piątek, 29 października 2010

Czy uda nam się?

Pytanie dotyczy kwestii, która nie tak dawno jeszcze spędzała sen z powiek wielu sąsiadom: czy i kiedy uda się wykupić nasze mieszkania? Kandydaci na prezydenta Warszawy widzą to różnie, niektórzy udają, że problemu w ogóle nie ma. Jedynie Czesław Bielecki stawia sprawę jasno. Poniższy tekst przywołuję za Polską Agencją Prasową

"...Szybciej i bardziej prywatnie

Pytany o główne punkty swojego programu (Czesław Bielecki - przyp. aut) powiedział, że jeśli zostanie prezydentem stolicy, przyspieszy podejmowanie decyzji administracyjnych, poprawi funkcjonowanie transportu publicznego, rozwiąże problem korków i zakończy budowę obwodnicy śródmiejskiej "nieruszonej prawie przez tę kadencję". Kandydat na prezydenta zwrócił uwagę, że przy rosnącym zainteresowaniu inwestorów przewlekłość i nieprzewidywalność procedur uderza w rozwój miasta. Jako kolejny punkt swojego programu wymienił uporządkowanie własności w Warszawie. - Bez sprzedania lokali komunalnych, usługowych nie ma co liczyć na to, że ktoś w nie będzie inwestował. To postulat prywatnych przedsiębiorców - zaznaczył. - To jest też różnica między Wrocławiem czy Krakowem a Warszawą. Tam wygląd sklepów, ulic jest zupełnie inny niż tu tylko dlatego, że tam miasto nie jest jednocześnie zarządcą i graczem na rynku. Chcę lokalnie rozwiązać - nie mnożąc krzywd i niesprawiedliwości - ten trudny problem. Utworzymy Warszawski Fundusz Reprywatyzacyjny, nad koncepcją którego pracują już eksperci - powiedział. Dodał, że powinny wreszcie ruszyć prace budowlane, by zagospodarować teren wokół Pałacu Kultury i Nauki. - Po 20 latach wolnej Polski w centrum stolicy mamy dziurę. Nie powstał parking podziemny w tym miejscu, nie rozpoczęła się budowa Muzeum Sztuki Nowoczesnej - wyliczał Bielecki..."

Pozostaje jedynie zapytać kandydata na prezydenta: kto z prawem pierwokupu i jakie będą ulgi statutowo zawarte w dotychczasowej praktyce. Jasno, Panie Kandydacie na Prezydenta! Jasno i wprost!

środa, 20 października 2010

Rynek nieruchomości - a jednak coś pękło

Odkąd sprowadziłem się do naszego domu niemal dziesięć lat temu słyszę nieustannie, że dostąpiłem nieba. Powiem szczerze, że na początku i mnie się tak wydawało. Później na ogół człek mądrzeje i zaczyna zauważać mankamenty. Tak, leżały na wierzchu, ale z jakichś nieznanych powodów nie chcieliśmy ich widzieć. A gdy już zobaczyliśmy - było za późno, każdy jakoś tam życie sobie urządził i adres z NOWEGO stał się STAŁYM. Tak czy siak nadal wiele osób utrzymuje, że mamy szczęście. Nie uważam tak. A już na pewno nie uważam, iżby wszystko mogło i miało drożeć. Bo w budownictwie NIE DROŻEJE! ZAWALIŁO SIĘ!! Dzisiaj pozwolę sobie przywołać tekst autora podpisującego się w internetowym Salonie24 jako T-rex. Polecam! I nie zniechęcajcie się wstępna deklaracją, że mówi wyłącznie o własnych wrażeniach. Dalej są konkrety, konkretne sumy.

Ceny nieruchomości zaczynają spadać
Zaczęło się. Ostra jazda w dół. Z górki na pazurki.

Notka ta nie będzie poparta żadnymi weryfikowalnymi analizami ekonomicznymi, lecz jedynie moimi subiektywnymi spostrzeżeniami, więc proszę o to, aby osoby kwestionujące moje obserwacje z perspektywy rzeczoznawców, darowały sobie tanią krytykę.

Notka ta jest subiektywną obserwacją bardzo wyraźnie pojawiającego się trendu, i tak ją należy postrzegać. A niebawem, najwcześniej za pół roku, w branżowych czasopismach poświęconych tematyce nieruchomości pojawią się nieśmiałe aluzje sugerujące zjawisko, które właśnie się rozpoczyna. Następnie, po kolejnych kilku miesiącach, w uznanych periodykach biznesowych pojawią się pierwsze poparte głośnymi nazwiskami analizy potwierdzające zaobserwowaną przeze mnie tendencję. I dopiero gdy przeciętny Kowalski „czarno na białym” zapozna się z tymi analizami, nastąpi WIELKI KRACH.

Jednak dla prawdziwego trendsettera,a przede wszystkim dla osób sprzedających mieszkanie, wtedy już będzie za późno na analizę. Dlatego ogłaszam wszem i wobec: Trend spadkowy właśnie się rozpoczął.

Przypomnijmy fakty:

W latach 2006-2009, po wejściu do UE, mieliśmy do czynienia z niespotykaną w innych krajach Europy progresją cen nieruchomości (wzrost o około 100-130%, w zależności od lokalizacji). Często nie miało to żadnego uzasadnienia w jakości (ceny mieszkań z wielkiej płyty w Warszawie wzrosły z 3 do 7 tys. za m2!!).

Tematyką tą zajmuję się bardzo intensywnie, gdyż problem wzrostu cen w ostatnich latach bardzo mnie zaintrygował, głównie z powodów praktycznych: wymusił on na mnie, osobie programowo niechętnej wszelkim formom kredytowania, pewną „ciasnotę" mieszkaniową i odsunięcia w czasie nabycia za zaoszczędzone środki czegoś większego.

Mało kto uświadamia sobie skalę problemu, ale w latach 2007-2009 (szczyt boomu mieszkaniowego) jako naród zbiednieliśmy o połowę. Dlaczego? Ano dlatego, iż w interesie społeczeństwa leży zwiększanie siły nabywczej rodziny i finansowa dostępność powierzchni mieszkaniowej, natomiast wysokie ceny nieruchomości stanowią skuteczną zaporę ku temu.

Próbowano wprawdzie wmawiać nam, że staliśmy się o połowę bogatsi, co jednak jest blefem, gdyż mieszkanie (dom) to dobro podstawowe, niezbędne do normalnego funkcjonowania rodziny, a o bogactwie stanowi materialna dostępność dóbr podstawowych, a nie to, co możemy uzyskać w razie ich zbycia. Mówiąc prostymi słowy: i tak musimy gdzieś mieszkać, więc bez znaczenia jest, czy domy są dostępne za darmo, czy za milion. I tak ten dom musimy mieć. Natomiast gdyby domy były tanie, to środki zaoszczędzone przeznaczalibyśmy na urlopy, wyjazdy, wygody itp.

Sygnalizowałem zagadnienie już rok temu:

http://t-rex.salon24.pl/110757,senyszyn-w-hidefinition-czyli-zbiednielismy-o-polowe

W ostatnim czasie poszukuję dość intensywnie domu w okolicach podmiejskich (ceny domów na terenie dużych miast są kosmiczne, a ich standard w większości przypadków pozostawia bardzo wiele do życzenia, nowych domów z cegły nikt przecież nie sprzedaje) lub mieszkania nieco większego od tego, w którym obecnie zamieszkuję.

Przeprowadziłem więc w ostatnim półroczu w Warszawie i okolicach wiele rozmów z pośrednikami i bezpośrednio z właścicielami nieruchomości. Podobne rozmowy przeprowadzałem także przed 7 laty, gdy kupowałem moje pierwsze własne M3. Ponieważ jestem osobą dość aktywną zawodowo i nie mam zbyt wiele czasu na osobiste wyszukiwanie ofert, zagryzam mocno dolną wargę i korzystam z usług pośredników.

Siedem lat temu czułem się, jakbym był pariasem.

Mało który ze sprzedających był skłonny do jakiejkolwiek poważniejszej negocjacji cenowej, a niemal nikt z pośredników nie schodził z zwyczajowej prowizji 2,9%. Tylko dzięki mojemu zdecydowaniu udało mi się przeforsować nieco niższą prowizję, 2,6%. Jednak z uwagi na moją nadmierną skłonność do negocjacji dwa lub trzy mieszkania po prostu mi uciekły - inni kupujący byli szybsi, chętniej wyskakiwali z gotówki, więc po prostu musiałem obejść się smaczkiem. Gdy to zrozumiałem, przy następnej okazji sam szybko dobiłem transakcji i kupiłem pierwsze w miarę udane lokum. Dzięki temu udało mi się załapać na własne mieszkanie przed wzrostem cen nieruchomości, bo gdybym miał teraz zaczynać, musiałbym mieszkać z dziećmi chyba w kawalerce.

Obecnie rozmowę zaczynam od negocjowania prowizji. Mówię na wstępie, że maksymalna prowizja dla agenta, którą jestem w stanie uiścić, to 1,5%, i większość agencji to akceptuje. Dopiero po podpisaniu świstka, w którym czarno na biało stoi, ile mam zapłacić pośrednikom, idę oglądać lokal.

I co napotykam???

Właścicieli, którzy dopytują się agentów, dlaczego w tym tygodniu mieszkanie oglądał tylko jeden klient, a w poprzednim tylko dwóch? Agentów, którzy nie wiedzą, co na to odpowiedzieć. Widzę niemal nachalne pytania sprzedających, czy będę zainteresowany, czy też nie. Zachowują się, jakby mieli towar, który muszą koniecznie sprzedać, a na który nie ma chętnego.

W rozmowie ze mną sami właściciele (co 7 lat temu absolutnie ani raz się nie zdarzyło!!!) już na wstępie sugerują swoją skłonność do negocjacji. Pośrednicy kilka razy na boku zasugerowali mi, że dane mieszkanie sprzeda się i o 20% taniej, bo klient jest zdesperowany.

Oglądam mieszkania, które nie sprzedają się przez kilka miesięcy, a których cena została obniżona po raz trzeci. I choć na razie zmiany cen ofertowych są raczej kosmetyczne (obniżanie ceny ofertowej o 1-2%), to stanowią dowód na to, iż rynek znajduje się w fazie stagnacji.

Każdy zna zasadę, iż ceny transakcyjne są z reguły o 10% niższe, niż ofertowe. Przedwczoraj jeden z pośredników wyznał mi, przy okazji oglądania pewnego dość atrakcyjnego lokum, iż klient musi sprzedać to mieszkanie w tym miesiącu, bo go umowa przedwstępna ciśnie, więc mogę ostro negocjować. Sugestia agenta: „Niech pan zaproponuje cenę niższą o 30%”. Nie wiem, jak to ma się z lojalnością agenta, ale to nie moja rzecz.

Gdy odpowiedziałem, że i tak nie będę zainteresowany tym lokum (zbyt mały balkon), agent ten zaczął żalić mi się, że coraz bardziej zaczyna mieć dość swojej pracy, bo zdecydowana większość „oglądających” w ogóle nie rozpoczyna negocjacji. Oznacza to, iż oferta rynkowa jest po prostu bardzo mało atrakcyjna. O ile w roku 2000-2006 pośrednicy zatrudniali kogokolwiek, kto latałby po osiedlach i pokazywałby klientom mieszkania, o tyle obecnie agencje nieruchomości pozwalniały zdecydowaną większość pracowników, a wizyty w lokalach stają się o wiele rzadsze, niż dawniej. Często pośrednik z uprawnieniami osobiście pokazuje mieszkanie klientowi, bo nie stać go na szeregowych pracowników. I tylko dziwi mnie, jak radzą sobie niektóre duże agencje, których wystrój lokali przypomina pałace, a nie zwykłe lokale usługowe.
Bo faktu, że prywatny lekarz-specjalista niekiedy przyjmuje w naprawdę skromnie wyposażonym gabinecie, a agenci nieruchomości - w pałacach, jakoś trudno mi pojąć.

Drugą stroną medalu jest stagnacja na rynku pracy. Osoby zwalniane z pracy nie wchodzą zbyt łatwo na rynek, a jeżeli już, to ich zarobki raczej spadają. Oznacza to trudności ze spłatą kredytu. Coraz częściej małżeństwa decydują się na sprzedaż mieszkania nabytego za wyśrubowany do granic możliwości kredyt lub jego zamianę na nieco mniejsze, by nie pracować tylko dla banku, ale by mieć choć trochę pieniądza dla siebie.
Ale wróćmy do nieruchomości.
Na rynku mieszkaniowym po prostu czuć NIEPOKÓJ. Mieszkania NIE SPRZEDAJĄ SIĘ całymi miesiącami.

Oczywiście krach następuje zawsze z pewnym opóźnieniem, gdyż przez pewien czas banki tolerują nieterminowość spłat rat, a często całe rodziny pomagają młodym utrzymać się na granicy finansowej wypłacalności. Również agencje są zainteresowane utrzymaniem wysokich cen, gdyż oznacza to dla nich wysokie prowizje.

(Nawiasem radzę każdemu podjęcie próby bezpośredniego nabycia mieszkania, gdyż przy cenie 750.000 za lokum prowizja z VAT wynosiłaby około 27.000 zł, a zgodnie z zasadami przyzwoitości nie powinna być wyższa, niż dwumiesięczna płaca. Oznacza to, iż prowizje agencji są drastycznie (nawet dziesięciokrotnie!) zawyżone, a często agenci obsługują jednocześnie obie strony transakcji, co jest kuriozum na skalę światową).

Jednak ani sprzedający, ani agencje, ani nawet teściowie wspierający niekiedy w trudnościach ze spłatą rat nie są w stanie powstrzymać tego, co nieuniknione, czyli TĄPNIĘCIA CEN.

Kwestią sporną jest jedynie, kiedy to nastąp i jaki będzie zasięg korekty. Niewykluczone, że przy wzroście o 120% korekta wyniesie nawet 60% (po odliczeniu inflacji będzie to nominalnie zapewne jakieś 50%).

Okres szczytowy na rynku nieruchomości w Finlandii przypadł na rok 1989 (wzrost wyniósł 109%). Po 6 latach ceny spadły o 48%, więc korekta była naprawdę odczuwalna. W Holandii, po kilkuletniej hossie, która wywindowała ceny na niebotyczne poziomy 98%, nastąpił spadek o 50%, lecz trzeba na to było czekać aż siedem lat. We Włoszech wzrost był nieco niższy, wyniósł 84%, ale na 30%-korektę wystarczyło poczekać 4 lata.

Nie mam ani kompetencji, ani narzędzi, by prognozować moment pierwszego poważniejszego tąpnięcia. Jednak trzeba być naprawdę ślepym, by tych oczywistych symptomów przegrzania rynku nie dostrzegać.

PS. Francuski inwestor Bouygues Immobilier, który w podwarszawskim Józefosławiu wybudował przepiękne osiedle francuskich domków jednorodzinnych, świadomy tego ryzyka, w ciągu 2 lat obniżył swoje ceny z 1.000.000 PLN do 850.000 PLN za najprostszy domek jednorodzinny w zabudowie szeregowej, a domki te nadal są dostępne.
Natomiast inny zachodni deweloper z Józefosławia, z pierwotnej ceny 960.000 PLN zszedł podobno „w czeski sposób" do ceny 690.000 PLN. O czymś to chyba świadczy.

czwartek, 7 października 2010

"Anonimowemu"

Do jednego z wpisów, chodzi o ostatni, o zerowym ładunku emocjonalnym (bo pisuję i inne) otrzymałem komentarz. Mało parlamentarny - ale mniejsza, zdążyłem przywyknąć i do takich popisów chamstwa. Cham genetyczny tak ma, że kiedy już niczego nie potrafi wygenerować w ułomnej mózgownicy po prostu klnie. Nie inaczej tym razem. Cóż zrobić? Macham "Anonimowemu" ciepło łapą. Tyle możesz bratku, nie wysilaj się bardziej. A co do autorstwa maila: zależność jest tu tak oczywista, że wprost razi w oczy. Zatem: wcale nie jesteś tak anonimowy, jak chciałbyś, "Anonimowy".

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

Co się dzieje?

Ostatnie "odspojenia" czyli po prostu zawalenie się tynku na klatkach schodowych usuwane były w coraz szybszym tempie. Niespełna miesiąc temu podobne zdarzenie nie tylko zostało błyskawicznie zakamuflowane wstępnie - po kilku dniach warstwę betonu spod "odspojonego" tynku zamalowano niezwykle szybko i skutecznie. Cieszyć się! - ktoś powie. W normalnej sytuacji sam bym tak powiedział. Ale doświadczenia dziesięciu bez mała lat jakie tu mieszkamy dowodzą, że nie wszystko jest takie proste, jakby się wydawało. Dzisiaj, 23 sierpnia dozorca powycinał zbędne gałęzie po drugiej stronie uliczki Abramowskiego, wokół betonowych płyt tworzących zapasowy parking. W podziemnym garażu pracował do późnych godzin wieczornych. Porządkowane są po poprzednich specjalistach wszystkie klatki schodowe. Tak normalnie, po ludzku, przez szyby widać świat.
Coś się dzieje wokół nas. Czy ktoś wie co?
M.Z.

poniedziałek, 16 sierpnia 2010

Wali się moja panno - na łeb!

W trakcie tego upalnego lata TRZYKROTNIE spadł tynk na klatkach schodowych. Kiedyś o tym pisałem: człowiek przypadkiem przebywający pod ostrzałem dwu- trzy-kilogramowych odłamów tynku spadających z wysokości czterech metrów miałby słabe szanse ujścia ze zdrowiem. Oczywiście nikogo to nie zainteresowało, choć trzeba przyznać, że usuwanie śladów po tego typu zdarzeniach trwa dzisiaj nieporównanie krócej, a zaczyna się też szybciej. Od czasu, w którym opublikowałem pierwszy opis takich zdarzeń (bo było ich niepomiernie więcej!) wzrosły czynsze, zduszono naturalny sprzeciw lokatorów, administracja robi co chce, tyle że po cichu, więc i protestów jakby mniej. Nie załatwiona wszakże jest rzecz podstawowa: prawo własności. Czyli możliwość wykupienia naszych mieszkań.

Kiedyś (w roku2007 lub 2008) otrzymaliśmy od niejakiej Beaty Wrońskiej – Freudenheim odpowiedź na lokatorską wolę dokonania wspomnianych wykupów. W nadesłanym dokumencie znaleźliśmy niesamowicie impulsywne (wbrew pozornie uładzonym słowom) sprzeciwienie się jakiejkolwiek formie własności indywidualnej. Własność zbiorowa, z rozmytą odpowiedzialnością za rzecz czy ideę – o tak, to jest to, co naszej respondentce odpowiada jak najbardziej… Dlaczego? Jakież są powody furii, z która przecież spotykamy się nie pierwszy raz przy jakiejkolwiek próbie wspomnienia o wykupie lokali?

Własność prywatna przez wielu konserwatystów uznawana jest za ostatnie prawo o charakterze metafizycznym. Burzyło to krew zawsze i wszędzie tam, gdzie pojawił się wokół rozmowy o tym dowolnego formatu myślowy socjalista, albo jak kto woli lewak. Lewacy nienawidzą wszelkiej maści konserwatywnych dogmatów – co zresztą w najmniejszym stopniu nie przeszkadza im w taśmowym produkowaniu dogmatów własnych. Tu wszakże chodzi nie o proste odrzucenie pojęcia własności jako czegoś socjalistycznie zakazanego. Chodzi raczej o to, by prawo do zajmowanego lokalu, prawo własności, uczynić dyskusyjnym, zmiennym w czasie, zależnym od uchwały tego czy innego gremium przypadkowych osób. Wszystko ma być niepewne – jesteś grzeczny to zostajesz, rozrabiasz to wyrzucamy cię w majestacie prawa poza nawias, giń pod mostem. Własność jest i zawsze będzie dla lewactwa przeszkodą w manipulowaniu zbiorowościami – ponieważ własność jako dogmat nie podlega dyskusji.

No dobra, powie ktoś, ale własność zbiorowa jest doskonalszą formą posiadania, bardziej sprawiedliwą, bo także kontrolowaną zbiorowo, czyli społecznie. Otóż jest to wymyślona i powszechnie aplikowana za socjalizmu bzdura, niestety podstępnie powtarzana lata całe, a przez to utrwalona w podświadomości obywateli. Mało kto zastanawia się nad tym, że prywatny właściciel w żadnym wypadku nie nakazał by wylewania fundamentów takiego domu jak nasz zimą – wiedząc, że beton nawet jeśli zwiąże się, to również popęka i wpuści do wnętrza budowli wodę podskórną. Zbiorowy inwestor miał to w nosie, odpowiedzialność na tym etapie jest rozmyta jak jesienny krajobraz po pół litrze gorzały na głowę. Udało się, poszła premia za terminowe wykonanie zadania, głupek zaryzykował i kazał w równie niesprzyjających warunkach kłaść ceramikę na ściany. I tu już wyszło mu gorzej, lokatorzy połapali się, błąd trzeba było naprawić. Domyślam się, że nie czynił tego sprawca, ale kolejny niedowarzony geniusz za nie swoje pieniądze. Przy okazji paru przyjaciół królika zarobiło niezłą kasę na nieświadomości lokatorów – ale mniejsza, pewnie już zdążyli to przeputać.

Zbiorowo można głośniej krzyczeć. Zbiorowo da się zepchnąć z drogi duży kamień – choć lepszy jest spychacz. Zbiorowo natomiast nie da się trwale posiadać jednej żony i jednego mieszkania – choć w pewnym sąsiednim państwie próbowano.

M.Z.

niedziela, 4 lipca 2010

Pożytki ze spacerowania

W poprzednim tekście opisałem rodzaj „kampanii wyborczej”, jaką niektórzy prowadzili metodą nagabywania sąsiadów i sprzedawania im „znakomitego kawału politycznego”. I powiedziałem, że nie bardzo wiem, jak bronić się przed tymi koszarowymi zalotami. A teraz słuchajcie: już WIEM!! Podsłuchałem w Powsinie na spacerze.

Otóż jeden warcabista do drugiego zagaja podobnie: głosuję na Gajowego, ponieważ nie chcę, by pierwsza dama siusiała do kuwety. Na co zaczepiony, nie drgnie mu nawet powieka, odpala: ty to jesteś mądry człowiek! Ty głosujesz na pakiet. Bo wiesz, wybierasz niby jednego, a w pakiecie dostajesz całą bandę. Ten z wąsem, ten rudy od kominów, no i wreszcie ten pedał gdzieś spod Lublina, wiesz, razem ze świńskim łbem i plastikowym siurkiem. Ty możesz mieć rację, ja się jeszcze ze swoim wyborem zastanowię, czemu mam mieć jednego, jak mogę kilku?

Spacerować, Najmilsi, spacerować! Zawsze coś pożytecznego może ze spaceru wyniknąć…

M.Z.

czwartek, 1 lipca 2010

Właściwie przeprosiny

Tak, wiem, dawno niczego nie napisałem. Ale nie dlatego, że nic mnie już nie obchodzi. Raczej z tej przyczyny, iż nie mam już zapału, aby kogokolwiek o czymkolwiek przekonywać. Partnerzy moich przypadkowych jak zwykle rozmów (bo też ja tych rozmów nie planuję) są tak kamienni w swoich poglądach, tak zatwardziali i niemożliwie wręcz okopani – że po prostu nie warto. Co mam na przykład powiedzieć facetowi, który nieproszony twierdzi, że dlatego zagłosuje na Komorowskiego, by Pierwsza Dama nie szczała do kuwety? On to proszę państwa uważa za znakomity dowcip. Ja takie „znakomitości” widywałem w szkolnych i koszarowych sraczach. Więc o czym tu gadać? O facecie z wąsem, który przemawia jak Gierek, z tą samą partyjną hucpą i poczuciem wyższości, a nadto w jednym tylko niedługim zdaniu potrafi zawrzeć trzy kłamstwa? Nie, tego nie da się zrobić, znaczy przekonać oszołomów nie da się zrobić. Ludzie nie słuchają, choć potem wydaje im się, że słyszeli i pojęli. I tego rzekomego zrozumienia bronią jak ostatniej półlitrówki na swym przyjęciu. Niczego nie pojmują – ale są przekonani, że zrozumieli już wszystko. Niechaj idą swoją drogą, dzieci z nimi chrzcić nie będę.

Kolejna edycja plotki o tym, że administracja „rozważa” myśl o uczynieniu parkingu przed domem miejscem płatnego postoju. Ale to też nikogo nie interesuje, choć coś jest na rzeczy, skoro urzędniczki już po raz wtóry puszczają taką wieść, by się rozniosła, by ludzie się z nią oswoili. Szczerze mówiąc nie wiem jak do tego podejść. Miejsce, gdzie trzymamy swoje auta nie należy do administracji, jest terenem gminnym. Ale z drugiej strony mało to nam nasza ukochana gmina namajstrowała przez minione lata? Mało idiotyzmów popełniło tak dumnie ochrzczone Miasto? Gdyby to byli normalni ludzie można by do nich zatelefonować i po prostu zapytać. Dziwnie dzisiaj nie mam ochoty na taki telefon.

Cały czas ten sam problem: iluś obywateli tego miasta i państwa pracuje w nim, płaci podatki, rodzi i wychowuje dzieci – ale nie jest u siebie. Ktoś może ich zniechęcić do miejsca zamieszkania, oczywiście z powołaniem się na odpowiedni przepis jakiegoś Ministerstwa Śmiesznych Kroków. Ktoś może im tak zorganizować życie, że rano, a później od piętnastej nie da się z naszych okolic ani wyjechać, ani dotrzeć do domu – bo na martwym jeszcze niedawno Służewcu Przemysłowym nabudowano mnóstwo biur, w nosie mając trasy dojazdowe, parkingi i chodniki. Najważniejszy święty – Zysk. I nikt tym durniom nie powie, że nie będzie wkrótce żadnego zysku, klienci wybiorą inne miejsce odwiedzin… Świątynie wpadną w glebę, zarosną perzem i brudem, zdechną.

No cóż - żyjemy dalej.

M.Z.

środa, 28 kwietnia 2010

Solidarny i obywatel?

„Solidarni 2010” – oglądali Państwo! A mainstreamową dyskusję po tym wydarzeniu? Czytali Państwo? I co? Zafundowano nam w filmie propagandową agitkę, czy pokazano jak ludzie nie dali się w długim odcinku czasu zwieść propagandowej obróbce?

Tak, gadam o tym bez przerwy, z różnymi ludźmi, reprezentującymi różne zdania. Na temat praprzyczyny filmu, czyli wypadku (wypadku czy zamachu?), jak i samego filmu. Jest oceniany niezwykle dobrze i łapie same najwyższe noty. W wysokonakładowej prasie oficjalnej i polskojęzycznej wręcz przeciwnie. A jednak z pewną satysfakcją zauważam, że zdania moich rozmówców są coraz mniej podzielone. Bo też coraz więcej osób uważa, że coś było w tym Smoleńsku nie tak, dalej zaś, że bzdurne śledztwo w żadnym wypadku nie zmierza do wyjaśnienia co naprawdę stało się 10 kwietnia. Jest i ten jeszcze element, który w tym miejscu muszę wybić na plan pierwszy.

To kilkakrotnie, ale mocno postawione pytanie „Czy my aby na pewno jesteśmy u siebie?” Czy tak zwana „waadza” dba o nasz interes, czy o jakiś kompletnie inny? I co zobaczyli jej przedstawiciele tam, po ruskiej stronie i podczas pogrzebu, że wyglądali jak ktoś dosłownie widzący własną śmierć?

Po ponad 20 latach od okrągłostołowego oszustwa coraz jaśniej widać, że obszary „państwowego” i „naszego” rozjechały się tak kompletnie, że mało kto potrafi to pozbierać do kupy wyobraźnią – a w praktyce to już chyba nikt. Element, o którym pisałem w tym miejscu wielokrotnie: żaden ze mnie obywatel. Podnajemca, płatnik, podatnik, alien i łachmyta – tak. Obywatel NIE. Więc gdzie mam się odwoływać? Do kogo? Istnieje jakieś stowarzyszenie „Kopniętych w D… Przez Los i Ordynację III RP”?

I ludzie coraz częściej zaczynają sobie z tego zdawać sprawę. Jak są manipulowani, okłamywani, odzierani z dumy, poczucia bezpieczeństwa, możliwości planowania dłużej, niż do najbliższej niedzieli. Jak nie pozwala się im zabierać głosu w żadnych sprawach – przecież Pan Urzędnik wie lepiej. I działa w Majestacie Prawa. Dzisiaj takiego, jutro innego, nieważne, paragraf zezwalający na podnoszenie stawek, czynszów, stosowania ekonomicznych klapsów w tyłek zawsze się znajdzie. Dolar w dół – benzyna w górę, choć jeszcze wczoraj podwyżki tłumaczono rozliczeniami dolarowymi. Gaz od ruskich na następne 37 lat, choć podobno pełno go u nas, trzeba tylko głębiej powiercić. Z ropą tak samo: nam się nie opłaca, ale amerykańcom, wykupującym koncesje na kopaliny łupkowe jak najbardziej. Ktoś nas robi w konia, prawda?

No więc trzeba film pokazujący budzenie się obywatelskiego ducha zjechać jak najstaranniej. Starymi, komuchowatymi metodami: jaki ze mnie obywatel, skorom moher, ciemnogród, katol i szkodliwy mistyk…

M.Z.

poniedziałek, 19 kwietnia 2010

Co będę dużo gadał...

Są publicyści amatorzy, amatorzy tej najwyższej klasy, co to "zawodowców" powinna nauczyć wreszcie pokory, którzy ostatnie wydarzenia oprawili we właściwe słowa. Takie, że lepiej nie poprawiać, a uczciwość mówi, by nie małpować. Więc zacytuję, tylko fragment, ale najsmaczniejszy. O tym kto i za co odpowiada. I po co to wszystko. Przeczytajcie uważnie.

"...Od kilku już lat, odkąd stało się to możliwe, stowarzyszenia skupiające krewnych pomordowanych w Katyniu zbierają się 10 kwietnia, by oddać hołd pomordowanym. Pomordowanym za to, że nie chcieli wyrzec się wartości. Bo odmowa wyrzeczenia się wartości była właściwą rzeczą, którą należało zrobić.

Bez względu na koszty, choć cena była wysoka.

Z rodzinami katyńskimi 10 kwietnia, pośród mogił pomordowanych, powinny być najwyższe władze państwowe. Bez względu na koszty.

Nie na imieninach u cioci, wśród możnych tego świata, ale właśnie z rodzinami.
Właściwą rzeczą jest by w tym dniu, o tej godzinie, był tam obecny majestat współczesnej Rzeczpospolitej, a cała, zasilana pieniędzmi pracujących armia urzędników wypełniała psi obowiązek zapewnienia właściwej oprawy, bezpieczeństwa i punktualności.

Wyprostowania lotniska (jeśli krzywe), zadbania, by było wyposażone we właściwe urządzenia, właściwą obsługę, ekipy ratunkowe.
Ta dbałość to nie jest tylko właściwa rzecz. To psi obowiązek służb, których w Polsce mnogo.

Jeśli ich tam nie było… Jeśli nie było tam choćby jednego z ludzi, którzy powinni tam być, i jednego urządzenia, które mogłoby pomóc, to odpowiedzialny za ten brak powinien zostać wymazany z rejestru urzędników państwowych dożywotnio, bo swoje niedbalstwo zadedykował TEMU miejscu, TYM rodzinom, i TYM gościom..."

Autor: ROLEX
Link: http://hekatonchejres.salon24.pl/172621,cena-prawdy-cena-pamieci

czwartek, 15 kwietnia 2010

Chcę BYĆ ODDZIELONY od durniów!

To co się wyprawia od pamiętnej soboty – każdy może sobie obejrzeć i wysłuchać sam. Wprost powiadając: chamstwo nie utrzymało żałoby zbyt długo. I mówię to nie w sensie mniej czy bardziej wytwornego stanu amoku, do jakiego nas namawiano, sam byłem takiemu stanowi przeciwny – ale w sensie frontalnego ataku na zmarłe osoby. Odezwał się osobnik o ksywie „profesor”, czyli niejaki Bartoszewski. Odezwała się ekipa zawodowych fałszerzy myśli i wrażeń, Wajda z żoną. Nie powtarzam głoszonych przez nich banialuk, nie ma sensu, ktoś napisał, że wygłupili się tak bardzo, że już teraz będą musieli tylko z tym umrzeć. Racja, nic w więcej w tym narodzie nie zdziałają, a każde wejście w obszar publiczny tylko pogłębia rozmiar ich moralnego upadku.

Autentycznie rozbawia mnie natomiast inny zabieg socjotechniczny, który wobec zbiorowości jest stosowany z uporem maniaka, choć już widać, że to w żaden sposób publiki "nie rusza". Salon drze mordę, że niewygodne im fakty dzielą Polaków. I że to podobno fatalnie.

Nic bardziej mylnego, drodzy inżynierowie dusz o sowieckiej mentalności. Nic gorzej zdiagnozowanego, specjaliści od odwracania znaczenia słów! Fakty, o których mówicie nie dzielą, lecz ODDZIELAJĄ. Tak jak się ODDZIELA ziarno od plew, śmieci od elementów zagubionych, rzeczy małe i podłe od przedmiotów wartościowych. I to dobrze. Ja, mały nikt, nie mam zamiaru być wrzucanym do jednego worka z „profesorem” Bartoszewskim, zapłakaną „Stokrotką”, czy wspominanym wyżej filmowym idiotą, tak napompowanym miłością własną, że gdy wreszcie zdechnie to smród będzie stąd do Krakowa właśnie – niestety na Wawelu smrodliwego truchła nie pochowają. Otóż ja chcę być od tych śmieci ODDZIELONY!!

Tak, zdecydowanie powinniśmy zostać wreszcie oddzieleni. I każdy wie od kogo. I dlaczego tak, a nie inaczej. "Profesorowie" i marni reżyserzy: zostańcie ze swoimi ulubionymi pedałami, komuszkami i lewakami, wystawcie na dwór wielki kociołek, wskoczcie do środka – a już po chwili każde z was będzie wiedziało co znaczy piekło, jakie chcieliście zmajstrować innym.

M.Z.

sobota, 10 kwietnia 2010

Katastrofa

Sobota, 10 kwietnia 2010, godzina 11.35. Pominę zwyczajowe „Cześć ich pamięci”, sieć tonie w mutacjach takich deklaracji i zawołań.

Moim zdaniem stało się coś, z czego nie zdajemy sobie jeszcze sprawy. W warstwie oficjalnej wszyscy apelują o zadumę i milczenie. Tak, śmierć tego wymaga. Ale na zadumie i milczeniu nie buduje się żadnych politycznych gestów i planów. Jedna ze stron politycznego sporu w Polsce poniosła dramatycznie dużą stratę. Jak zachowa się strona druga? Osobiście nie mam złudzeń. To zawodowcy, którzy właśnie zajmują się na szklanym ekraniku puszczaniem zasłony dymnej. Zatem ludzka zaduma i milczenie nie mogą być odrętwieniem.

Najbliższe godziny i dni mogą być również czasem budzenia się. Do rozsądnej analizy, a potem konkretnych i pożytecznych dla Polski działań. Podkreślam: dla Polski, nie tej czy innej partii, cokolwiek by dalej z tego faktu nie wynikało. Jeśli chcemy dyktatury ciemniaków – mamy ją na wyciągnięcie ręki. Jeśli wybierzemy inaczej – czeka nas ogromny wysiłek.

Wybory prezydenckie za maksimum 74 dni. Konkretny ich termin musi być ogłoszony w ciągu najbliższych 14 dni. Tak stanowi Konstytucja. Bardzo mało czasu…

M.Z.

niedziela, 28 marca 2010

Gadki urlopowe

Grecja czy Turcja? Nie, do Hiszpanii za daleko, trzeba coś bliżej wymyślić… I jakie hobby? Deska, czy żagiel na wieloosobowej łódce? Samolot, własny samochód, plecak, albo wytworna waliza na kółkach, bagażnik na dach czy kompletny kamper?

Czasem czuję się mały przy podobnych dylematach. Od czasów, kiedy jako małe dość dziecko widziałem z bliska klasyczny cygański obóz plącze mi się pod czaszką pomysł kupienia własnej przyczepy campingowej. I wyjechania z nią gdzieś, byle gdzie, ale daleko, chodzi o podróż i oddalenie od domu. Wtedy wnętrze przyczepy lepiej ten dom imituje. Wiem, bo już taki pojazd miałem. Wtedy zaciągnąłem to wszystko na Mazury. I myśl została. Mocno niestety nadwątlona ubiegłorocznymi doświadczeniami.

Było tak: najpierw próba obejrzenia czegoś, co znałem sprzed lat, w przewodnikach występuje jako Mazurski Eden albo Galindia. Jezioro Bełdany, południowy brzeg, niedaleko Rucianego. Internetowy ogląd cen pokojów przyprawia o zawrót głowy, przesolili potężnie, ale niech tam. Okazuje się jednak że z campingiem też. Ale że jadę w te okolice – zobaczę na miejscu. Potężne zdziwienie! Za oglądanie, tylko oglądanie, jakiś obdartus przebrany za cepeliowskiego Galinda wyciąga rękę po dychę. Inaczej nie przejadę bramy. A niech cię diabli, zawracam.

Pod Giżyckiem dupa – albo pobyt z żyrantami, z normalnymi pieniędzmi to tu nie ma czego szukać. Prywatne adresy kilkanaście kilometrów dalej wydają się kuszące tylko póki nie zobaczy się ich na własne oczy. W rzeczywistości to kupa bałaganiarskiego nieporządku i mnożące się płatności – a to za kabel, który muszę wynająć, bo taki tu zwyczaj. A to za samochód, dłuższy parę centymetrów od normy wziętej z kapelusza. Osobno korzystanie z toalety, osobno z prysznica, ciepła woda raz dziennie „na wieczór”, grillowanie tylko w wyznaczonym miejscu przy betonowej konstrukcji postawionej tam przez gospodarza. Dwie przyczepy już na miejscu, wyglądają z nich jakieś rozespane postaci, mimo że zbliża się trzecia po południu. Jedna drapie się po szyi z proszalnym wzrokiem. Nowy? To może byśmy tak, znaczy weź coś postaw… Stawiam. Oczy w słup. I dalej jazda.

Wylądowałem w sumie w znakomitym i podobno drogim ośrodku nad jeziorem Gołdapiwo. No tak, żadnej przyczepy z tyłu nie miałem, chciałem tylko zobaczyć jak będzie, gdy marzenia się spełnią i ten cygański wóz wreszcie kupię. Pierwsza obiado-kolacja taka, że mucha nie siada! Wracam do segmentu, siadam na moim indywidualnym krześle przy przydzielonym stole, otwieram dobre piwo i liczę: 125 złotych dziennie za znakomite żarcie, czyste i luksusowe spanie, własny sraczyk, prysznic, telewizor, możliwość bezpłatnego wzięcia sobie roweru wodnego na dowolnie długo. Ile by wyszło w Galindii? Bez jedzenia tyle samo. U prywaciarzy mniej, ale za to jaki piękny burdel.

Już nie kupuję żadnej przyczepy. W nosie mam takie „na ramię broń”! Chrzanię Hiszpanię i Grecję. Wracam tam, gdzie ludzie potrafią zarobić na mnie pieniądze za przyzwoitą usługę. Czemu do cholery inni na to nie wpadają?

M.Z.

sobota, 20 marca 2010

Jeszcze smutniej

Odwołałem się w poprzednim felietonie do Tyrmanda – ponieważ uważam go za niezwykle dociekliwego, błyskotliwego i sprawiedliwego obserwatora ludzkich obyczajów i zachowań. Tym bardziej to wszystko, co napisał ciekawe, że większość spostrzeżeń tyrmandowych dotyczących polityki i ludzi wobec polityki pochodzi z „Dziennika 1954”. Swobodnych zapisków faceta tkwiącego w rzeczywistości tegoż roku, od opisu której włos się dzisiaj człowiekowi jeży na głowie. Niektórzy to jeszcze pamiętają, ja szczerze mówiąc jak przez mgłę, co jest o tyle bez znaczenia, iż czas o pięć – sześć lat późniejszy, a dobrze już mi znany w gruncie rzeczy niczym się nie różnił od tego opisywanego w „Dzienniku”. Tkwiliśmy w oparach cholernego komunistycznego absurdu – i tyle. W gruncie rzeczy bez nadziei. I na straży tego stanu, tej beznadziei stali ludzie rozrzuceni po Słusznych Urzędach, od Sb-cji przez milicję po wszystkie możliwe administracje. Czego kopię mamy niestety i dzisiaj…

Tyrmand zapisał taką swoją uwagę: „Gigantyczne zwycięstwo komunistów. Tak przesycili sobą cały tuż-obok-świat, że nawet ja uległem ich gwałtowi; najlepszym tego dowodem ten dziennik, czyli obsesja polemiki. Mnie tu prawie nie ma, jest moje ujadanie przeciw. I to jakieś zaniżone. Prometeusze, Edypy, Konrady i ci rozmaici inni, co pasowali się z Bogiem, losem, przeznaczeniem, a teraz nie przychodzą mi do głowy, jakże wzniesieni i nobilitowani przez swego Przeciwnika. Procesować się z Bogiem, cóż za piękne marzenie! Komunizm to tylko Golem, niebotyczny, to fakt, lecz glina i brud. O tyleż moja walka gorsza, mniejsza, brudniejsza". - Leopold Tyrmand - "Dziennik"

Przyszła wiosna i naprzeciw jednego z garaży ujawniła się kupa śmieci, którą raczyli zostawić po swych ubiegłorocznych wyczynach towarzysze budowlani. Taki swojski, rodzimy burdelik. Nikogo to nie interesuje – a moje pisanie że gdy pobiera się komercyjny czynsz to trzeba działać równie komercyjnie, czyli szybko i porządnie pewnie nie odniesie innego skutku poza wzruszeniem ramionami tego i owego. Znów się facet czepia… A to przecież nie obszar działania dozorców czy administratorów. Sami to sobie ustalili – i już!

No i moje ulubione towarzystwo wzajemnej adoracji, czyli PO. Prawybory. Tyle o nich powiem, ze Turek Turka w ucho szturka, pewnie wiedzą Państwo jak jest w oryginale. Nic więcej do tego nie dodam, nie warto.
Tia: gigantyczne zwycięstwo komunistów-burdelistów. W końcu po to socjalizm budowali, nie?
M.Z.

czwartek, 4 marca 2010

Wpis bardzo smutny

Pisałem nie tak dawno, że nie jestem traktowany jak obywatel, ale jak ktoś nieskończenie gorszy: płatnik, dłużnik, sublokator, podnajemca albo jakoś tak. Nie będąc obywatelem nie mam co powoływać się na prawa obywatelskie. To rzecz oczywista. Potem ktoś zapytał mnie, czy nie przesadzam. Coś tam tłumaczyłem, coś udowadniałem – ale chyba bez efektu. Dzisiaj rarytas: ogłoszenie w windzie, na drzwiach klatki schodowej i wrzucone do euro-skrzynki pocztowej, bo każdy może sobie tam wrzucić co chce. 11 marca zawita do mojego między innymi lokalu komisja sprawdzająca kanały wentylacyjne. Czy to jest złe? NIE. To jest normalne. Wentylacja ma być drożna. Nienormalne jest to, że komisja wentylacyjna zawita do mnie między 8.00 a 8.40. Jeszcze bardziej nienormalne jest to, co stanowi treść dopisku na samym dole ogłoszenia. Otóż tkwi tam, że rzecz całą uzgodniono z administracją. Nie ze mną, nie z moją sąsiadką z piętra niżej czy sąsiadem znad sufitu – ale właśnie z administracją.

No bo przecież kto ma wiedzieć co dla podnajemcy, dłużnika i płatnika ma być dobre, albo nawet jeszcze lepsze? Oczywiście wie to administracja. Wie, że tego akurat dnia mam się zwolnić albo zadeklarować późniejsze przyjście do pracy. Wie, że może zakłócić moje zajęcia, ponieważ nie może zakłócić ich członkom Wysokiej Komisji Wentylacyjnej. W żaden sposób nie mogą mnie oni odwiedzić tak, jak odwiedzali przez wszystkie minione lata - czyli po południu. Nie i już!

Jest mi dzisiaj bardzo smutno. Mówię od lat o głupocie urzędniczej, o samowoli urzędniczej – ale niczego nie zmieniłem, niczego nie osiągnąłem. Jak było tak jest, a nawet pogarsza się, zwłaszcza od chwili, w której w ubiegłym roku zmuszono mnie i moich sąsiadów do wdychania smrodów lakierów i farb podczas naszych urlopów. Widać uznano, że udało się już tak wszystkich przygiąć do ziemi, że poranny termin badania wentylacji jest małym pikusiem, przejdzie bez kłopotów.

Co jutro? Śnieg z balkonu sprzątnąłem, czynsz płacę w terminie, parking sobie odśnieżyłem, malarza podczas urlopu dowartościowałem. Rzucam palenie. Ręce trzymam na kołdrze. Biorę udział we wszystkich głosowaniach. Na drzwiach mogę przybić stosowne Girlandy Wentylacyjne. Co jeszcze wymyślicie, Najjaśniejsi Urzędnicy?

M.Z.

wtorek, 2 marca 2010

Wieści ze świata młodych, pięknych i bogatych

Postawiłem kiedyś tezę, że miasto, prawny właściciel naszego domu, naszej ulicy, a według własnego mniemania także nas – zrobi wszystko, by normalnych, średniozamożnych lokatorów wyrzucić z tego terenu. Te niebezpieczne miejskie pomrukiwania pojawiły się po raz pierwszy w oficjalnym piśmie pewnej pani z Biura Polityki Lokalowej, zdaniem której czynsz może wynosić w naszych mieszkaniach nawet 54 złote za metr kwadratowy – ponieważ taka jej zdaniem jest średnia na Mokotowie. Wątek był szeroko omawiany na poprzedniej stronie internetowej, na której do chwili buntu wobec jej właściciela pisywałem. Ale i na tej witrynie można znaleźć tego ślady, gdyby oczywiście kto był dostatecznie cierpliwy.

Minęły lata – i coś się zmieniło. Nie, kochani, nie na lepsze, przeciwnie – na dużo gorsze! Dzielni urzędnicy widząc, że metoda frontalnego ataku może skończyć się dla nich najpierw obśmianiem, a w efekcie i przegraną przed dowolną instancją odwoławczą zmienili zasady wojowania.

Otóż po pierwsze przez lata stopniowo przyzwyczajano nas do odejścia od myśli, iżby ktokolwiek w tym domu był obywatelem, zatem przysługiwały by mu obywatelskie, europejskie prawa. Zostaliśmy co najwyżej najemcami i opornymi płatnikami. Jak pańszczyźniany chłop na pańskim polu winniśmy dopasowywać swe urlopy i czas wolny do wymogów ekip remontowych, godzić się z myślą, że cokolwiek byśmy nie uczynili to i tak zapłacimy więcej, że nie mamy wpływu na dozorców, sąsiadów, burdel na parkingach i lodowe ścieżki w miejsce odśnieżonych chodników. „Władza” wzięła nas za łby, oczywiście dla naszego dobra, wszelki bunt czy niesubordynacja będą karane srodze.

Po drugie rzucono nam na zasadzie ochłapu z pańskiego stołu kilka propozycji – na przykład zajęcia się srającymi psami z domu i okolicy. Pojawiły się żółte kosze, nie wiem po co, bo jakoś nie zauważyłem, by którykolwiek z właścicieli swych czworonożnych przyjaciół zajmował się wrzucaniem ich odchodów do plastikowych pudeł. A niektórzy nawet udoskonalili swe postępowanie wyprowadzając zwierzaki w tak ostatniej chwili, że podest ich piętra na klatce schodowej przypomina chwilami zaszczany basen. No cóż – zwierzątko nie wytrzymało, ale oczywiście to nie moje…

I udoskonaliła się też metoda siania niepokoju wśród gawiedzi. Dzisiaj na przykład poszła plotka, że wkrótce mają być płatne nie tylko garaże wewnętrzne (te są płatne od zawsze), ale też stanowiska na zewnątrz domu. Ktoś przyszedł i taką wieść rozpuścił. Po kilku tygodniach „obada się” co pospólstwo na to. I niechybnie dojdzie do wniosku, że skoro nie protestują to pewnie zniosą i tę „niedogodność”. To wszystko w ramach wyprzedzającego ataku na postulat, który też kiedyś przez lokatorów był stawiany: bezpłatnych miejsc parkingowych wzdłuż ulicy Abramowskiego jest tak ze dwa razy za mało. Zatem postulowaliśmy powiększenie tej wartości.

No ale jak wiadomo każdy właściciel auta to wróg ludu i socjalizmu. We łbie mu się chyba przewróciło, jeśli uważa, że mając samochód winien też mieć opłacone ze swych podatków jakiekolwiek miejsce parkingowe… A poszli w diabły na jakieś przedmieścia! Dobre lokale wynajmie się "pracownikom firm zagranicznych". Nie wierzycie? To przeczytajcie dzisiaj podrzucone do skrzynek pocztowych ulotki.

M.Z.

poniedziałek, 22 lutego 2010

Przepływ informacji

Mówi do mnie jeden taki: ty uważaj, jutro kontrola! Jako zagadnięty drapię się chwilę w łeb, kombinuję co też mi mogą skontrolować, grzechów na sumieniu sporo, nigdy więc nie wiadomo… Czynsz? Zapłacony. Elektryka? No niewielkie opóźnienie. Śnieg z balkonu? Sam się stopił skurczymiś. Może więc coś z żoną? Nie, gdzie tam, żona w porządku, nie bije, grzeczna jakaś taka.

Ten zagadujący dodaje: jak wpadniesz to kolegium i to za całą zimę! Łomatko! Co jest do cholery, za co Wysoki Sądzie? Nagle iluminacja: może ten informator to po prostu podpucha, prowokatorek taki mały, coś usłyszał, tylko „nie rozumi” co? Przetestujemy!

Kontrola kontrolą – odpowiadam dumnie, ale ja teraz nie mogę dalej gadać, mam zaraz pociąg do Kazimierza. Tak mówię. Powoli i po polsku. Pełnym zdaniem. „Jakiego Kazimierza?” Dolnego - wyjaśniam.

Jeśli za dwa dni usłyszę od przypadkowo przechodzącej damy „Nie wiedziałam, że ma pan pociąg do mężczyzn” – będzie znaczyć, że z obiegiem informacji wszystko w porządku. To tylko „przekaźniki” mają nasrane we łbach. Ale czemu tu się dziwić…

M.Z.

piątek, 19 lutego 2010

Puchowy śniegu tren?

Z rzeczami bywa tak, że niekiedy te tkwiące na wierzchu, stale rzucające się w oczy przestają być widoczne. Fizycznie są – ale mentalnie jakoby ich w ogóle nie było. Tak stało się dla mnie z ogłoszeniem o śniegu na balkonach. Wisi na drzwiach wejściowych każdej klatki, w windzie i licho wie gdzie jeszcze. Biel brudną, puchową i wrednie śliską oczywiście ze swojego balkonu zrzuciłem. A jeśli nawet coś tam jeszcze zamrożonego zostało – to na krawędzi, gdzie sąsiadom niżej żadną miara szkodzić nie może. A potem zapomniałem o sprawie.

Skarży się któregoś dnia jeden z ochroniarzy, że całą noc wyła (a może tylko dzwoniła lub brzęczała?) zainstalowana w podziemiach centralka przeciwpożarowa. Serwisanci tego urządzenia jedyne co mieli do powiedzenia w środku nocy to to, by „się nie przejmować”, jest zwarcie, więc wyje bo wyć musi. Skąd niby owo zwarcie? Ano stąd, że do garaży leje się ciurkiem woda z roztapiających się zwałów śnieżnych, zalegających dokładnie tam, gdzie przed laty pękły nasze fundamenty. I ciecz ta wszędobylska opanowała już wszystkie szczeliny, kable i czujniki. Stąd alarm prawie nieustający.

I w tym miejscu nadszedł czas, bym przyznał się do pewnej ociężałości umysłowej. Niemal trzy godziny zajęło mi mimowolne kombinowanie co się w tych dwóch powyższych, a złożonych do kupy opisach nie zgadza, co jest fałszywe. Bo że coś jest – nie miałem wątpliwości.

Otóż fałszywe jest to, iż instytucja tak bardzo dbająca o nasze balkony kompletnie w d… ma śnieg, który roztapiając się na krawędzi podziemnego garażu zalewa go od góry powoli, ale systematycznie. Czyniąc zresztą parking zewnętrzny kompletnie nieużytecznym, a szkody wynikające z późniejszej naprawy fundamentów stukrotnie większymi, niż niedogodność, że od sąsiada z pietra wyżej spadnie mi na balkon coś białego.

Tym razem postanowiłem nie formułować żadnych wniosków. Po co? Znów usłyszę, że się czepiam, a prawo czegoś tam nie przewiduje… Inteligentni będą wiedzieli co z powyższego płynie. A do durniów od dawna nie gadam – choć ci właśnie twierdzą zawsze, że prawo jest po ich stronie.

M.Z.

piątek, 12 lutego 2010

Podobno ta piekielna zima ma się wkrótce skończyć. Na razie jednak zwały mokrego świństwa zalegają ulice, naszą skromną uliczkę w szczególności. Wiadomo co prawda, że obywatele zmotoryzowani są zakałą ludzkości i osobistym wrogiem wszelkich służb i urzędów, ale niejako w ich imieniu chciałem powiedzieć, że mamy już dość olewania nas. Na przykład w zakresie dojazdu do domów. Na przykład w zakresie sprzątania tego cholernego śniegu.

No więc dzisiaj wziąłem się za zbożne zajęcie sam. Wyciągnąłem ze śmietnika dwie szufle i dawaj odśnieżać. Ale niedługo to trwało. Nadjechał niebieski pojazd, wysiedli z niego Państwo Dozorcostwo – i łopaty zabrali. Podobno by ich nie połamać. Słusznie: nie mam stosownego certyfikatu. Innych też nie mam, ale ten okazał się najważniejszy. Jeśli kto myśli, że zabrali mi ukochane łopatki by bawić się w odśnieżanie samemu – to jest to jak najbardziej fałszywy wniosek! Zabrali – i „se pojechali”. A co: kto im zabroni?

A propos: mieliście Drodzy Państwo Dozorcostwa tak ponure miny, jakby za chwilę miała paść komenda „Salwą w tego sukinsyna!”. Więc już na koniec dodam, że pewnie orientujecie się, gdzie te miny, to srogie obnoszenie się z pretensjami do świata mam? No pięknie, jak wiecie to już dam spokój. Jeszcze tylko chciałem Wam coś pokazać: o, widzicie? To jest mój bardzo chory palec…

M.Z.

 Comments disabled

poniedziałek, 18 stycznia 2010

Zamieszanie z ankietami

Ostatnie rozmowy o historii domu i jego mieszkańców (w zakresie rzecz jasna ich perturbacji z remontami, czynszami i czystością na klatkach – a nie wątkami osobistymi) doprowadziły do momentu, w którym weszła na wokandę sprawa ankiet. Jak wiadomo konkurencyjna strona internetowa z lubością i od dawna oddaje się ankietowaniu bliżej nieznanych osobników, którzy jakoś tak się składa, że zawsze mają do powiedzenia jedno i to samo: jest do bani, ale wcale nie tak beznadziejnie, jak niektórzy opowiadają. Tym razem na osiem bodaj osób dwie twierdzą, że odwiedzili ich prawdziwi fachowcy! No więc zareagowałem jak zawsze – że wcale mnie te ankiety nie interesują i w ogóle to nie moja sprawa. Już choćby z tej przyczyny, iż statystykę uważałem i uważam nadal za najwyższą formę kłamstwa – a ta, która zadośćuczynia poprawności politycznej na skalę administracji, właśnie przywołując jakieś nieznane postaci zadowolone z bałaganu, jaki nam zaprowadzono i tych wszystkich lewusów, którzy u nas działali jest szczególnie irytująca. Uważam, że takie nieco wykrętne moje stanowisko nie jest agresywne. Bo gdyby było musiałbym napisać, że znów ktoś gra w jakieś pliszki albo inne bambuko…

No ale może być też tak, że jednak pośród nas są jakieś bliżej niezidentyfikowane osoby, którym bardzo się to wszystko podobało, a trzask odpadającego sufitu czy parkietu uważają za coś całkowicie normalnego, ba, bez czego żyć się nie da. Tacy, którzy sądzą, że okno wstawione w dziurę o kilkadziesiąt centymetrów większą od bubla, który właśnie „zapiankowano” w otworze ściennym – to jest OK, polska norma. Co z nimi robić? Nic. Z prostymi idiotami nic się nie da uczynić. Ani ich człek do garnka nie włoży, ani do szkół nie pośle… Dlaczego tak ostro i czy nie obawiam się kolejnej obrazy? Ostro z tego powodu, że jeśli ktoś sądzi, że pijanego nieroba, dyletanta czy autora oszczędności na wszystkim, od farb po pędzle i myślenie, można nazwać autorem dobrego remontu – to jest wspomnianym idiotą właśnie. Zatem może obrażać się do woli, już się przyzwyczaiłem.

Zarząd Dróg Miejskich twierdzi, że w sprawie odśnieżania tej naszej nieszczęsnej uliczki zgłaszaniem potrzeby podobnych działań wcale nie powinni zajmować się lokatorzy zasypani po uszy – ale administracja właśnie. Tymczasem niczego takiego nie odnotowano, a pług, który kilka dni temu jeden jedyny raz przejechał środkiem śnieżnego tunelu to sprawa jakiejś interwencji osobistej, nie urzędowej. Co odnotowuję, wcale nie z powodu chęci wszczynania kolejnej kampanii sporów –tyle słyszałem na własne ucha dwa.

M.Z.

niedziela, 17 stycznia 2010

No i dostałem lekko po uszach…

Za ostatni tekst. Jako za twór agresywny i niesprawiedliwy. Nie, nie mam pretensji, spokojnie przekazał mi uwagi ktoś, kogo lubię i cenię – więc właściwie nic strasznego się nie stało. A jednak potem, już po powrocie do domu usiadłem gdzieś w kącie i zacząłem zastanawiać się: czy ja naprawdę mam jakieś wyjątkowe obowiązki wobec zbiorowości? Czy stale i „nawciąż” powinienem analizować historię tego domu, spisywać ją i przedstawiać na każde życzenie? Gromadzić wypadające mi już z półki akta, urzędowe odpowiedzi, często wypożyczane przez przypadkowe osoby po to, by części nigdy nie zwrócić? Ganiać jak przed laty po urzędach, wysyłać dziesiątki listów poleconych – a potem wysłuchiwać absurdalnych uwag, że coś tam można by innymi słowy, albo łagodniej? I że trzeba wpaść jeszcze tu i tam, inni nie mają czasu, pracują i pracują, gotują obiady i piorą koszule, zarządzają i desygnują…

Odpowiedź jest prosta: NIE. Skoro pewnego dnia pojawił się pomysł, że jest słuchacz, że jest komu opowiedzieć całość zdarzeń, z jakimi się potykaliśmy przez minione lata – to niechaj pomysłodawca miast rzucać pomysł w przestrzeń zajmie się nim sam, osobiście, wszystko jedno czy mniej, czy bardziej udatnie. Dobra, gotów jestem zrobić stylistyczną korektę takiego wypracowania, może przypomnę ten czy tamten fakt. Ale to wszystko na co dzisiaj mam ochotę.

W to miejsce wejdą inni, mniej odpowiedzialni, pokrętni, z niejasnym intencjami? A niech sobie wchodzą. Przecież już tak było nie raz – i jakoś to przeżyliśmy.

Więc proszę o odrobinę wyrozumiałości…

M.Z.

piątek, 15 stycznia 2010

Usprawiedliwienie

Poproszono mnie o napisanie krótkiej historii naszego domu. Takiej esencjonalnej, co to nada się do TV jako podstawa do ichniego myślenia o możliwym programie – i takiej prawdziwej, która odda wszystko, co nam się zdarzyło przez minione dziesięć lat.
I siedziałem nad tym kilka godzin. I nic nie wyszło. Za dużo we mnie złości. Za mało czegoś, co parodystycznie zwą obiektywnością. Nie jestem obiektywny i nawet nie mam ochoty być obiektywny. Chcę świat postrzegać subiektywnie – ponieważ tylko to mi się sprawdziło. Co miałem do napisania już napisałem, kto chce przeczyta, kto nie chce… nie będę za niego odrabiał szkoły podstawowej. Z tego domu do tego miejsca, w którym właśnie jesteśmy wyszło już ponad dwieście tekstów. Są na tej stronie wszystkie, w całości. Właściwie dlaczego miałbym z nich dla kogoś czynić skrót?
Zatem sorry Winnetou: idę napić się czegoś dobrego i z lekka poniewierającego. Śpię po tym znacznie lepiej i nie śnią mi się administratorzy – odrzuty z eksportu, leniwi i chamscy dozorcy tudzież wszelkie inne świństwa epoki.
M.Z.