sobota, 9 kwietnia 2011

Ciągłość

W wielu miejscach sieci pojawiają się coraz częściej dywagacje na temat roli i potrzeby (lub BRAKU POTRZEBY!) korporacji zawodowych. Srodze dostało się zawodom prawniczym, wielu blogerów przyczynę destrukcji państwa upatruje właśnie w degrengoladzie zawodu prawniczego. Oczywiście niesposób nie przyznać im racji. Ja wszakże mam obserwacje dotyczące innych korporacji.

Miałem nie tak dawno długi dość epizod w zawodowym życiu – 21 miesięcy pracy dla jednej z korporacji budowlanych. Od razu powiem: najgorszy czas pełen doznań, których wrogom nie życzę. No chyba że będą bardzo niegrzeczni… Jak było tak było, ale co się zaobserwowałem to moje. Powiem wprost, że poznałem takich świrów i frustratów, o istnieniu jakich nawet nie myślałem – i paru naprawdę porządnych, choć mocno zagubionych ludzi. W sumie już nie pracuję dla tej grupy zawodowej i co więcej nie chcę mieć z nią za wiele do czynienia. O korporacjach zawodowych w sensie ich niemocy i niekonstytucyjności pozwolę sobie wypowiedzieć zdań parę w osobnym tekście. Dzisiaj rzecz o dowódcach korporacyjnych: a jest tak, że nie masz drugiej zawodowej grupy równie aroganckiej, zadufanej i zakochanej w sobie KOMPLETNIE BEZ POWODU.

Najpierw muszę powiedzieć, że porządnego budowlańca, jak porządnego architekta, rymarza, krawca czy mechanika samochodowego uważam za… no, za porządnego. I tyle. Bo z nieporządnymi nie co w ogóle gadać. Z faktu jednak, iż ktoś buduje swoim bliźnim domy czy hale targowe nie wynika nic dalej. Na pewno nie żadna świętość, czy automatyczne uszlachcenie. Buduje, bo taki ma zawód, na tym zarabia, z tego żyje. Dobrze by było gdyby to czynił jak należy. Znaczna część tych rękodzielników zdecydowanie przecenia jednak swe zajęcie, niestety tak ich przyuczono w obowiązkowych korporacjach zawodowych (obowiązkowych doi się łatwiej!) - i gdyby nie liczne przepisy w gruncie rzeczy paraliżujące ludzką inicjatywę rychło okazało by się, że taka na przykład ludność wiejska w ogóle korporacji budowlanych nie potrzebuje, ponieważ potrafi swoje domy postawić we własnym zakresie. I jakoś nikt nie słyszał, by waliły się one właścicielom na łeb, w przeciwieństwie do obiektów takich, jak hala targowa w Katowicach, która wybudowana i konserwowana przez „wybitnych fachowców” pogrzebała pod swymi gruzami kilkadziesiąt osób. Generalnie jest dalej tak, że wolnomularstwo, czyli u zarania pomysłu rodzaj zawodowej gildii budowlanej nie jest czymś, co mnie wzrusza czy podnieca. Raczej olewam to jak większość ludzi, dla których fakt posiadania domu czy mieszkania jest podstawą, na której później dobudowują dorosłe swoje życie. I ono z budowlańcami kompletnie nie ma nic wspólnego – o ile rzecz jasna sufit komu nie spadnie do wigilijnego barszczyku. Jak mnie kiedyś się zdarzyło w domu, który powszechnie, choć niesłusznie uznawany jest za triumf myśli budowlanej. Nad zdrowym rozsądkiem?

Niektórzy przywódcy budowlani za swój punkt honoru przyjęli kiedyś konstruowanie pojęcia ciągłości. Otóż wszystko według nich ma swój początek i kontynuację, im te etapy dłuższe i wzajemnie się zazębiające – tym lepiej. Bo niby z ciągłości wynika zaszczyt i uznanie. Teoria piękna, najlepiej sprawdzała by się w takiej na przykład Kanadzie, czy innym państwie, które nigdy w minionym stuleciu nie miało na swoim terenie obcych wojsk i narzuconej przez te wojska władzy, a przede wszystkim ideologii. Kwintesencją tych durnowatych zachowań okazało się przyjęcie przez jedną z budowlanych instytucji dwóch patronów mieszkalnictwa polskiego: nieżyjącego już byłego komunistycznego ministra Kukurykę i… Krzysztofa Teodora Toeplitza. Jako syna apologety spółdzielczości mieszkaniowej… Czy to są w XXI wieku stosowni święci? Najwidoczniej dla szefa tego zgromadzenia TAK. Czy ktoś powiedział mu, że jest PROSTYM IDIOTĄ? Tego nie dowiemy się nigdy. Bo nawet jeśli ktoś coś bąknął – to polscy zrzeszeni budowlańcy mają wszystkie te uwagi za nic. Dla nich ciągłość to ciągłość – nawet jeśli poprzednik to utrwalacz władzy ludowej, stalinista czy inny dupek żołędny.


Czego ja się właściwie czepiam? Chcą mieć swoje korporacje, swoich świeckich świętych – niech mają. Właściwie jedyny problem polega na tym, że przejście do porządku dziennego nad tak postawionym problemem sankcjonuje rzeczy, które usankcjonowane być nie powinny. I tak honorowanie ludzi, którzy swe zawodowe ostrogi zdobywali w ten sposób, że w przeszłości, na przykład w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych stawiano ich na czele poważnych instytucji, ba, nawet instytutów naukowych, urąga poczuciu podstawowej przyzwoitości. Rządzili bowiem tym krajem ludzie mianowani z odpowiedniego klucza, bez tego klucza nie było karier formalnych, nie było zagranicznych wojaży i stażów. Kim byli? Najlepiej opisuje to satyryk Stanisław Tym. Krótko: rządzili zezowaci umysłowo, rozmaite wypierdki intelektualne, partyjne popaprańce stojące na czele instytutów z setkami naukowców…

No i to ma być owa ciągłość, która zbuduje uznanie i honor? Brrrr! Tak, widywałem tych jeszcze półżywych zombi, niektórzy zachowywali się jak nie przymierzając Breżniew: włożono nową bateryjkę w zadek to pozdrawiał z trybuny. Nie włożono na czas – więdnął w widoczny sposób. Jaki to powód do dumy i chwały diabeł jeden wie. Ale reszta towarzyszy, tych najbardziej zaufanych i ze sfer rządowych padała na kolana widząc, że jeszcze nie przeminęli, jeszcze któryś dycha. Ponownie oczyma wyobraźni widzieli to swoje wspólne bajorko, ciepłe i mocno stęchłe – ale jakże miłe we wspomnieniach…

M.Z.

Brak komentarzy: