niedziela, 17 kwietnia 2011

Mitsubishi Kenzo




Opowiastki motoryzacyjne wzbudziły zainteresowanie w witrynie http://Polacy.eu.org gdzie mam oczywiście swoją małą działkę i gdzie je najpierw zamieszczałem. Dzisiaj zakończyłem chwilowo opowiadanie o tych sprawach, ostatni tekst znajduje się poniżej. Idą święta, idzie coraz większy polityczny zamęt, trzeba będzie trochę tymi sprawami się zająć. Przedstawiam więc ostatni odcinek bieżącego cyklu.
================
To że lubię samochody jest już zdaje się wiadome. Niejedną godzinę przeczatowałem na giełdzie aż pojawi się coś, o czym nikt nie ma pojęcia. Na przykład egzotyczny japończyk. Na przełomie lat 70-tych i 80-tych ich notowania były marne. A rodzynek wjeżdżający na plac spotykał się z taką pogardą miejscowych „zawodowców”, że po godzinie jego właściciel miał dość życia, a zwłaszcza pomysłu, że kupił bubla i na pewno go nie sprzeda. Podchodziłem do nieszczęśnika z pełna atencją: „Dzień dobry! Ma Pan śliczny samochód. Czy mogę go obejrzeć dokładniej?” Zagadnięty nie wierzył własnemu szczęściu - oto trafia mu się oferma, która nie dość, że odzywa się grzecznie, to pewnie ma jeszcze jakieś pieniądze. I pewnie nic nie wie o prawie gwiazdy (bez gwiazdy nie ma jazdy – taksówkarska wykładnia dotycząca chorej miłości do bubli marki Mercedes)... Wizja sprzedaży była tuż-tuż!

Na Żeraniu kupiłem małego Colta. Mitsubishi Colta, rok 1983, silnik o pojemności 1400 ccm. Egzotyczna ciekawostka – samochodzik miał OSIEM biegów do jazdy w przód. Obok klasycznej dźwigni zmiany biegów znajdowała się druga, działająca w położeniach Economy i Power. Zmieniała przełożenia przekładni głównej. Raz ekonomicznie, innym razem z pełną mocą. Cztery razy dwa – osiem. Bez żadnego oszustwa!

Kiedy nacieszyłem się już dostatecznie jazdą tym autkiem ogłosiłem „sprzedaję auto wnuka najwaleczniejszego pilota japońskiego z Pearl Harbor”. I napisałem opowiastkę – by wygłaszać ją każdemu, kto przyjdzie moje cudo obejrzeć. Miałem tylko jedną taką okazję. Klient wysłuchał do końca, wyjął gotówkę i zapłacił cenę wywoławczą.
---- ----- ----- -----
7 grudnia 1941 roku baza floty amerykańskiej na Pacyfiku powoli szykowała się do wojny. Ściągnięto do basenów portowych wszystkie najpotężniejsze pływające potwory, zarządzono cykl szkoleniowych manewrów dla marynarki i lotnictwa. W doktrynie wojennej Ameryka nadal nie wierzyła, że w ogóle może być zaatakowana. A jeśli nawet - to zapewne najpierw ambasadorowie wymienią noty dyplomatyczne, nadejdzie oficjalne wypowiedzenie wojny i po tygodniu strony spotkają się w umówionym miejscu na rozstrzygającą bitwę.

Niestety Japończycy mieli do wojny kompletnie odmienne podejście. Po pierwsze doskonale wiedzieli, że ślamazarne jej prowadzenie nieodmiennie wiedzie do klęski. Po drugie zbroili się od lat, głównie w morskiej armii i lotnictwie, które mogło operować z pływających lotnisk. Jednym z wiodących w nowatorskich technologiach był nieznany jeszcze w świecie koncern Mitsubishi. W jego fabrykach produkowano niemal wszystko, co w nadciągającej wojnie było niezbędne – lotniskowce, piekielnie kąśliwe myśliwce i długodystansowe samoloty bombowe i torpedowe. Do dzisiaj najbardziej znanym jest samolot myśliwski określany mianem Zero. Mitsubishi Zero. Oczywiście jego prototypy i pierwsze serie wyposażono w silniki macierzystej firmy. Później bywało inaczej – ale akurat w Pearl Harbor lanie spuszczone Amerykanom to zasługa tych właśnie silników. Nie miały może oszałamiającej mocy – ale zużywały mało paliwa, co w operacjach morskich było arcyważne. Zapewniały pilotom małpią zręczność wszystkich figur akrobacji lotniczej. Z jednym zastrzeżeniem: dla zmniejszenia wagi Zero nie miał opancerzenia kabiny. Pilot siedział na swoim fotelu chroniony przed pociskami wroga wyłącznie cieniutką aluminiową blachą. Całe urządzenie przypominało nieco miecz samurajski - skonstruowany przecież nie do długiej szermierczej walki, ale krótkiego, morderczego uderzenia. Ciach – i nie masz bracie głowy!

Pilot miał na imię Kenzo. Dwadzieścia osiem lat, żona i dwójka dzieci pozostawionych gdzieś w Kioto. Kenzo przeszedł gruntowne szkolenie lotnicze, doskonale rozpoznawał samoloty wroga, znał wszystkie ich słabe punkty. Był znakomicie wyszkolonym rzemieślnikiem zawodu zabijania. Wystartował z lotniskowca w pierwszym rzucie, miał więc do pokonania najdłuższą drogę i świadomość, że nie może zbyt długo pozostawać nad terytorium wroga. Paliwo było ściśle wyliczone. Po dość żmudnym locie nad bezmiarem chmur i wody wleciał nad amerykańskie wyspy od strony, która jego wrogom zdawała się niedorzeczna: jeszcze jakieś pasma górskie, tereny wypoczynkowe, niska drewniana zabudowa. Trzymał się samolotów torpedowych jak przyklejony, po zrzuceniu podwieszonej pod kadłubem bomby miał im zapewnić osłonę przed ewentualnym atakiem amerykańskich myśliwców. A torpedowce leciały ociężale, wlokąc pod swymi brzuchami potężne wybuchowe cygara z dodatkowymi, drewnianymi lotkami, które miały zadziałać na płytkiej wodzie basenów portowych i nie pozwolić na zejście torpedy na zbyt wielką głębokość.

Nie, tego dnia nie było w powietrzu wielu Amerykanów. Kiedy podopieczni Kenzo pozbyli się swego kłopotliwego ładunku i wzięli kurs na pozostające gdzieś za horyzontem pływające lotniska - nasz pilot zwolnił zaczep bomby i postanowił oddać choć jedną serię z dźwiganego w skrzydłach arsenału. A było tego niemało: i karabiny maszynowe, i działka z ponad setką pocisków każde. Kątem oka zauważył, że na jednym z mocno przechylonych i płonących okrętów strzela jeszcze osłonięty pancerną blachą karabin maszynowy. Postanowił go uciszyć. Oddał pierwszą serię ze swej artylerii, przestrzelił, druga już bliżej. I kiedy nad strzelającym Amerykańcem robił powietrzny ostry zwrot usłyszał cichy świst. Coś przeszyło jedno z jego skrzydeł. Mały kaliber – przestrzeliny nie większe od sporej monety. Niestety po chwili z małych dziurek poczęła wypływać ciecz dla pilota najcenniejsza – paliwo. Wskaźnik jednego ze zbiorników poszedł w dół. Drugi wyskakiwał niewiele ponad ćwierć skali.

I Kenzo już wiedział, że cokolwiek by nie uczynił - do domu tego dnia nie wróci. W najlepszym wypadku spadnie do oceanu. Bez szansy na ratunek.

Nie wiem jaka była dalsza, krótka historia Kenzo. Bo że nie dłuższa, niż ćwierć zbiornika lewego skrzydła - to pewne. Czy zwalił go na ziemię coraz skuteczniejszy ogień przeciwlotniczy, czy trafił na większego samuraja? Faktem jest, że jego ocalała rodzina nigdy nie miała pretensji do firmy Mitsubishi. Ba, zawsze posługiwała się jej cywilnymi produktami – lodówkami, maszynami do szycia, potem telewizorami i samochodami. Jeden z tych, które przez jakiś czas pozostawały w ich rękach sprowadzono do Europy, potem do Polski. Właśnie stoi pod moim domem i jest na sprzedaż.
=== === === ===
Czy oszukałem mojego klienta? Po stokroć nie – skoro prawdą jest, że częścią składową każdego samochodu obok kół, silnika i blaszanej reszty jest legenda. Mogło tak być, mogło być inaczej. Wcale nie kryłem, że to opowieść stworzona przeze mnie, a nie jakimś cudem przetłumaczona z japońskiego…

M.Z.

Brak komentarzy: