Grecja czy Turcja? Nie, do Hiszpanii za daleko, trzeba coś bliżej wymyślić… I jakie hobby? Deska, czy żagiel na wieloosobowej łódce? Samolot, własny samochód, plecak, albo wytworna waliza na kółkach, bagażnik na dach czy kompletny kamper?
Czasem czuję się mały przy podobnych dylematach. Od czasów, kiedy jako małe dość dziecko widziałem z bliska klasyczny cygański obóz plącze mi się pod czaszką pomysł kupienia własnej przyczepy campingowej. I wyjechania z nią gdzieś, byle gdzie, ale daleko, chodzi o podróż i oddalenie od domu. Wtedy wnętrze przyczepy lepiej ten dom imituje. Wiem, bo już taki pojazd miałem. Wtedy zaciągnąłem to wszystko na Mazury. I myśl została. Mocno niestety nadwątlona ubiegłorocznymi doświadczeniami.
Było tak: najpierw próba obejrzenia czegoś, co znałem sprzed lat, w przewodnikach występuje jako Mazurski Eden albo Galindia. Jezioro Bełdany, południowy brzeg, niedaleko Rucianego. Internetowy ogląd cen pokojów przyprawia o zawrót głowy, przesolili potężnie, ale niech tam. Okazuje się jednak że z campingiem też. Ale że jadę w te okolice – zobaczę na miejscu. Potężne zdziwienie! Za oglądanie, tylko oglądanie, jakiś obdartus przebrany za cepeliowskiego Galinda wyciąga rękę po dychę. Inaczej nie przejadę bramy. A niech cię diabli, zawracam.
Pod Giżyckiem dupa – albo pobyt z żyrantami, z normalnymi pieniędzmi to tu nie ma czego szukać. Prywatne adresy kilkanaście kilometrów dalej wydają się kuszące tylko póki nie zobaczy się ich na własne oczy. W rzeczywistości to kupa bałaganiarskiego nieporządku i mnożące się płatności – a to za kabel, który muszę wynająć, bo taki tu zwyczaj. A to za samochód, dłuższy parę centymetrów od normy wziętej z kapelusza. Osobno korzystanie z toalety, osobno z prysznica, ciepła woda raz dziennie „na wieczór”, grillowanie tylko w wyznaczonym miejscu przy betonowej konstrukcji postawionej tam przez gospodarza. Dwie przyczepy już na miejscu, wyglądają z nich jakieś rozespane postaci, mimo że zbliża się trzecia po południu. Jedna drapie się po szyi z proszalnym wzrokiem. Nowy? To może byśmy tak, znaczy weź coś postaw… Stawiam. Oczy w słup. I dalej jazda.
Wylądowałem w sumie w znakomitym i podobno drogim ośrodku nad jeziorem Gołdapiwo. No tak, żadnej przyczepy z tyłu nie miałem, chciałem tylko zobaczyć jak będzie, gdy marzenia się spełnią i ten cygański wóz wreszcie kupię. Pierwsza obiado-kolacja taka, że mucha nie siada! Wracam do segmentu, siadam na moim indywidualnym krześle przy przydzielonym stole, otwieram dobre piwo i liczę: 125 złotych dziennie za znakomite żarcie, czyste i luksusowe spanie, własny sraczyk, prysznic, telewizor, możliwość bezpłatnego wzięcia sobie roweru wodnego na dowolnie długo. Ile by wyszło w Galindii? Bez jedzenia tyle samo. U prywaciarzy mniej, ale za to jaki piękny burdel.
Już nie kupuję żadnej przyczepy. W nosie mam takie „na ramię broń”! Chrzanię Hiszpanię i Grecję. Wracam tam, gdzie ludzie potrafią zarobić na mnie pieniądze za przyzwoitą usługę. Czemu do cholery inni na to nie wpadają?
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz