sobota, 30 kwietnia 2011

NIESPEŁNIONA MIŁOŚĆ W SZKARŁACIE



Dojazd do tej miejscowości nie był tak łatwy, jak w trzymanym na kolanach atlasie. Trzeba było przed górką zapytać o drogę kogoś „żywego”. Niebrzydka niedoszła pasażerka PKS-u obiecała pokazać trasę, też tam zresztą jechała. Gramoliła się na tylną kanapę z pewną widoczną w oczach niepewnością: dwóch facetów w ostro czerwonym, sportowym autku, no, no… - To jakiś zagraniczny, co? – zagaiła nieśmiało. – Pewnie, prosto z Włoch – kolega obok uznał, że skoro ja będę zajęty kręceniem kierownicą to obowiązek konwersacji przypada w udziale już tylko jemu. – Smok, co nie…- Pewnie, smoczycho jak się patrzy, osiemdziesiąt kucyków… - przesadził zdrowo. – Zaraz zobaczysz jak to idzie…
*
No i nie miałem wyjścia. Pod górkę na dwójce, trójka, czwórka i mamy sto dwadzieścia. W tamtych latach i pod górę to było coś! Doszliśmy jakiegoś Żuka, za nim stare BMW z dymiącym olejem silnikiem, długa prosta i prawie sto czterdzieści. Przy kolejnym zakręcie cichy trzask z okolic tylnego koła. I już wiedziałem, że coś jest nie tak i że prędkość trzeba tracić delikatnie, nie na łuku i bez hamowania. Tył był jak gumowa łódka, każdy ruch kierownica powodował, że pojazd swą zadnią częścią oddawał gest w drugą stronę. A na najmniejszej nierówności opona ocierała o wewnętrzną część błotnika. Koniec z popisami. Następnych kilkanaście kilometrów to była jazda „taksówkarska” – wmawiałem pasażerom oszczędność, w końcu byliśmy na delegacji, ale za swoje, pryncypał nie dał ryczałtu samochodowego i można było rozliczyć tylko jakiś pociąg w standardowej cenie. Panna zadowolona, wskazała nam jeszcze najbliższy warsztat, kręciłem, że przed dalszą jazdą trzeba wymienić świece. Warsztatowiec wszedł do kanału i nie wychodził z pięć minut. Po czym rozdarł się do jakiegoś pomocnika: - Mundek, dawaj żabę, butle, maskę i ten płaskownik spod imadła! Walnęło jak zwykle…–
*
Skąd prowincjonalny warsztatowiec mógł wiedzieć co w połowie lat osiemdziesiątych w modelu 128 Sport, rocznik 1973 było „jak zwykle”? Proste: ta rodzina przednionapędowych Fiatów zadebiutowała „na rok przed Gierkiem”, czyli w roku 1969. Model nazywał się krótko, 128 właśnie – i w swej pierwotnej wersji był czterodrzwiową limuzynką napędzaną nowoczesnym jak na tamte czasy silnikiem z gumowym paskiem rozrządu. Na jego bazie powstała nieco później wersja 128 Sport. Dwudrzwiowa, bez tylnej klapy, za to z uroczym kuperkiem i wysoko poprowadzoną linią bocznych szyb. W Polsce tymczasem najbardziej znana była jugosłowiańska wersja podstawowego modelu. Z nieco zmienionym tyłem i piątymi drzwiami – Zastawa 1100 była bodaj najbardziej pożądanym modelem rodzinnego kompaktu. Mówiło się o niej „żwawa” i na tle innych pojazdów nie było w tym zbyt wiele przesady. Jugosłowianie zmienili właściwie w pojeździe tylko jedno: materiałową tapicerkę zastąpił podobno łatwy w utrzymaniu skaj. Zimą odparzał pupy, latem gotował je na miękko, ale taki był urok motoryzacji i nikt specjalnie nie protestował. Zostawiono natomiast całą mechaniczną resztę: kolumny McPhersona z przodu i poprzeczne wahacze, stabilizowane równie poprzecznym i siermiężnym resorem z tyłu.
*
No więc w moim czerwonym, oryginalnie włoskim diable z chromowanym napisem „Sport” raczył pęknąć lewy tylny wahacz poprzeczny. Rzecz kompletnie nie do kupienia i ponoć nie do naprawy. Tyle teoria włoskich producentów – bo Mundek ze swoim szefem uporali się ze sprawą mniej więcej w godzinę. Pęknięte ramię trójkąta obłożyli z obu stron fragmentami przyciętego płaskownika, zespawali razem „na durch” – i lżejsi o spore pieniądze jechaliśmy dalej. Mój podróżny kompan nieco przestraszony – ja znów pełen miłości i nadziei na trwały związek.
*
Miłość wymaga ofiar… To prawda – choć dodam w tym miejscu „Póki nie uschnie, do cholery!” Wahacz trzymał się na tyle dobrze, że wyjechałem z rodziną na daleki urlop. Jakieś 450 kilometrów w jedną stronę. Zapiski z wydatków wakacyjnych: wynajęcie pokoju, jedzenie, rozrywki na troje 1600 zł. Alternator, tarcze hamulcowe pęknięte po wjechaniu w kałużę, czyszczenie gaźnika dwa razy, urwany tłumik, łatanie zbiornika paliwa, wymiana stacyjki, silnik wycieraczek 2200 zł. Jeszcze raz: 1600 zł ja, 2200 zł samochód. No co jest do cholery!? Chłopie, bierz się do roboty, bo długi trzeba spłacić!
*
Po roku 1969 wszyscy producenci poczęli przestawiać się w nowych modelach aut na przedni napęd. Pojawił się Golf, mała Fiesta, większy Eskort, kilka modeli Renault. Tyle że Fiatowi palmy pierwszeństwa w projektowaniu i masowym produkowaniu przednionapędowców nikt już odebrać nie mógł. Małe to było dla mnie pocieszenie – bo wszystkie inne jeździły, mój pojazd niekoniecznie. Nietrwałe okazywały się tak rzeczy ważne, jak zgoła drobne, ale bez których jazdy nie było. Jak bez stacyjki… Elektryczny wentylator chłodnicy raz działał – innym razem nie. I problem polegał tu na tym, że kabinie była lampka ostrzegająca przed przegrzaniem – ale nie było skokowego wskaźnika temperatury. Zdarzało się więc tak, że czerwony alarm zapalał się dokładnie na środku skrzyżowania. Po czym po jego przejechaniu okazywało się, że winny jest zbyt krótki przewód, naprężając się i zsuwając z czujnika na metalową obudowę kolektora wydechowego powodował fałszywe alarmy. Przedłużyć i naprawić! OK., to nie problem. Bez odpowiedzi pozostawało tylko pytania „A co jeszcze?” Co jutro, a co za tydzień?
*
I życie przynosiło odpowiedzi: za tydzień poszła uszczelka pod głowicą. Śledztwo ustaliło, że pierwotną przyczyną był zacinający się termostat – no ale kto mógł przypuszczać, że to nowe świństwo, kupowane zresztą za dolary w Pewexie, też raczy nawalić? Uszczelka oczywiście od Zastawy, poszło szybko i za niewielkie pieniądze. Przy powrocie z podstołecznego warsztatu (tam zawsze był taniej) raczył zerwać się dopiero co założony nowy pasek rozrządu. Podobno wada produkcyjna tej serii pasków…
*
Na żerańskiej giełdzie, gdzie przedmiot miłości w końcu trafił oglądających było mnóstwo, ale chętnych do kupowania niewielu. Jakiś psi instynkt podpowiadał ludziom, by tego autka nie brać. W końcu czerwone nieszczęście trafiło w ręce młodego człowieka, którego ojciec miał własny warsztat mechaniczny. Nie znam dalszych losów pojazdu, znajomi z podobnych bolidów twierdzili, że gdzieś się porusza. Czy miałem pechowy egzemplarz? Raczej nie, pozostałe chorowały mniej więcej na to samo. Piękna plastycznie karoseria kryła w sobie mnóstwo technicznych podstępów, gdzie niestaranne wykonanie walczyło o lepsze z kiepskimi materiałami. W tamtych czasach jedyne na rynku wydawnictwo motoryzacyjne, polski „Motor”, pełne było natomiast zachwytów nad innowacyjnością Włochów, precyzją wykonania ich produktów, niezawodnością tychże. Ludzie z podobnymi do moich doświadczeniami patrzyli na to z przymrużeniem oka: od „włoszczyzny” należało trzymać się z daleka, kropka!

M.Z.

Brak komentarzy: