To było dawno, może nawet bardzo dawno, dla mnie minęło całe życie, choć oczywiście na drugą jego stronę jeszcze się nie wybieram. Na niewielkiej kupce piasku, który później dosypywany był do cementu łączącego jakieś pustaki uklepywałem jak najgładszą ścieżkę. Miały po niej jeździć jedyne dwa metalowe samochodziki, które posiadałem. To i tak dużo – inni koledzy nie mieli i tego. Królował bakelit. Coś pośredniego pomiędzy porcelaną wtyczki do elektrycznej maszynki, na której moja matka przygotowywała nam obiady, a gumową podeszwą buta ojca. No ale cóż, druga połowa lat pięćdziesiątych pewnie dla nikogo nie była za bogata. Ważniejsze było to, że w ogóle dzieciakom zapewniało się wakacje.
Już nie pamiętam skąd wzięły się Urle właśnie. Czy to była informacja, że przed wojna przyjeżdżali tu żydzi na letni odpoczynek, oni wiedzieli gdzie jest dobrze, była płytka rzeczka – czy że było blisko do Warszawy, ot, kilka godzin pociągiem z przesiadkami, w końcu to nie najważniejsza linia kolejowa na świecie. Urle miały swój mikroklimat i kto tam przyjechał z każdym rokiem bardziej utwierdzał się w tym przekonaniu. Nam się podobało z innych powodów. Nic nie było jeszcze jak w późniejszych latach zagrodzone, wozy konne inicjowały szlak, który w następnych latach przekształcał się w drogę, jeszcze później to asfaltowano metodą „na żywca”, po czym likwidowano, ponieważ zawsze okazywało się, że asfalt przecina na pół czyjąś działkę. Po jej odzyskaniu właściciel stawiał solidny metalowy płot, ozdobne bramy wyrabiano na miejscu u niejakiego Kubata – i wszyscy z taksówkarskiej rodziny byli szczęśliwi. Tak, potentatami byli wyłącznie taksówkarze. Wtedy i na wiele lat później. Pewnie to dziwne, ale te „złotówy” nigdy nie miały dzieci, ich miejsce zajmowały jakieś podstarzałe ciotki i paskudne jak noc zimowa kuzynki w nieokreślonym wieku. A sami Potentaci należeli do takiej chamskiej grupy, do której bez żelaznego drąga wprost nie wypadało się zbliżać. Najwyraźniej nie znali polskiego, z otoczeniem porozumiewali się wzruszeniem ramion albo dziwnymi pomrukiwaniami, wieczorem w sobotę chlali na umór, a w niedzielę przeszkadzał im nawet dzięcioł na okolicznych drzewach. Reszta tygodnia to spokój: ciotki i kuzynki siedziały jak myszy pod miotłą, jakby w przekonaniu, że zaraz pojawi się Mściciel i sprawi im porządne lanie za chamstwo Głównego Właściciela. Do dzisiaj na słowo „taksówkarz” dostaję gęsiej skórki. Jest dla mnie synonimem łachudry, spasłej, niekontaktowej gnidy z pretensjami do tronu. Przykro mi, Panowie…
Stacja kolejowa. Dwa perony niechlujnie usypane, mały budyneczek co roku noszący ślady niedawnej szabrowniczej rozbiórki i lasek. Aż do widniejącej na horyzoncie poczty. Na początku pocztę z peronu było jeszcze widać. Później drzewa urosły, dzisiaj są dorosłym lasem i nikt nie wierzy, że kiedykolwiek mogło być inaczej. Na początku dzieci wychodziły do połowy drogi ze stacji, oczywiście ciekawe jakież to łupy wiezie ten czy ta, która wraca z dużego miasta. I żeby pomagać dźwigać to wszystko. Na miejscu, w wynajętym pokoju ciekawość gasła bardzo szybko, bliżej wyobraźni był Liwiec, małolaty i nastolatki tam się zbierały, zawsze było coś do zrobienia, opowiedzenia czy pokazania. Nawet łowiliśmy ryby. Oczywiście leszczynowymi wędkami. Miejscowe kiełbie świetnie się na to nabierały, wystarczył kawałek dżdżownicy i pasiasty stwór wił się na haczyku. Najlepiej smakowały smażone na maśle. Niestety trzeba się było sporo napracować i nie każdemu się udawało. Powstał więc system wymiany. Ty mnie dzisiaj swój łup, ja jutro tobie. Bo przecież patelnia ma swój minimalny wymiar i dwóch kiełbi nie opłaca się na niej obrabiać…
Miejscowi utrzymywali, że są rolnikami. Przyjmowaliśmy to na wiarę, choć nie wiem dzisiaj, co o tym sądzili moi rodzice. Bo niby jak być rolnikiem na piaskach ostatniej klasy? Niektórzy dojeżdżali do huty szkła w Wołominie, to była bardzo daleka droga, inny pełnili jakieś bliżej nieokreślone funkcje strażnicze. Ktoś miał warsztat spawalniczy, kto inny prowadził kiosk Ruchu, była też piekarnia, do której należało ustawić się w kolejce o piątej rano. A i to bez gwarancji, że coś dojdzie do zaspanego klienta. Potem pojawiały się chłopskie furki z aprowizacją. Mięso, świeże jarzyny, kury, kartofle. Właściwie nie trzeba było czekać na miejską, sobotnią dostawę. Wszystko dało się kupić na miejscu. A w niedzielę iść na obiad do sąsiedniej chałupy Zbrzeźniaków, gdzie stara Zbrzeźniakowi gotowała obiady dla co lepszych klientów. Poważnie – spędzali u niej lato Żuławscy, sam Pan Reżyser i jego nowa naonczas żona Małgorzata Braunek. Opowiadano, że ten stary świntuch sfilmował jej poród i umieścił w swoim najnowszym filmie. Parę lat potem ktoś to potwierdzał autorytetem człowieka piszącego notki filmowe – chodziło ponoć o „Trzecią część nocy”. Nie wiem jak było naprawdę, film zdał mi naprawdę dobry.
Miejscowi dysponowali trzema właściwie nazwiskami: Mech, Smogorzewski i Mikulski. Wymieniali się nimi podczas uroczystości zaślubin i chrzcin, mieszali, wyjeżdżali i wracali po latach – ale zawsze były tylko Mechy i reszta. No i ten już wymieniony Kubat od bram, ale jego uznawano za ”nowego”. Reszta nazwisk nie miała znaczenia, było ich zresztą ledwie dwa, czy trzy. Trzeba było się dobrze na początku wakacji napocić, by wyjaśnić ubiegłorocznym znajomym u kogo mieszka się w tym roku. Nie wystarczyło podać nazwisko, konieczny był dodatkowy opis: no, ten, u którego Danka dwa lata temu, no wiesz, obok tego zabitego siekierą… Bo trzeba Czytelnikom wiedzieć, że siekiera też była w robocie, dosłownie, a nie w przenośni. Oczywiście poszło o kobietę, niezbyt rozmowni adoratorzy miast dać sobie po ryjach i wypić tradycyjne pół litra na zgodę - urządzili prawdziwy pojedynek z użyciem ostrych narzędzi. Jeden był szybszy od drugiego, siekiera trafiła w głowę, chodziliśmy potem oglądać zabitego. Wyglądał ładnie, dwie części głowy zszyto zgrabnie, przez twarz cichej już ofiary przebiegała jedynie wyraźna szrama. Że dzieci, dopuszczano do takiej konfidencji? A czemu nie? Dla tubylców śmierć zawsze była częścią życia, a gnojki miastowe niech się uczą…
Miejscowi więc żyli ze swych po części tajemnych zajęć - i oczywiście z letników. Myślę nawet, że w pewnym okresie czasu wyłącznie z letników. Było tak, że dwa, a nawet dwa i pół miesiąca spędzane na wsi wymagały przywiezienia z miasta kilku zdobyczy cywilizacyjnych. Elektrycznych maszynek do gotowania, później gazowych, butli z gazem, telewizorów, pościeli, starych ubrań i butów, przenośnych radioodbiorników, rowerów - i tak dalej. Zimą to wszystko znikało, a futryny drzwi do tych domków, które stały samodzielnie nosiły znamiona wytężonej pracy łomem. Oczywiście po nastaniu nowego sezonu letniskowego natychmiast znajdowali się chętni, którzy za drobną opłatą naprawiali szkody. Taksówkarze – potentaci zawiadamiali dzielną milicję w pobliskim Jadowie, ta wykrywała albo częściej nie wykrywała, raz nawet założyła w Urlach stały posterunek na rok, ale dalej nic się nie działo, wywalone zamki i wybite szyby trzeba było naprawić i już. O zbójach wszyscy wiedzieli – a jednak sława Urli rosła z roku na rok. Przyjeżdżało ludzi więcej i więcej, w świat poszła wieść, że dzieci tu chowane, nawet te ledwie kilkutygodniowe, nie chorują potem cały rok, śpią znakomicie i nie trzeba ich nosić na rękach. To była najczystsza prawda! Moja dwójka wyrosła tak bezkonfliktowo zanim zdołałem się obejrzeć. To znaczy: konflikt był, a jakże, według szefowej pewnego domku po rozwodzie nie zasługiwałem już na stare miejsce. Musiałem poszukać nowego. Nie, nie było z tym kłopotów, syn nie umiał jeszcze dobrze chodzić, gdy wybrał się na spacer do budy psa, którego obawiała się nawet jego właścicielka, uznano to za jakiś znak, może omen (bo wyszedł z opresji cało, ciągnąc oszalałe z radości zwierzę za ogon), zresztą mijał właśnie dwudziesty rok mojego przyjeżdżania do Urli, byłem już w ćwierci „swój”.
Po co to wszystko? Po co gadać co kto robił kilkadziesiąt lat temu? Nie wiem do końca. Może dlatego, że dzisiaj z okna dość wygodnego i ładnie położonego domu w mieście patrzę na rodziców tych maluchów, których stadko ma nie więcej jak rok-dwa – i nie mogę zrozumieć jak ktoś jeżdżący autem za kilkadziesiąt tysięcy i zgrywający nababa wozi dzieciaka najdalej do sklepu na rogu sąsiedniej ulicy.
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz