzmiało to tak, że niby ów przeciwnik Polak z Polaków, za to należy mu się szacunek, ale jako ruskiemu szpiegowi trzeba czym prędzej klientowi wystawić szubienicę i powiesić jak prawo przykazuje. Więc 83 lata temu można było wyrażać swój pogląd wprost i bez ogródek – dzisiaj już nie?



Wątek „Różnimy się” – a podobno nie powinniśmy. Bo to niby wojna polsko – polska. Ależ różnimy się od zawsze, zawsze byliśmy rudzi lub łysi, chudzi i grubi, myślący normalnie albo w chory sposób. Dlaczego miałbym być podobnym do jakiegoś tam Zbigniewa N., specjalisty od napadów na burdele i gwałcenia burdel-mam? Co mam wspólnego z jakimś zaćpanym Tarasem, młodym durnowatym z kucharskiej obsługi ASP? Jaki będzie efekt tej postulowanej unifikacji, tego jednego głosu „narodu” chóralnie popierającego jednego przywódcę z jednej partii, przecież równie demokratycznie sprawującej władzę, jak tamten prawzór?



Powroty po-urlopowe są też trudne z powodu innej perspektywy, którą umysł niejako automatycznie przykłada do rzeczy i spraw przedtem zwykłych, codziennych. Piszę o tym po wielokroć: wyszkoleni agenci usiłują coraz skuteczniej wpływać na nasze postrzeganie. Chcą wkleić się gdzieś pomiędzy dyskutantów, znaleźć swoje stałe miejsce w krzywieniu poglądów, perspektyw, systemów odbioru. Stale, bez przerwy apelują o „normalność” – bez historii, bez pamięci jednostkowej i zbiorowej. A potem bezczelnie sugerują, że podczas otwierania puszki z groszkiem dokopali się… Kaczyńskiego! Leczyć się, świrki, leczyć czym prędzej! Bo historia, którą tak postponujecie już pokazała gdzie wasze miejsce…



Skąd te wszystkie skojarzenia? Proste: właśnie rysuję na mapie trasę tegorocznego urlopu. Gdzie by się nie obejrzeć : dupa zawsze z tyłu. Tyle samo per saldo kosztują okolice Mikołajek, Mrągowa, Giżycka i Węgorzewa. Tu taniej obiady, ale droższy nocleg, ówdzie odwrotnie, biorą za żarcie ile wlezie. Najlepsze atrakcje obiecują miejsca, w których do jeziora dwa kilometry, w promieniu 500 metrów ani jednego drzewa, za to podobno „zwierzęta gospodarskie i domowe”. Krowę to ja już kiedyś widziałem, nie jestem ciekaw. Pan właściciel wystudiowanym głosem najpierw opowiada o atrakcjach, potem pyta kiedy zjadę, na koniec twierdzi, że pierwszy tydzień czerwca to już sezon, więc ceny u niego większe. Bo widzisz pan – mówi – ja muszę zarobić na resztę roku… Wstrząsające! Dramatyczne! Ktoś trzy czwarte roku chce leżeć wentylem do góry, więc w pozostałą część musi się nachapać ile wlezie. A pies z tobą tańcował, hotelarzu od siedmiu boleści!

M.Z.

czwartek, 5 maja 2011

Sprzedaję choć cierpię – problem CENY

Dzisiaj w roli głównej tytułowa CENA. Ile jest wart mój samochód? Więcej, niż średnia ogłoszeniowa – czy mniej? Czy jeśli dodam nawigację satelitarną i CB radio to podniosę cenę dwukrotnie? Prać pokrowce, czy raczej je zdejmować? Doinwestowałem auto – czy musi mi się zwrócić?


Czyli: jak kombinować zysk, by nie przekombinować. I czy w ogóle będzie zysk, czy raczej jak najmniejsza strata? Uwagi wynikają z osobistego doświadczenia, powie ktoś, że to incydentalne. Dobra – incydentalne. Ale z ceną jest jak z demokracją: najgorszy z możliwych ustrojów, choć na razie nie wymyślono nic lepszego. Sugeruje przyzwyczaić się. A ja zmieniłem dostatecznie dużo samochodów, by mieć pełne prawo do pokuszenia się o wywiedzenie pewnych prawidłowości.

Definicja podstawowa: dobra cena transakcyjna to kwota, którą daje największy szaleniec, a którą zgadza się przyjąć sprzedawca. Kiedy kto czyta te słowa kiwa ze zrozumieniem głową, tak, mówi, to się zgadza. Po czym na własny sprzęt wywala nie tylko absurdalnie wysoką cenę, ale też w najlepsze upiera się przy niej do końca, czyli do „nie sprzedania”. Wolno mu? Pewnie że wolno. Wolno mu podejmować każdą próbę, by zaczarować rzeczywistość. Czasem to się udaje. W większości wypadków niestety nie. Ale - to ważne: ta uwaga nie dotyczy prawdziwych rodzynków, aut tak oryginalnie zachowanych, że niesposób to opisać w prostym ogłoszeniu. Te samochody mają cenę jaką mają. Nic się na to nie poradzi...

Samochody wbrew powszechnemu mniemaniu są towarem sezonowym. Zimą nie idą kabriolety, przed latem większy popyt panuje na auta typu kombi, wozów trzydrzwiowych nie radzę sprzedawać jako „rodzinnych”, a kombiaków podstawiać znajomym w sezonie ślubów, czyli grudniu i czerwcu. Już same te stwierdzenia zdają się wystarczające do potwierdzenia tezy wstępnej – to towar sezonowy. W inny oczywiście sposób, niż ogórki czy wakacje w Grecji – ale SEZONOWY. Oczywiście istnieją typy i modele, które pójdą zawsze – i podczas zawiei śnieżnej. Każdy może tu wytypować model i markę swoich marzeń. Pogoda i czas roku nie miały by znaczenia, gdyby tylko pieniędzy wam wystarczyło, prawda? Wspaniale – bo wędliny też kupuje się jak rok długi…

Z czego płynie jeden, ale ważny wniosek: KAŻDA POTWORA ZNAJDZIE SWEGO AMATORA. W określonym czasie, niekoniecznie dzisiaj, może za tydzień.

W polskich warunkach na cenę nakłada się też obyczaj, może lepiej tu powiedzieć: stan ducha i wiary w pieczęć. Poważnie – są ludzie, którzy kupią każde zło, byle na umowie widniała pieczęć na przykład komisu samochodowego. Pokazują później nad trupem nowego nabytku jakiś papier i krzyczą: „Ale mam gwarancję, zwrócą mi!” Nie, misiu, historia nie zna przypadku, w którym nietrafiony zakup wraca na komisowy plac, a gotówka w pełnej wysokości do kieszeni nieuważnego nabywcy. Podobnie jest zresztą z salonami dilerskimi, to oczywiście inny temat, osobiście znam ludzi, których takie salony nabrały na SETKI tysięcy złotych. I nic, i już tylko proces sądowy…

W opisie sposobów sprzedawania samochodu już nie chcianego mówiłem o prawidłowościach dotyczących ogłoszeń prasowych czy internetowych. Tu nie chcąc się powtarzać powiem jeszcze tyle, że ze sprzedawanym autem jest jak z zamkiem typu Yale: można doń włożyć tylko jeden klucz. Jako sprzedającym pojazd potrzebny jest nam zatem jeden zdecydowany nabywca. I teraz jadąc dalej: ze zdecydowanym zupełnie inaczej wygląda rozmowa o cenie finalnej, niż z kimś, kto metodą złodziej podwórkowego chce kupić, wszystko jedno co, byle najwyżej za pół ceny. Ile byśmy nie powiedzieli – on pół ceny. Taką ma mentalność, taki charakter, dalsze pertraktacje mijają się z celem.

Wzbogacanie oferty: możliwe, znam ludzi, których w moim byłym pojeździe uwiodło oryginalne radio z wysuwanym ekranem wyświetlacza, innym podobała się nawigacja satelitarna, model podrzędny, ale działający prawidłowo. Brak radia, sygnalizowany na zdjęciach internetowych widokiem wdzięcznej dziury, nie oznacza klęski sprzedażnej, ale też nie zachęca. Natomiast zwracanie uwagi, że oto we właściwym miejscu pojazdu jednak jakieś radio się znajduje nikogo już nie przekonuje – ono tam po prostu winno być i już. Podobnie jak trójkąt, gaśnica i apteczka.

Konkrety: kilka dni temu w ogłoszeniach internetowych ukazał się inserat dotyczący sprzedaży wdzięcznego pojazdu francuskiego, Renault 19, rok 1995, wersja trzydrzwiowa, silnik 1721 ccm, czyli jednostka stara, ale sprawdzona i długowieczna.

Proponowana cena: 2 tysiące złotych. Ponieważ było już niedaleko północy napisałem do właściciela maila. Następnego dnia rano oddzwoniła matka sprzedawcy i w skądinąd sympatycznej rozmowie poinformowała mnie, że ogłoszenie zostało wycofane, syn właśnie jest w warsztacie, gdzie wymieniają rozrząd pojazdu i montują instalację gazową. Ogłoszenie zostanie wznowione, ale już z nową ceną - pewnie jakaś rodzina zechce kupić pojazd, tani na wakacje i do pracy. A jeśli nie – to autko zostanie w domu, ktoś nim będzie jeszcze jeździł.

Podziękowałem miłej rozmówczyni bez zbędnych komentarzy. Za chwilę weszło do sieci nowe ogłoszenie. Z ceną, UWAGA, 4.500 zł!! Tu powiem tyle: zawiedziecie się drodzy państwo srodze! 3-drziowy pojazd nie jest rodzinną limuzyną. Instalacja gazowa nie podnosi automatycznie ceny samochodu o koszt jej zainstalowania. Oczywiście jak wyżej: wolno wam próbowac, nic mnie do tego. Natomiast stopień powodzenia tego ataku cenowego oceniam na ZERO.

PS. Ta sprawa wyszła dzisiaj, przy okazji ogłoszenia, jakie dałem w przedmiocie sprzedaży własnego auta. Poważny klient, miła rozmowa, dobry kontakt, samochód podobał się... Czego zabrakło? Decyzji kupującego. Szybkiej i jednoznacznej. Otrzymałem odpowiedź, że klient musi mieć czas na zastanowienie się czy złożyć mi konkretną ofertę. Ani słowa o wysokości tej oferty. Czy miałem kruszeć jeszcze dzień dłużej? Tymczasem moje auto sprzedawane było z konkretnego powodu: chęci wejścia w posiadanie innego, o konkretnych parametrach, osiągach i cenie. Rozstaliśmy się z niedoszłym kupcem w pełnej zgodzie - ale kilkadziesiąt minut później okazało się, że wóz, który chciałem nabyć właśnie został sprzedany. Pozbycie się mojego, sprawdzonego, objeżdżonego i stuprocentowo sprawnego w tej sytuacji mija się z celem, jest bezsensowne. Wycofałem ofertę, mam takie prawo, nie było żadnych zobowiązań, żadnego zadatku. Wnioski: jeżeli zdarza ci się coś dobrego KUPUJ NATYCHMIAST! Jeżeli przegapisz właściwy moment - okaże się co wyżej opisałem. I żadne wyceny tego nie zmienią. Tak jest z pojazdami, w których nie jest ukryta podstępna mina czy inny wybuchowy materiał. Sorry Winnetou...

M.Z.

środa, 4 maja 2011

Sprzedaję choć cierpię – wersja aut nietypowych

Czy podział świata motoryzacyjnego na auta współczesne i oldtimery opisuje całość tego świata? Otóż nie. Pozostaje niszowa grupa samochodów, które znajdują się dokładnie „w połowie”. To auta nietypowe. Na tyle młode i sprawne, by nie móc przydać im żółtych tablic - i na tyle oryginalne, by nie próbować wyjeżdżać nimi na giełdy samochodowe. Te bowiem zajmują się masówką. Dalej niż masówka wątpliwy wdzięk zawodowych giełdowych handlarzy po prostu nie sięga.

Różnica pomiędzy sektorami samochodów typowych, wszystko jedno czy starych, czy młodych i nietypowych jest niezwykle delikatna, chciałoby się rzec: cienka. Citroen DS to classic car, rok produkcji jest tu bez znaczenia. Citroen SM z silnikiem Maserati to już coś więcej: i classic car i auto nietypowe. Cena rośnie, podobnych samochodów jest po prostu mało. A jeżdżących i sprawnych jeszcze mniej. Wymienione mają (lub mogą mieć!) cechę użytkowości – ale tak naprawdę żadnym z nich nie da się jeździć na co dzień. Poszukajmy auta nietypowego – ale nadającego się do zwykłej eksploatacji.

Wbrew pozorom jest ich bez liku, przy czym jedyne zastrzeżenie dotyczy ich codziennej użytkowości. Albo żadnej czy mocno wątpliwej – to na przykład częste ostatnio przypadki Fordów Fiest z silnikami 1800 ccm – albo pełnej, ten przypadek Nissana omówię osobno, wart jest grzechu. W obu przypadkach im młodszy właściciel tym większym uczuciem darzy obiekt pożądania. Raz słusznie – innym razem kompletnie niesłusznie.

W historii firm motoryzacyjnych w Europie i na kontynencie amerykańskim zdarzały się modele samochodów, które albo dostosowane zostały do miejscowych warunków i upodobań klienteli – albo były rodzajem składanek z pozostałych po wielkoseryjnej produkcji modelach. Tak jest w wypadku wspomnianej Fiesty.
Samochód skonstruowany jeszcze w latach siedemdziesiątych nigdy nie miał służyć ani do dalekich podróży, ani forsownych wyścigów. Karoseria opracowana komputerowo – co było w tamtym czasie istotnym novum – była lekka i w kilku płaszczyznach niezwykle wytrzymała. Na przykład w wypadku kolizji z przodu i z tyłu pojazdu. Strefy zgniotów prawidłowo spełniały swą rolę, auto uderzone w komorę silnika składało się zgodnie z założeniem, pochłaniając energię kolizji i pozostawiając nietkniętą kabinę pasażerską. Jest tu jednak kilka zastrzeżeń: otóż po pierwsze konstrukcja obliczona została na silniki mniej więcej o pojemności do 1400 ccm i mocy nie większej, niż jakieś 80 KM. Z takimi jednostkami napędowymi pracowały układu zawieszenia, hamulce, przeguby napędowe i odpowiednie skrzynie biegów. To wreszcie była w stanie znieść płyta podłogowa. Tymczasem wieczne poszukiwanie nowych klientów, zwłaszcza młodych, doprowadziło do sytuacji, w której te skądinąd sympatyczne skorupki musiały dźwigać silniki o mocach zdecydowanie większych. A motor żywcem wzięty z serii modeli Mondeo o pojemności 1800 ccm był też znakomicie cięższy.

Co dzieje się z takim pojazdem w codziennej eksploatacji? Na początku sprawia swemu właścicielowi mnóstwo radości. Wilk w owczej skórze… Znakomicie przyspiesza, nieźle się prowadzi na większych kołach i oponach o niskim profilu, po prostu kusi do ostrej jazdy. Wkrótce ujawniają się wady takiej mieszanki gatunkowej: szybszej wymiany domagają się elementy układu hamulcowego, nie wytrzymują wahacze i amortyzatory, nawet te rzekomo wzmocnione, zacierają się łożyska kół. A cała karoseria powoli, ale skutecznie mówiąc po ludzku rozłazi się w szwach. W Niemczech czy Holandii, skąd pochodzi większość importowanych pojazdów używanych takie auto po niewielu latach albo idzie na złom, albo z niską ceną trafia w polskie ręce. Tu pozornie dostaje drugą młodość: nowe lampy w miejsce rozbitych, wyklepane błotniki przednie, nową przednią szybę, tradycyjnie spękaną od ruchów karoserii, kubełkowe fotele (jeśli nie było ich w aucie importowanym). Giełda, a ostatnio ogłoszenie klubowe lub internetowe, spora cena transakcyjna, żadnych pertraktacji cenowych (bo „ma buta”) – i złudne nadzieje nowego właściciela.

Opowieść z ostatniej chwili: dwóch młodych ludzi wybrało się tak spreparowaną Fiestą z Warszawy do Kalisza. Wrażenia po powrocie: „mam dość, wytrzęsło nas jak cholera, na tych niskoprofilowych oponach można tylko po autostradzie – no ale może prawie dwieście…” W tej chwili trwa poszukiwanie odpowiednio tanich zamienników sworzni wahaczy przednich. Nie wytrzymały intensywnego używania – i nie ma się co dziwić. Koszty tej podróży zatem parokrotnie przekroczą koszty pokonania tej trasy pojazdem „dorosłym”. Szyba przednia w okolicach przyklejonego do niej lusterka wstecznego właśnie zaczęła pękać.
Nissan Sentra. Lub jak kto woli Sunny B-12 w wersji coupe.
Skomplikujmy sprawę – przydając mu automatyczną skrzynię biegów. Tych egzemplarzy jest w Polsce pewnie kilka, mnie udało się taki kupić w Krakowie. Od byłego pracownika ambasady polskiej w Kanadzie. Silnik o pojemności 1600 ccm, ale mocy zaledwie 75 KM, automat z czterema przełożeniami, wersja kanadyjska, czyli ze znacznie lepiej zabezpieczoną blachą, w niektórych miejscach obustronnie cynkowaną. Wersja ta oznacza również liczniki skalowane w kilometrach – prędkościomierz, przebieg całkowity i dzienny jak w pojazdach europejskich. Podobnie światła: asymetryczne z przodu i z pomarańczowymi kierunkowskazami z tyłu. Mnóstwo pieniędzy zostaje w kieszeni, nie trzeba niczego adaptować ani wymieniać. Wrażenia ze wstępnego oglądu pojazdu i zapoznania się z danymi katalogowymi: powolne wozidełko. Nic bardziej mylnego! Obniżenie mocy silnika spowodowane zostało podniesieniem wartości momentu obrotowego w dolnym zakresie obrotów. Skutek: staruje na automacie spod świateł jak wystrzelony, zgrabnie przerzuca przełożenia w wybranej przez kierowcę strefie obrotów, rwie jak rakieta mniej więcej do 120 km/h. Później spokojnie, cztery przełożenia w wypadku gwałtownego naciśnięcia pedału gazu pozwalają niemal zawsze zredukować bieg, kick-down działa jak marzenie.

Koszty półrocznego użytkowania Sentry: klocki i tarcze hamulcowe, typowe, cena niewielka, bo komplet 250 zł. Bez konieczności ingerencji w hamulce tylne i ręczny. Wymiana oleju w silniku i skrzyni. Najkosztowniejszy okazał się wypadek awarii aparatu zapłonowego. Pozornie wyglądał jak zwykły, choćby znany z rodziny polskich Fiatów. W istocie to precyzyjnie zabudowany czujnik Halla z laserowym czytnikiem położenia wału korbowego. Zegarmistrzowska robota! Zamiennik przyjechał w dwa dni z Holandii, cena 450 zł.

Fiesta sprzedawana jest już dwa miesiące, właściciel raz kocha ją mniej, raz bardziej, waha się, nie widzi innego zamiennika, inwestuje w detale nie podnoszące wartości użytkowej pojazdu (alufelgi, nowe radio itp.), dobija i tak już zużyte zawieszenie. Na razie nie potrafię mu pomóc – bo też i nie da się nieść pomocy osobie, która jej najwyraźniej nie chce.

Sentra: drugiego dnia po ogłoszeniu jej sprzedaży w typowej internetowej witrynie samochodowej, zimą, zgłosił się właściciel warsztatu samochodowego. Kilka godzin szukał dziury w całym, w końcu przyznał się, że nie ma całej żądanej przeze mnie kwoty. W związku z czym zostawi mi zadatek i zegarek, przyjdzie po auto w ciągu trzech dni. Był z gotówką następnego dnia z samego rana. Jeszcze raz przejechał się, jeszcze raz obejrzał podwozie, podpisał umowę kupna. Do dzisiaj leczę swoje kolejne auta w jego „pracowni”.

M.Z.