Antwerpia wiosną potrafi być kapryśna jak dziecko. W jednej chwili wiatr od morza przygania deszczowe chmury, wzdłuż ulic pędzi masa mokrego wilgotnego powietrza i dzieci, które kilka dni wcześniej włożono tajnym dekretem w wiosenne ubranka kulą się z zimna.
Dojeżdżaliśmy do antwerpskiej obwodnicy ze stale pracującymi wycieraczkami – by po chwili pławić się w ostrym słońcu kłującym w oczy. Przed Rubenshotelem miejsc jak zwykle mało, znajdujemy jakąś szczelinę, potem już tylko ta cudowna, secesyjna jadalnia z kolorowymi witrażami… Docent chciał pod Dworzec Centralny natychmiast, z biegu. Stanęło na tym, że najpierw mycie i krótki odpoczynek.
Antwerpia to drugie po Rotterdamie miasto portowe Europy. Blisko pół miliona mieszkańców, dziś wielu mocno kolorowych lub przynajmniej śniadych, w okolicach portu sieć obskurnych uliczek z żydowskimi i rosyjskimi sklepikami. Dumne malowane szyldy”: Wsio dlia mariakow. Części do Łady? Proszę bardzo, dawny mieszkaniec Odessy gotów jest dorzucić do paczki ze sprzęgłem marzenie lat siedemdziesiątych, fotoaparat Zenit. Pan chce sprzedać może swój dowód osobisty? Nie? Szkoda, dałbym dobrą Mazdę z silnikiem diesla… No i co z tego, że dwudziestoletnia? Jeździ jak złoto, przelecisz Niemcy za pół darmo i już jesteś nad tą swoją Wisłą… Słuchaj, wiesz, my zróbmy lepszy interes: mój szwagier ma tu sklep z dywanami, u was podobno kiepskie, kup coś u niego, będzie dobry rabat, zapakujesz do tej Mazdy, u siebie zarobisz na tym. Nie chcesz? Oj nie, ja się nie obrażam, interesy to interesy, ale kawę możemy i tak wypić, ja zapraszam… W Antwerpii urodził się Rubens, w dwóch kiedyś należących doń kamieniczkach muzeum mistrza. Ale w żydowskiej uliczce odeskich kupców nie wytłumaczą za dokładnie jak dojść. Przecież tam nie ma żadnych magazynów, co tam masz niby kupić? Albo tu obok: kobitki na sprzedaż, ale jakie podłe, chłopie, marne wdzięki, prawdziwy mężczyzna ma to za darmo. Wiesz co: kup u mnie tę Mazdę i dywany, ja cię poznam z taką sztuką, że ty umrzesz z wrażenia. Nie no, znaczy jutro odżyjesz, przecież masz z zakupami wrócić do domu, nie?
Docent niepokoi się: chce już mieć ten zakup za sobą. Pierścionek z brylantem, dla żony, urodziła córkę. Więc oczywiście wąska Pelikaanstraat. Antwerpia jest największym w świecie ośrodkiem szlifierstwa diamentów. Wszystko rzecz jasna w rękach żydowskich ortodoksów. Oszlifują, oprawią – i hop, na Pelikaanstraat. Leży tego na wystawach pewnie z dwieście kilo na każdej. Karteczki z cenami tylko na niektórych wyrobach. Na przykład: brylant 0,1 karata, w złocie 18 karatowym, 5 tysięcy franków. Mój kompanion duma i duma, pasował by mu taki. Ale mówi – chodź, mam tu znajomego w sąsiednim sklepiku, może coś utargujemy. Robiłeś już nimi interesy, pytam. Pewnie, co to za sztuka, ja mam łeb, wiem jak to się robi…
Widzę wokół coraz ciemniejsze barwy. Ten facet nie wie gdzie idzie, ten facet nie ma pojęcia co mu grozi za chwilę. Ale dobra, włazimy do żydowskiego złotnika i diamenciarza. Najpierw udaje, że nic nie widzi, przeciera coś szmatką, w końcu startuje do nowego klienta. Jaki język? Angielski? Proszę bardzo. Ty skąd? Z Polski? O jej, tate mojego tate tam mieszkał, mnie nauczyli, możemy mówić po polsku…
No więc tak: ta karteczka w sąsiednim sklepie na pierścionku, oj, ty wiesz, że to chyba jest mój drugi sklep? Ta karteczka to tak na niby. Jaki głupi sprzeda piękny brylant za marne pieniądze? No nie, brylant prawdziwy, ale on tak naprawdę kosztuje 15 tysięcy, nie pięć. Za to złoto białe i ma więcej karatów. Słuchaj, jak ty mi powiesz kto napisał „Litwo ojczyzno moja”, piękna książka, to ja ci dam rabat 3 tysiące. Chcesz? No dobra, mów kto pisał?
Docent marszczy czoło. Zna się na hydraulice siłowej, podsadzkach pod wtryskarki – ale na literaturze jakby mniej. Więc trąca mnie łokciem. Wchodzę ostro: panie sprzedawco, to był Micek Adamkiewicz! W brązowych oczach naprzeciw mnie wybucha iskra śmiechu, twarz nadal zawodowo spokojna i pozornie życzliwa. Mówi do mnie: pan masz dzieci? Córka, tak? Panie brylant, pan zaczeka chwilę, ja koledze pana pokażę coś dla jego córeczki, taki mały, całkiem za darmo drobiazg do uszów. Docent trąca mnie jeszcze raz: zasuwaj, może i ty zrobisz interes… Nie chcesz ratunku to nie. Idę do witrynki z kolczykami. Złoto tak cienkie, że widać jego drugą stronę. Docent mówi: bierz, to na zasadzie prowizji…
Po godzinie wychodzimy. Oczywiście nie mam żadnych kolczyków, ani mi się śni uczestniczyć w tym geszefcie, już sprzedawałem z nimi kartofle przed laty,
http://castillon.polacy.eu.org/904/a-moglo-byc-tak-pieknie-/
wiem co się stało i dlaczego. Ten drugi obok dźwiga małe, misternie zapakowane pudełeczko. Rozpakuje już w domu, zobacz, mówi, jak ładnie potrafią to przyprawić… Pijemy jasnego Duvela z beczki, prawie dziesięć fikołków, ale ja jestem cham z Pragi, lubię to marynarskie piwsko. Plan jest taki, że wieczorem idziemy oglądać te paskudne, prawie gołe baby obok portu, śpimy szybko, bo jutro rano na autostradę A-2 i do domu.
Niemcy, potem te gorsze Niemcy, czyli dawne NRD, wreszcie Świecko. Kolejka jak cholera, Docent wierci się i nie może sobie znaleźć miejsca. Trzecia godzina czekania: wiesz, mówi, ja jednak chcę zobaczyć ten pierścionek, może go nawet rozpakuję i gdzie włożę, żeby się celnicy nie przypieprzali… Za chwilę ryk: to skurwysyn! To łachudra! I płynie litania. O co ci dobry człowieku chodzi? Zobacz co mi skurwiel zrobił! Patrzę i nic nie widzę. Pierścionek jak pierścionek, nawet ładny, elegancki sznureczek z metką, pudełko jak marzenie. Co jest grane? Nie widzisz! No popatrz: jest dwunastka! A miała być czternastka! Kurwa, co ja teraz zrobię…
Nic Diamond Hunter nie zrobisz. Dasz polskiemu jubilerowi do rozciągnięcia, albo odchudzisz babę. No bo kto to słyszał, żeby porządna hrabianka miała tak grube paluchy…
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz