czwartek, 21 kwietnia 2011

Błazny i koniec świata


Dzisiaj chcę opowiedzieć historyjkę dosadną, a może i dla niektórych wulgarną. Zaczęło się od tego, że w Nowym Ekranie ukazał się tekst Toyaha o niejakim Sławomirze Nowaku i nowakowym wywiadzie dla jakiejś tam gazety czy witryny internetowej. „…Sławomir Nowak udzielił wywiadu Piaseckiemu i powiedział, że jego zdaniem Jarosław Kaczyński wcale nie jest w żałobie, lecz ślini się w pogoni za władzą, co zdaniem Nowaka, jest tym bardziej oburzające, gdy zauważymy, że jemu się nawet nie chce skoczyć do Krakowa na grób swojego brata i bratowej. Przeczytałem te słowa i pomyślałem sobie, że to może być dobry pretekst. Że to jest właśnie ten przykład biblijnego wręcz opętania – a więc czegoś jak najbardziej poważnego – a jednocześnie opętania na takim poziomie trywialności, że może nam się nawet uda pośmiać…”

I pewnie ani jedno ani drugie nie wzbudziło by mojej większej ciekawości – bo Toyah ma w tym fragmencie rację absolutną. W rzeczy samej wywody tego facecika o aparycji powiatowego, jak to ktoś przede mną zauważył, alfonsa są tyle warte, co jego alfonsowaty wykład o wyższości dziewictwa nad rozpustnym trybem życia – gdyby nie pewne zdarzenie sprzed dwudziestu lat. Skojarzyło mi się z Nowakiem natychmiast. A było tak mocne, że zapadło mi w pamięć głęboko, zaraz wytłumaczę dlaczego.

W 1991 roku podróżowałem byłem do Belgii w zacnym celu wspomożenia belgijskich braci w oczyszczeniu ich niewielkiego kraju z zalegających tam starych, a jeszcze w Polsce dobrych samochodów. Jak każdy Polak wyposażyłem się w dobro przedtem rzadkie, czyli paszport i niepomny przestróg, że na granicy czekają drapieżni celnicy polscy jeździłem i jeździłem, póki smok Balceron nie zdewaluował złotówki, przez co dolar tak skoczył do góry, że do dzisiaj jechać mogę gdzie chcę, ale już nie mam za co. Acha, kolejny dureń podniósł też w 1991 roku cła na samochody, w końcu demokracja demokracją, ale tym burdelem ktoś musiał zarządzać, czyż nie? Nie, nie jestem antypolski, tak to wówczas wyglądało, komuchy już się przepoczwarzyły i zrywały do lotu, a talmudyczne teorie wchodziły nie tyle w modę, co w obowiązek. Z Belgii wracało się prosto, cały czas autostrada A 2, świetna do Helmstaedt, gorsza już dalej, bo to było dawne NRD.

Opis przebijania się przez dawne NRD w tamtym czasie jest czymś, do czego podchodzę od lat i od lat stwierdzam, że jeszcze nie teraz, jeszcze za słabe pióro, muszę poćwiczyć i może kiedyś się uda. Otóż cała ta część Niemiec przypominała świat po wybuchu atomowym, który uszkodził miejscowym nie budynki i substancję materialną, ale wyłącznie jakąś nieznaną część mózgu. Miejscowi otóż zachowywali się kompletnie irracjonalnie – albo jak kto woli tak pragmatycznie, że nigdy o tym nie śniłem. Autostrady, którymi całą dobę przelewała się rzeka pojazdów nieznanych przedtem typów i marek traktowali jak złotodajny strumień. Taki na przykład kierowca autobusu w Magdeburgu jeździł nim tyle ile trzeba było – po czym wieczorem jechał na przy-autostradowy parking i przeistaczał swój służbowy pojazd w bar szybkiej obsługi z opcją usługi burdelowej w okolicznych krzaczorach. Brał wyłącznie marki zachodnie, nawet dolar budził w nim wstręt i niedowierzanie. Zatrzymanie się na takim parkingu, zupełnie zresztą z autostrady nie odróżnialnym od innych parkingów, groziło przeżyciem niezapomnianym, a mocnym. Powiem tylko, że wtedy uwierzyłem w moc socjalistycznej niemieckiej medycyny: otóż pewna dama, która zalotnie przysunęła się do mnie podczas picia kiepskiej kawy za dwie marki kubeczek miała nie tylko wdzięczna postać, cyc numer sześć, ale też autentyczny zarost. No więc – pomyślałem – usprawiedliwia ją wyłącznie późna pora dnia, a właściwie już nocy, w końcu goliła się pewnie rano…

Któregoś dnia jechaliśmy w parę aut właśnie w tych niemieckich okolicach, był wczesny ranek i na drodze mniej niż zwykle aut. W pewnej chwili zaczął nas gdzieś tak przy prędkości 130 na godzinę wyprzedzać Golf w kolorze brudnej ściery. Jedno z przednich kół było wyraźnie mniejsze i chudsze od pozostałych, zorientowałem się, że jest to zapasówka. Z prędkością do maksimum 80 na godzinę. W środku znajdował się tylko kierowca, właśnie rozpaczliwymi gestami przez uchyloną prawą szybę dawał nam znaki, by zjechać na pobocze albo parking. Rzeczywiście – taki parking, pozornie pusty właśnie objawiał się po prawej. Pierwszy samochód, niepomny na przestrogi, by pod żadnym pozorem nie reagować na znaki dawane przez innych kierowców, właśnie wjeżdżał na niewielki placyk otoczony gęstymi drzewami. Nie było rady – reszta za nim.

Czy z Golfa na dojazdówce wyskoczył uzbrojony terrorysta? Skądże. Wygramolił się zeń błazen. Niewielki facecik o lewantyńskiej urodzie, przyodziany tak, żeśmy kucnęli z podziwu. Góra ubrania to była góra od fraka. Na kudłatym łbie tkwił nasadzony tam przed chwilą cylinder. Dalej flanelowa koszula w kratę z ozdobną. muszką. Spodnie od dresu i trampki. W międzynarodowym pidżin langłidżu oznajmił nam, że jest bardzo friendly, nie będzie namawiał nas do żaden geszeft, po prostu zaraz zrobi nam po cadeau, znaczy się prezencie. Bo ma sztućce tajlandzkie za darmo, no, za pół darmo i jak my je zawieziemy do tej naszej Bolandii to nasze family kaput ze szczęścia. A żony nam dorobią po nowym dziecku. I dawaj wykładać kilkanaście ozdobnych pudeł z bagażnika. Koleżeństwo powyłaziwszy ze swych bolidów zaczęło się przeciągać i marudzić, że skoro jesteśmy już na parkingu, to może który wziął by się za robienie kanapek, w końcu prócz tankowania aut trzeba też jeść.

Prawda jest taka, że jeden z nas w końcu kupił od błazna pudło, bodaj za trzydzieści dolarów. Wyfraczony gość wziął banknoty, obejrzał, wsiadł do auta i wystartował w wielkim pędzie. Tyle go było. Właściciel otworzył pudło i naszym oczom ukazały się piękne, naprawdę przepięknie pozłacane noże, widelce i łyżeczki. Mistrz kanapek sięgnął po jeden z noży by przyciąć kawałek kiełbasy. Wyjął narzędzie z miękkiej masy – i naszym oczom ukazał się przyrząd, który przed chwilą miał ząbki, a teraz był kompletnie łysy i bez pozłoty. Można go było swobodnie wyginać w każdą stronę. Drań w Golfie właśnie jechał po drugiej stronie autostrady, w przeciwnym kierunku.

No a potem zawaliło się niemal wszystko, w jednym tylko, 1991 roku. Skasowano opłacalne jazdy po samochody, skasowano podróże, dolar skoczył w górę dwukrotnie, paszporty mieliśmy nadal, ale niczemu już nie służyły. Niektórzy, tak na wszelki wypadek, właśnie uczyli się jąkać

Dlatego ilekroć widzę na mojej autostradzie błazna, za jedno czy alfonsowatego Nowaka, czy tego z niemieckiej autostrady, wiem jedno: idzie ZŁE.


M.Z.

Brak komentarzy: