sobota, 30 kwietnia 2011

Prężenie firan

Sto lat temu istniała w moim mieście usługa o tej nazwie. Z reguły prężono gdzieś w okolicach magla, do dzisiaj żywię podświadome przekonanie, że Firana i Maglara to dwie siostry bliźniaczki. Dość wszakże żartów, czasy idą poważne..

Jak to zdecydowanie przede mną zauważył Stanisław Michalkiewicz: Wałęsa mocno zaniepokoił się beatyfikacją Jana Pawła II. Niestety w przypadku wypowiedzi Bolka Arcymistyfikatora wywieść to z jego bełkotu można jeno pośrednio – tu zainteresowanych odsyłam na blog Michalkiewicza, nie ma sensu powielać frazy oryginału. Politycy i politykierzy tymczasem wykonują czynności, które używają tuwimowskiej poetyki da się nazwać „praniem majtek przed balem w operze”. Blogerzy dają temu zdecydowany odpór. Taka na przykład Pasterka Circ (łagodna ksywa, reszta mniej, przestrzegam!) w jednym ze swoich tekstów ogłosiła metodą Bolka: „…: Komorowski,Tusk, durnowaci posłowie PO czy PIS, to tacy sami ludzie jak my i mają swoje zalety i wady, wzloty i upadki, tak samo jak my kochają i nienawidzą.. Nie są to orły i giganty moralne, ot, zwykli ludzie. Ich, jak i nasze dobre strony nie mają żadnych szans w tym systemie. Całe to zło, bez względu na kolory i opcje ma początek w szatanie i naszej słabości. Kto w tym uczestniczy, sprzedał duszę diabłu, bez względu na motywy…”

Skąd to „bolkowe” skojarzenie? Ano stąd, że pomniejszając znaczenie słów i czynów jednych, przypisując to wszystko diabłom rogatym mamy nadzieję na wywyższenie własnych enuncjacji i postaw. To znaczy Circ ma, mnie to dinda. W wypadku rzeczonej Pastereczki są takie, że właściwy ton rzeczom, ludziom, ptakom i słowom nadaje Ona. Demiurg w spódnicy – choć marsowa mina sugeruje raczej pejcz w ręku i skórzaną odzież. W każdym razie początkującym felietonistom sugeruję wpisanie tej mądrości do kajecika, można pisać wężykiem…

Czegóż zatem można się spodziewać w najbliższych godzinach? Prorok Generalny Geremek niestety już nie przemówi. Zawodowy katolik Mazowiecki może i zaczął – ale zanim dojdzie do połowy pewnie zaczną gasić światło. Typuje ożywienie się „lewizny”, w końcu od początku świata jej śmiertelnymi wrogami była własność, wolność i religia. Tak zostało do dzisiaj, choć inne tę nienawiść ubierają słowa. W Warszawie gotowe telebimy. Pewnie też specjalne oddziały „specjalistów od krzyża”, sformowane przy pozornie niewinnej straży miejskiej pod dowództwem Wdzięcznej Hanny. Będzie też obwoźny posterunek policji z równie obwoźnym pierdlem (widziałem taki pod pałacem namiestnikowskim!), kiełbaski z rożna i napoje chłodzące. Konni i motocyklowi policaje.

Słowem prężenie firan na pełen gwizdek. I jest mi smutno z tego powodu. Bo dzieje się rzecz ważniejsza i większa, niż cały ten sztuczny sztafaż...

M.Z.

NIESPEŁNIONA MIŁOŚĆ W SZKARŁACIE



Dojazd do tej miejscowości nie był tak łatwy, jak w trzymanym na kolanach atlasie. Trzeba było przed górką zapytać o drogę kogoś „żywego”. Niebrzydka niedoszła pasażerka PKS-u obiecała pokazać trasę, też tam zresztą jechała. Gramoliła się na tylną kanapę z pewną widoczną w oczach niepewnością: dwóch facetów w ostro czerwonym, sportowym autku, no, no… - To jakiś zagraniczny, co? – zagaiła nieśmiało. – Pewnie, prosto z Włoch – kolega obok uznał, że skoro ja będę zajęty kręceniem kierownicą to obowiązek konwersacji przypada w udziale już tylko jemu. – Smok, co nie…- Pewnie, smoczycho jak się patrzy, osiemdziesiąt kucyków… - przesadził zdrowo. – Zaraz zobaczysz jak to idzie…
*
No i nie miałem wyjścia. Pod górkę na dwójce, trójka, czwórka i mamy sto dwadzieścia. W tamtych latach i pod górę to było coś! Doszliśmy jakiegoś Żuka, za nim stare BMW z dymiącym olejem silnikiem, długa prosta i prawie sto czterdzieści. Przy kolejnym zakręcie cichy trzask z okolic tylnego koła. I już wiedziałem, że coś jest nie tak i że prędkość trzeba tracić delikatnie, nie na łuku i bez hamowania. Tył był jak gumowa łódka, każdy ruch kierownica powodował, że pojazd swą zadnią częścią oddawał gest w drugą stronę. A na najmniejszej nierówności opona ocierała o wewnętrzną część błotnika. Koniec z popisami. Następnych kilkanaście kilometrów to była jazda „taksówkarska” – wmawiałem pasażerom oszczędność, w końcu byliśmy na delegacji, ale za swoje, pryncypał nie dał ryczałtu samochodowego i można było rozliczyć tylko jakiś pociąg w standardowej cenie. Panna zadowolona, wskazała nam jeszcze najbliższy warsztat, kręciłem, że przed dalszą jazdą trzeba wymienić świece. Warsztatowiec wszedł do kanału i nie wychodził z pięć minut. Po czym rozdarł się do jakiegoś pomocnika: - Mundek, dawaj żabę, butle, maskę i ten płaskownik spod imadła! Walnęło jak zwykle…–
*
Skąd prowincjonalny warsztatowiec mógł wiedzieć co w połowie lat osiemdziesiątych w modelu 128 Sport, rocznik 1973 było „jak zwykle”? Proste: ta rodzina przednionapędowych Fiatów zadebiutowała „na rok przed Gierkiem”, czyli w roku 1969. Model nazywał się krótko, 128 właśnie – i w swej pierwotnej wersji był czterodrzwiową limuzynką napędzaną nowoczesnym jak na tamte czasy silnikiem z gumowym paskiem rozrządu. Na jego bazie powstała nieco później wersja 128 Sport. Dwudrzwiowa, bez tylnej klapy, za to z uroczym kuperkiem i wysoko poprowadzoną linią bocznych szyb. W Polsce tymczasem najbardziej znana była jugosłowiańska wersja podstawowego modelu. Z nieco zmienionym tyłem i piątymi drzwiami – Zastawa 1100 była bodaj najbardziej pożądanym modelem rodzinnego kompaktu. Mówiło się o niej „żwawa” i na tle innych pojazdów nie było w tym zbyt wiele przesady. Jugosłowianie zmienili właściwie w pojeździe tylko jedno: materiałową tapicerkę zastąpił podobno łatwy w utrzymaniu skaj. Zimą odparzał pupy, latem gotował je na miękko, ale taki był urok motoryzacji i nikt specjalnie nie protestował. Zostawiono natomiast całą mechaniczną resztę: kolumny McPhersona z przodu i poprzeczne wahacze, stabilizowane równie poprzecznym i siermiężnym resorem z tyłu.
*
No więc w moim czerwonym, oryginalnie włoskim diable z chromowanym napisem „Sport” raczył pęknąć lewy tylny wahacz poprzeczny. Rzecz kompletnie nie do kupienia i ponoć nie do naprawy. Tyle teoria włoskich producentów – bo Mundek ze swoim szefem uporali się ze sprawą mniej więcej w godzinę. Pęknięte ramię trójkąta obłożyli z obu stron fragmentami przyciętego płaskownika, zespawali razem „na durch” – i lżejsi o spore pieniądze jechaliśmy dalej. Mój podróżny kompan nieco przestraszony – ja znów pełen miłości i nadziei na trwały związek.
*
Miłość wymaga ofiar… To prawda – choć dodam w tym miejscu „Póki nie uschnie, do cholery!” Wahacz trzymał się na tyle dobrze, że wyjechałem z rodziną na daleki urlop. Jakieś 450 kilometrów w jedną stronę. Zapiski z wydatków wakacyjnych: wynajęcie pokoju, jedzenie, rozrywki na troje 1600 zł. Alternator, tarcze hamulcowe pęknięte po wjechaniu w kałużę, czyszczenie gaźnika dwa razy, urwany tłumik, łatanie zbiornika paliwa, wymiana stacyjki, silnik wycieraczek 2200 zł. Jeszcze raz: 1600 zł ja, 2200 zł samochód. No co jest do cholery!? Chłopie, bierz się do roboty, bo długi trzeba spłacić!
*
Po roku 1969 wszyscy producenci poczęli przestawiać się w nowych modelach aut na przedni napęd. Pojawił się Golf, mała Fiesta, większy Eskort, kilka modeli Renault. Tyle że Fiatowi palmy pierwszeństwa w projektowaniu i masowym produkowaniu przednionapędowców nikt już odebrać nie mógł. Małe to było dla mnie pocieszenie – bo wszystkie inne jeździły, mój pojazd niekoniecznie. Nietrwałe okazywały się tak rzeczy ważne, jak zgoła drobne, ale bez których jazdy nie było. Jak bez stacyjki… Elektryczny wentylator chłodnicy raz działał – innym razem nie. I problem polegał tu na tym, że kabinie była lampka ostrzegająca przed przegrzaniem – ale nie było skokowego wskaźnika temperatury. Zdarzało się więc tak, że czerwony alarm zapalał się dokładnie na środku skrzyżowania. Po czym po jego przejechaniu okazywało się, że winny jest zbyt krótki przewód, naprężając się i zsuwając z czujnika na metalową obudowę kolektora wydechowego powodował fałszywe alarmy. Przedłużyć i naprawić! OK., to nie problem. Bez odpowiedzi pozostawało tylko pytania „A co jeszcze?” Co jutro, a co za tydzień?
*
I życie przynosiło odpowiedzi: za tydzień poszła uszczelka pod głowicą. Śledztwo ustaliło, że pierwotną przyczyną był zacinający się termostat – no ale kto mógł przypuszczać, że to nowe świństwo, kupowane zresztą za dolary w Pewexie, też raczy nawalić? Uszczelka oczywiście od Zastawy, poszło szybko i za niewielkie pieniądze. Przy powrocie z podstołecznego warsztatu (tam zawsze był taniej) raczył zerwać się dopiero co założony nowy pasek rozrządu. Podobno wada produkcyjna tej serii pasków…
*
Na żerańskiej giełdzie, gdzie przedmiot miłości w końcu trafił oglądających było mnóstwo, ale chętnych do kupowania niewielu. Jakiś psi instynkt podpowiadał ludziom, by tego autka nie brać. W końcu czerwone nieszczęście trafiło w ręce młodego człowieka, którego ojciec miał własny warsztat mechaniczny. Nie znam dalszych losów pojazdu, znajomi z podobnych bolidów twierdzili, że gdzieś się porusza. Czy miałem pechowy egzemplarz? Raczej nie, pozostałe chorowały mniej więcej na to samo. Piękna plastycznie karoseria kryła w sobie mnóstwo technicznych podstępów, gdzie niestaranne wykonanie walczyło o lepsze z kiepskimi materiałami. W tamtych czasach jedyne na rynku wydawnictwo motoryzacyjne, polski „Motor”, pełne było natomiast zachwytów nad innowacyjnością Włochów, precyzją wykonania ich produktów, niezawodnością tychże. Ludzie z podobnymi do moich doświadczeniami patrzyli na to z przymrużeniem oka: od „włoszczyzny” należało trzymać się z daleka, kropka!

M.Z.

O SAMORZĄDACH RAZ JESZCZE

Tekst dostępny WYŁĄCZNIE DLA OSÓB IDENTYFIKUJĄCYCH SIĘ. Polemizowanie z cieniami już mi się znudziło. Chcesz tu wejść - poproś o zezwolenie pod mailem castillon@wp.pl

Chciałem…

Chciałem jeszcze na Nowym Ekranie napisać coś Autorowi wiersza, który jest poniżej. Wkurzony czym innym i kim innym nie zdążyłem. Nawet skomentować nie zdążyłem i podziękować. To głupie i nieuprzejme. Przeto przywołuję Kamiuszka dzisiaj i tutaj. Bo warto powielać po wielokroć – OTO JEST POETA. Przeczytajcie jego wiersze, odnajdźcie jego blog, zobaczycie jak bardzo WARTO. Na przykład ten o ślimaku (trzeba znaleźć samemu!). Inne też.

Obserwacje zaćmień
albo Castillon opowiada

opowiada tłum
jeden przez drugiego
plany jakby złożyć
malowane na szkle

sadzą

postać
bierze zamach pałką
szybką jak pęknięcie

i wtedy

i jeszcze

ćmi
w szklanej pajęczynie jasność

Inspirator - jak w leadzie
---------------------
Dzisiaj pozwolę sobie też przywołać inny wiersz kamiuszkowy. Z kimś się wspólnie kłóciliśmy, ja atakowałem wprost i rogami, Kamiuszek wybrał inną drogę. Przeciwnik coś tam piskał – ale padł. Poeta to nie ktoś niepraktyczny i rozmemłany. Poeta to także wojownik:

Z zielonych płuc westchnienie
chmury w sobie pociemniały
i dziewczyny się ubrały
po sezonie
upał skrył się do piekarni
weź kobieto się ogarnij
to już koniec

nikt deptaka nie przemierza
w krótkich portkach prócz harcerza
po sezonie
już ogrodów nikt nie piele
drzewom ciąży stara zieleń
to już koniec

czasem quadem warknie głusza
lecz nikogo to nie rusza
po sezonie
wylać olej z frytkownicy
bo się strują domownicy
to już koniec

pada jabłko niedaleko
mgła unosi się nad rzeką
po sezonie
dłuższą nocą kołdra krótsza
ma być cieplej od pojutrza
to już koniec

lecą marzeń perseidy
może udać się do Nidy
po sezonie
kotu się przejadła ryba
nic tu na mnie już nie dyba
to już koniec

łabędź przestał biec po tafli
nikt nie robi fotografii
po sezonie
wpis na stacji tutaj byłem
się pokrywa rdzawym pyłem
to już koniec
2010-08-31 12:27
kamiuszek



M.Z.

piątek, 29 kwietnia 2011

ŚWIAT W KROPLI WODY?





Tak się porobiło ostatnimi czasy, że bardziej mi odpowiada obserwowanie mikro-świata, niż zajmowanie się wszechświatem i jego licznymi problemami. Przy tym mam pewność, że w szczególe jest tyle esencji, iż da się z niej, używając odpowiednich narzędzi, wywieść mnóstwo prawd sprawdzalnych również na szerszym forum swoistego uniwersum. Pod lupą można zobaczyć wszystko! Gdyby komuś wydało się to zbyt pokrętne: przypomnijcie sobie schemat swojej szkolnej klasy, dowolnej. Może być maturalna, może też każda inna. Czyż nie było tak, że o której byśmy nie mówili występuje w klasie Tuman? Najlepszy Uczeń? Najpiękniejsza? Idol Potańcówek? Co z tego wynika? Ano to tylko, że gdzie byście później nie uciekli, do jakiego kraju by was losy nie zagnały lub do jakiej firmy – Najpiękniejsza jest obecna! Najlepszy Uczeń również. Idol Potańcówek przekształcił się w Wesołego Birbanta. A srogi nauczyciel-wychowawca trzyma na biurku mosiężną tabliczkę „Prezes Zarządu” - albo jakoś tak… Ma być jak w gotyckiej katedrze: czymże jest mały człek-pracownik na tle strzelistej wieży władzy i majestatu właściciela takiej tabliczki?

Po prostu lupa i kropla to doskonałe narzędzie i pole badanie także rzeczy wielkich…

Wspominałem nie tak dawno o samorządach zawodowych. Dla jednego z nich nie pracuje już ponad rok, uspokoiły się emocje – ale nie zmieniła się ogólna opinia o tym co widziałem, czego byłem świadkiem. Nieco później okazało się, iż śledzenie dewiacji, które występują w innych samorządach zawodowych prowadzi do wniosku, że to jest choroba natury ogólnej. Że u lekarzy, adwokatów, architektów jest dokładnie tak samo. Kropla wody prowadziła do oceanu. Dewiacja na początku incydentalna okazała się ogólną. Wniosek jeden: natychmiast skasować te współczesne mafie! Tym bardziej szkodliwe, że działające w majestacie prawa… Ktoś przysłał mi maila: oczerniasz swoich, srasz we własne gniazdo, jesteś zdrajcą! Ależ mili – nie byłem wasz, nie mieliśmy wspólnych stalinowskich gniazd, nie ma mowy o zdradzie, jest mowa o dewiantach i oszustach nawet wobec współwyznawców.

Niestety człowiek jest mały. Może krzyczeć, może protestować – wykształcone narzędzia zagłuszania są silniejsze. Słuchacze szybko nudzą się – idzie pora kolejnych wolnych dni, będzie grill i piwo, cóż z tego, że na kolejnej konferencji kilka godzin nudy na sali obrad, potem da się w rurę, przyjdzie walec i wyrówna. Rano tupot mew o głowę pustą. Ale zaraz, chwila – przecież odwiedził nas Były Minister! Znaczy się żyjemy, jeszcze żyjemy!

Polacy… Może za stary jestem, może nie zmaltretowany do końca, może jest inna jakaś przyczyna – nie dogadam się z niektórymi. Z innymi nie chcę. Coraz większa was grupa. Wracam do mojej kropli. Może tam jest spokojniej?

M.Z.

Finały, finały

Właściwie winna to być wyłącznie informacja: wyszedłem raz na zawsze, znaczy się ostatecznie z Nowego Ekranu, gdzie pisywałem pod nickiem Castillon. Ci, którzy mnie znają choćby tylko od jakiegoś czasu doskonale wiedzą, że był to nick na stałe przyspawany do mojego imienia i nazwiska, nigdy nie miałem innego i nie zamierzam tego zmieniać. Poszło o kogoś, kto najpierw podpisywał się jako Circ, później zmieniał nicki, zajmował się a to poszukiwaniem specjalistów od wyganiania diabłów, a to prowokacjami z dupą w tytule lub na zdjęciu obok - wszystko rzekomo w imię podnoszenie katolickiej świadomości narodu. A ja nie cierpię fanatyków, szahidek i reszty tej zbiorowości, dla której wiara jest usprawiedliwieniem każdej podłości i każdego świństwa. Niestety krakowska "dama" obrosła w wianuszek współwyznawców, apologetów i obrońców. Wolno im, to rzecz jasna. Jak i mnie wolno pogardzać nimi. Więc pogardzam. Poruszanie się jednak w tym bajorku przestało mnie bawić.

Co wprost oznacza, że będzie mnie więcej tutaj i na stronie http://Polacy.eu.org

Oczywiście bardzo zapraszam!

Marek Zarębski - CASTILLON

czwartek, 28 kwietnia 2011

Dlaczego samorządy zawodowe są szkodliwe?




Zacznę może od tego, że niżej opublikowałem tekst pt. „Masoneria dzisiaj?”


Wspomniałem tam o szkodliwych moim zdaniem działaniach niektórych samorządowych organizacji budowlanych. Problem polega jednak na tym, że obecnie WSZYSTKIE samorządy zawodowe uważam za szkodliwe dla obywateli Polski. Oto powody.

Akt I, sądowy

„…Warszawski sąd okręgowy odrzucił pozew zbiorowy złożony przez część poszkodowanych w katastrofie hali MTK w Katowicach w 2006 r. Pozew złożony przez grupę 16 osób - zdaniem sądu - w świetle ustawy nie był dopuszczalny. Sąd w żadnym razie nie wypowiedział się dzisiaj na temat zasadności roszczeń zgłaszanych przez członków grupy przeciwko Skarbowi Państwa i tego orzeczenia w żadnym razie w ten sposób odczytywać nie należy - zastrzegł sędzia Tomasz Wojciechowski.
Dodał jednak, że zgodnie z ustawą w postępowaniu grupowym nie można dochodzić roszczeń o ochronę dóbr osobistych, jak de facto - według sądu - było w przypadku tego pozwu…”

Tyle notatka prasowa, oczywiście we fragmentach. Czy mogę powiedzieć: czysta kazuistyka? Bo tak to właśnie moim zdaniem wygląda. Szesnaście wdów lub wdowców, może sierot, może inwalidów nie ma prawa występować w grupie. Trzeba ich oddzielić od siebie. Rozumiem, że opłaty winny być wniesione również osobno. Ktoś powiedział, że korporacja prawnicza stanęła na straży korporacji budowlanej. Myślę, że od strony prawnej to zły wniosek – dotknięty sędzia powie, że zastosował się jedynie do przepisu, który wiąże mu ręce. Od strony prawnej kazuistyki będzie miał rację. A od ludzkiej strony?



Akt II, konstytucyjny

W myśl art. 17 ust. 1 Konstytucji RP: „W drodze ustawy można tworzyć samorządy zawodowe, reprezentujące osoby wykonujące zawody zaufania publicznego i sprawujące pieczę nad należytym wykonywaniem tych zawodów w granicach interesu publicznego i dla jego ochrony…” W wypadku zawalonej śląskiej hali jej konstrukcję opracował ktoś, kto wykonywał zawód zaufania publicznego. Jego koledzy dopuścili rzecz do użytku, a przez następne lata nie wykryli w eksploatowanym obiekcie żadnych technicznych uchybień. Co prawda ponoć na ziemi znajdowano śruby wypadające ze stalowych belek – ale nikt na to nie zwrócił uwagi. Czy można zatem sformułować tezę, że zaufanie publiczne zostało zawiedzione? A interes publiczny oraz osobisty nie ochroniony? Nie znam precyzyjnie losów procesu, wiem, że taki jeszcze niedawno toczył się wobec projektanta hali i że reakcje obwinionego były co najmniej dramatyczne. Nic mi natomiast nie wiadomo na temat instytucji, która w myśl przywołanego wyżej artykułu Ustawy Zasadniczej (art. 17, ust.1) opiekowała się drogą zawodową. Czy ta instytucja, ten zawodowy samorząd wyraził żal za swe niedopatrzenia? Jaką zaproponował poszkodowanym satysfakcję?



Akt III – praktyczny

Wyciąg ze STATUTU … tu proszę nie dziwić się, że nie podaję nazwy tego stowarzyszenia pozarządowego, typ „organizacja samorządu gospodarczego” – wszystkie punkty przywołane w oryginale, istnieją realnie.

Celem działalności …… jest:

1. reprezentowanie, zgodnie z wolą swoich członków, ich interesów wobec organów państwowych i samorządów terytorialnych, oraz organizacji krajowych i zagranicznych,

2. ułatwianie działalności członków w sprawach technicznych, ekonomicznych, organizacyjnych i prawnych,

3. spełnianie funkcji usługowej, informacyjnej i doradczej na potrzeby członków ……. oraz instytucji i podmiotów gospodarczych,

4. podejmowanie współpracy z podmiotami gospodarczymi i organizacjami za granicą,

5. kształtowanie opinii o problemach projektowania, poprzez inicjowanie prac badawczych, popularyzowanie publikacji krajowych i zagranicznych oraz prowadzenie działalności wydawniczej i szkoleniowej,

6. podejmowanie działań na rzecz integrowania środowiska,

7. upowszechnianie zasad etyki zawodowej kadry inżynierskiej projektantów.

+ + + + + + + + + + +

No i pięknie: ale o co chodzi tak naprawdę? Czyż można czepiać się tych punktów – bije z nich troska o członków stowarzyszenia? Ano bije. Dlatego proponuje nieco oryginalną analizę powyższych treści. Proszę mianowicie nie obracać w rękach i umyśle tego co jest. Proszę raczej poszukać tego, czego NIE MA.

NIE MA ANI SŁOWA O POLSCE, o współobywatelach, o służbie narodowi.

Jest FERAJNA – i ona właśnie ma wspólnie dbać o siebie, szkolić się i wspierać. Czy mam prawo powiedzieć, że równie dobrze mógłby to być manifest napisany dla Ali Baby i jego czterdziestu rozbójników?



Akt IV – kilka refleksji

Czemu w ogóle służą samorządy zawodowe? Odpowiedzi najłatwiej szukać w historii cechów i gildii, samorządy zawodowe są ich prostą kontynuacją. Organizacje te powstawały po to, by uzyskać i utrzymać monopol na towary i usługi dostarczane przez ich członków. We wszystkich państwach Europy cechy, gildie i inne „samorządy" sprawowały nadzór nad liczbą osób kształconych w zawodzie. Jasnym jest, że miało to bezpośredni wpływ na liczbę osób w ogóle świadczących usługi i produkujących towary. W konsekwencji decydowało o cenach tych usług i towarów. W latach późniejszych taką sytuację przywykło się nazywać monopolistyczną. Czy podobna polityka działania służy trosce o jakość wykonywania zawodu? Odpowiedź jest oczywiście PRZECZĄCA. Nie służy ani temu, ani dbałości o standardy etyczne. Historycznie rzecz biorąc, standardy te w zawodach takich jak lekarz czy prawnik pojawiły się dość wcześnie, ale impulsem do ich tworzenia nie była ochrona klientów, lecz interesów członków samorządu.

Nieufni powiedzą w tym miejscu, że właściwie nic złego się nie dzieje, gdy określona grupa zawodowa dba o interesy swych członków – ponieważ to wymusza wyższą jakość działania wszystkich pozostałych przedstawicieli tego samego zawodu. Nic bardziej mylnego! Ci pozostali będą bowiem zwalczani ze wszystkich sił, jakimi dysponuje cech czy gildia. Ta bowiem dba wyłącznie o własne interesy. Twierdzenie przeciwne prowadziło by do konstatacji, że zdecydowana większość bądź nawet wszyscy członkowie samorządu to osoby obdarzone cechami altruistycznymi, dobrowolnie ponoszące organizacyjne i finansowe ciężary po to, aby chronić nie swoje interesy. Konia z rzędem temu, który potrafi dowieść prawdziwości tego absurdalnego twierdzenia!



Bloger Marcin Gomoła, który nie tak dawno zajmował się w sieci podobną problematyką twierdzi wprost: „…Cedowanie przez demokratyczne państwo prawa i obowiązku ochrony interesów obywateli na organizację zawodową oznacza, że rozstrzyganie konfliktów między profesjonalistami a ich klientami zostaje powierzone samorządowi zawodowemu, a więc ciału ze swej natury stronniczemu i nieobiektywnemu. Członkowie samorządu stają się w ten sposób sędziami we własnej sprawie, co podważa fundamenty demokratycznego porządku…”

Niczego tu nie potrzeba dodawać, niczego uzupełniać! Interes publiczny, na który niektóre samorządy szczególnie hermetyczne powołują się bez końca to domena państwa – a nie organizacji dla nielicznych. Wewnętrzne regulacje prawne takiej struktury nie posiadają po prostu waloru źródła prawa. Jako takie są więc fikcją – i powinny być dla dobra ogółu natychmiast zlikwidowane. Ponieważ jednak zacząłem wyrażanie wątpliwości od inżynierów budowlanych – dodam tylko, że powierzanie ich samorządom mgliście zdefiniowanej pieczy nad procesami certyfikacji zawodowej i uznawanie (lub nie) kompetencji bogaci małą grupkę, nie przysparzając zbiorowości najmniejszych korzyści.

M.Z.

wtorek, 26 kwietnia 2011

Masoneria dzisiaj? Ma się świetnie!


W budownictwie mieszkaniowym (biurowym zresztą TEŻ) jest tak, że dzisiaj za jedną z najważniejszych przeszkód w jego rozwoju uważana jest nieuczciwa konkurencja. Tak twierdzą dzisiaj współczesne loże masońskie – o ile prawdą jest, że owe loże na początku były organizacjami strzegącymi właśnie tajemnic budowlanych. Nieuczciwa konkurencja typowana jest jako zagrożenie zdecydowanie większe od wysokich podatków i jeszcze wyższych kosztów pracy. To są wyniki nie mojego mniemania o sprawie – ale wyniki ankiet, które sporządzili i wypełnili treścią sami budowlańcy. Widać kasa, jaką dotychczas zarabiali na byle wypierdku budowlanym, byle gmaszysku z bankami na wszystkich piętrach była na tyle duża, ze można już zejść z ceny nawet o trzydzieści procent. A zarobek nadal będzie i to niemały. Tak, pojawia się natychmiast myśl: to na ile robili nas w konia w minionych latach? Od razu odpowiadam – NA BARDZO WIELE!!

Masoneria budowlana tak zagmatwała przepisy i prawa, że przetarg na najważniejszą sprawę, na przykład na remont domu już zamieszkanego, może wygrać nie jakaś tam mniej czy bardziej sprawna firma budowlana – ale spółka typu krzak, składająca się z obrotnego właściciela i kilku na poły pijanych obrzympalców wynajętych do robót budowlanych na zasadzie całkowicie nielegalnej pracy bez ubezpieczenia i socjalu. Jeśli dodamy do tego paru absolutnie spolegliwych wobec sytuacji administratorów, zawsze chętnie tłumaczących potknięcia opisanej przed chwilą firmy – to mamy to, co mamy, czyli burdel na Dzikim Zachodzie w środku ataku Indian. Omawiając wyżej wyniki całkiem oficjalnej ankiety, promowanej między innymi przez Kongres Budownictwa Mieszkaniowego nie używam konkretnych nazw, nie namawiam do kojarzenia w tym, a nie innym kierunku. Ale jeśli ktoś uczyni to tak, jak ja uczyniłem – nie pomyli się i będzie wiedział w czym rzecz i o czym piszę.

Budownictwo generalnie pełne jest ludzi niesamowicie dumnych ze swych osiągnięć, które jako byty materialne stoją jak byk. W miastach i wszędzie tam, gdzie mieszkają czy pracują ludzie. Niestety pełna prawda jest też i taka, że budownictwo pełne jest ludzi przekupnych, przymykających oczy na niedociągnięcia techniczne i organizacyjne tego, co skonstruowali, postawili, wybudowali itd. Pełne świętych krów, dla których koniec dnia ich pracy jest końcem świata, a każdy następny świat zaczyna się dnia kolejnego. Budowlańcy bardzo często lubią powtarzać, że gdyby nie oni, to w miejscu, w którym stoimy rosła by dzika trawa, a ludzie gnieździli by się po dziesięć osób w pokoju. Zawsze im wtedy odpalam, że na takie banialuki jest tylko jedna odpowiedź: gdyby nie oni to w tym miejscu byłby raj, do którego szejk Kataru ustawiał by się w kolejce po pożyczkę na szyby naftowe. Jak łatwo zauważyć i jedno i drugie jest grubą przesadą – ale przynajmniej po zastosowaniu mojego responsu szalki wagi zdrowego rozsądku stoją równo i w miejscu.

Skąd w martwym jeszcze okresie inwestycyjnym dla budownictwa nagle zebrało mi się na takie wynurzenia? I gdzie będzie tytułowy ruch? Mokotów, ciąg ulicy Domaniewskiej. Zasmarkanej, zablokowanej, zatłoczonej do granic możliwości. Dzisiaj, teraz. Bo jutro będzie znacznie gorzej. Bezmyślne budowlane tumany stawiają nowe biurowce. Właśnie zaczęły pracować dźwigi. Od jednego z tych „mistrzów” w żółtym hełmiku usłyszałem, że trzeba było protestować w Radzie Dzielnicy wcześniej. Dzisiaj jest już „po ptokach”. Chwila, żółty dźbąglu: więc jeśli ktoś nie protestuje to możesz zaczynać każdą robotę w dowolnym miejscu? Brak protestu zwalnia cię od myślenia? To coś ty durniu kończył: zawodówkę mięsną? A to jak się okazało był przedstawiciel firmy zrzeszonej w … Izbie Projektowania Budowlanego. 21 miesięcy usiłowałem robić dla nich gazetę branżową. Dzisiaj sumuję to ciekawe zjawisko tak: najgorszy czas, jaki kiedykolwiek przeżyłem. Stracone miesiące, zmarnowane pieniądze, robota dobra dla psychologa chcącego poznać parę kręgów piekła. A wystarczyło, by dowództwo zachowywało się normalnie, słuchało nie tylko własnych wspomnień z lat 50-tych i nie udawało, że każdy funkcyjny u nich dureń to co najmniej dziecko lepszego Boga...

M.Z.

Poranne zadziwienia? Lewica w natarciu. Bugaj o... niczym?

Wszystkie ręce na pokład! Sławomir Sierakowski, Grzegorz Napieralski – i oczywiście starzy zaufani i otrzaskani w bojach towarzysze. O co w ogóle chodzi? Najpewniej o to, że już dzisiaj na tzw. lewicy pojawia się przekonanie, że PO jesiennych wyborów co najmniej nie wygra w stopniu umożliwiającym im samodzielne rządzenie.

Potrzebny będzie koalicjant z minimum siedmioprocentowym poparciem wyborczym. PSL zdaje się grzęznąć, geniusz sikawkowy czyli niejaki Pawlak nagrabił sobie z kontraktem paliwowym z Rosją ile wlezie, ludziom coraz bardziej doskwiera cena paliwa na stacjach, to było przedtem niezauważalne, ale właśnie przekroczyło granicę wkurzenia i dalej toczy się samoistnie. No wiec skoro nie PSL – to kto? Właściciele sierpów i młotów poczuli oddech sukcesu. I uaktywnili się. Najpierw Marek Siwiec, specjalista od całowania ziemi. Nie tak dawno poranne wydanie audycji niejakiej Beaty Michniewicz („niejaka” Michniewicz brzmi niemal tak samo doskonale, jak „luksusowa” dziennikarka, to drugie pojęcie wprowadzone przez K. Kłopotowskiego). Kilkanaście minut ple, ple, ple i na koniec wizja świata politycznego po wyborach: zdecydowane zwycięstwo SLD, poważny polityk Napieralski tworzy rząd „zgody narodowej”, Bruksela się cieszy, Warszawa się cieszy, o Moskwie nic, bo Siwiec to stary przecież cwaniak i prowokować nie musi.



I teraz rozumiem, że jest takie centrum decyzyjne, które ustala wyniki sondaży politycznych. I SLD wie o tym – bo gdyby nie wiedziało to polecam raczej zabawy w piaskownicy. A to dość cwani mistyfikatorzy… SLD-owcom podoba się to czarowanie rzeczywistości, wysyłają do poważnych publikatorów takie tuzy intelektualne, jak Miller, który oświadcza, że łóżko z Ziobrą to on by porąbał – i powoli, pomalutku upijają się sami sobą. „Leszkowi damy to, Józiowi tamto, bo już się nacierpiał, magister obejmie Ważny Urząd gdzie narobić się nie trzeba…”



Dzisiaj u Karnowskiego w Trójce Ryszard Bugaj. Wyrasta na dyplomatę sporej klasy, pomijam rzecz jasna realne poglądy ekonomiczne, nie sprzedał ani jednego wychodzącego poza obiegowe „kapitalizm jest dobry – ale są różne kapitalizmy”. Profesorze: to nawet ja, prosty magister, wiem od paru już lat. Co pan dalej proponuje? A, ostrożność w braniu kredytów… No zaiste odkrywcze stwierdzenie! Niemniej SLD-owcom dostało się i to nieźle. A przy okazji Rostowskiemu, Kempie i wszystkim graczom politycznym po równo. Bugaj mówi w sposób, który zdaje się tak naturalny, że aż automatycznie przekonujący. Do czego i kogo przekonał dzień po świętach? A może jedynym celem podobnych enuncjacji jest głośne wymienianie imion i nazw – po to tylko, by naród przyzwyczaił się do ich brzmienia? Jeśli tak – to robi się niebezpiecznie…



Mam nadzieję, że kiedy by te wybory nie były – będzie ŁUP PAŁĄ w SLD-owski ŁEB. I kiedy ucichną piski i szumy pod łysymi kopułami wybitnych teoretyków przyjdzie prawdziwe zdziwienie Marcelego Szpaka. Zaś ktoś z boku starym idiotom opowie bajkę o herbacie: gdzieś ty się durniu jeden z drugim ULUNG?

M.Z.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

SZPIEDZY I PROROCY

Wiele już razy dyskutowaliśmy w sporym dość gronie o metodach manipulacji, jaką z powodzeniem stosowano jeszcze w latach siedemdziesiątych (i później) wobec młodzieży, ich trybu życia, zainteresowań i pasji. Myślę, że nie ma większego sensu przypominanie szczegółów dyskusji, chodzi o to, że jak się okazało ludzie bawiący się w manipulantów wtedy - bawią się w tę samą grę i dzisiaj.



Tak zwany „myk” jest niezwykle prosty – przez co równie skuteczny. Z grubsza polega na tym, że skoro nie jest pożądanym zajmowanie się polityką przez duże zbiorowiska ludzkie, wtedy politykowanie, czyli transmitowanie sowieckich poleceń w dół, do ludu, zastrzeżone było dla czerwonych wybrańców – to trzeba tym ludziom zaproponować jakiś ersatz, jakieś plastikowe zajęcie. Wiele lat temu były to karykaturalnie mocno rozbudowane bloki muzyczne, wielominutowe dywagacje nad „artystycznymi cierpieniami” szarpidrutów niekoniecznie znanych nawet we własnym mieście, wszystko jedno polskim, angielskim czy amerykańskim. Były sporządzane z papierowych listów listy przebojów. I były też nieśmiałe próby kanalizowania wyskoków o innej, niż muzyka naturze – jak opisywał to jeden z blogerów w Nowym Ekranie, ja też zdarzenie pamiętam, podpuszczono pewnego młodego zapaleńca, by własne mieszkanie ogłosił w prasie młodzieżowej strefą bezatomową. Oczywiście nikt nie wspominał o takich zakazanych tematach, jak przykościelne sale katechetyczne, stosunek idei do materii, czy nie daj Boże sam Bóg. Którego przecież nie było – więc o czym tu gadać… Już w stanie wojennym w młodzieżowych gazetach można było kląć, ubliżać burżujom i wymyślać coraz to nowe metody „urżnięcia łba kapitalistycznej hydrze”. By przybliżyć te nastroje wystarczy powiedzieć, że na tych właśnie wzorcach najwyraźniej wychowywał się Stefan Osiem Kul. W każdym razie dzisiaj posługuje się tą samą poetyką.

Prapoczątki…
kiedy raz uchylono drzwi kryjące za sobą „zgniłe zachodnie miazmaty” – to operacji cofnąć się nie dało. Trzeba było te wrota uchylać szerzej i szerzej. Im bardziej przez minione lata kurczyła się „towarzyszom” klasa robotnicza, do której mogli się odwoływać, jasne że bezprawnie - tym większą rolę poczynali pełnić zboczeńcy wszelkiej maści, donosiciele, renegaci czy po prostu agenci. Po latach sodomici i zdrajcy zastępczą klasą robotniczą! A co? Brzmi wspaniale… Poza tym komu w końcu szkodzi jakiś zgrabny goły biust, czy dwóch liżących się facetów? Mały, niewinny donosik?

Wcześniej jednak pojawiły się narkotyki inne, niż wino marki „Wino”, a panienki przestały tak mocno obstawać przy niewinności aż do nocy poślubnej, rozkolportowano teorię, że coś tam nie jest mydłem, więc się nie wymydli. No to co sobie żałować…

Złuda roku 1989?
Myślę, że opisano ją już tak dokładnie, że niemal piekło ze wstydu zamarza, po cóż się powtarzać w mniej udolny sposób. Ważnym jest, by powiedzieć w tym miejscu, iż żaden z opisanych wyżej manewrów manipulacyjnych nie odbywał się sam z siebie. Sterowano tym wszystkim, dawkowano trucizny, zamieniano je ze sobą i mieszano. Kto? Michalkiewicz en bloc nazywa ich razwiedką i jest to słuszna nazwa. To razwiedka bawiła się w dozowanie impulsów muzycznych i głupstw politycznych w latach 70-tych, kontrolowała sytuację w 80-tych i nie zmieniła też zadań w 90-tych. Przy czym tu pojawił się pewien problem: fałszować można wszystko, ale pojęć podstawowych pozornie „się nie da”. Zrazu wydawało się, że to przeszkoda nie do pokonania. No bo prawda to prawda, dobro to dobro, a zdrada wstrętna jest od stuleci… Niemożliwe zdołała osiągnąć Gazeta Wyborcza. Niemal z marszu – bo też od chwili, w której jej naczelny mianował dawnych katów ludźmi honoru nic już nie było takie jak przedtem, normalne i właściwe. Wystarczyło tylko dopisać egzegezę kilku intelektualnych zboczeń – i po ptokach. Powstały nawet telewizje oparte na tej samej zasadzie działania. Jąkały poczęły przemawiać, kulawi tańczyć, a ociężali umysłowo tworzyć wizje Nowego Świata. Nikt już nie wzdrygał się na widok zboczków maszerujących główną ulicą tego czy innego miasta, nie żenowały gołe tyłki i biusty, głupota weszła do polityki w sposób jawny (bo chyba nikt nie ma wątpliwości, że była tam od zawsze, tyle że wystrojona w cudze piórka…). A ludzie nauczyli się wydawać z siebie dźwięki, które dla wybranych grup były hasłami rozpoznawczymi. „Kaczor jest zły, uuu!”. Albo: „Zero tolerancji dla nietolerancji, ooo!” To drugie można było wymawiać jako toast na przyjęciach pod śmietnikiem – przez co nowe obyczaje upowszechniały się jak burza. Mało kto wie, że za komuny w kręgach rzekomo niezależnych od indoktrynacji modne było wznoszenie toastu „za VII Flotę”. Kiedy pewnego dnia jeden z gości dodał do tego „oprócz Bundesmarine” – wiedzieliśmy, że nikt już nie jest ani niezależny, ani nieznany. Nadchodzący czas pokazał jak bardzo mieliśmy rację…

„Intelektualiści” nowego chowu
za takich się przecież razwiedka uważa, wpadli na pomysł, że skoro tylu wiernych współpracowników służby danego PRL-u zdołały zainstalować pośród księży, a nawet hierarchów Kościoła – to nie od rzeczy będzie czynne zainteresowanie się ponownym uprawianiem i tego odcinka. Raz dlatego, by nie musiała powtarzać się mocno kłopotliwa sytuacja z tymi kapłanami, których trzeba było fizycznie usunąć za komuny i tuż po jej fałszywej śmierci. Po wtóre dlatego, że przy dobrym działaniu na tym odcinku nie umkną z saka ci, którzy nie dali się nabrać na telewizyjne czy podobne manewry ogłupiające. Pewien teoretyk wpadł na pomysł, że można nakazać sporządzenie nawet czegoś tak absurdalnego, jak Ewangelia Judasza. A co, cierpienie zdrajców nie jest cierpieniem ludzkim? Albo: co tam ofiary! Popatrzcie z czym musieli zmagać się ich oprawcy!

Aż pewnego dnia stała się tragedia Katynia Dwa
Boleśnie prosta – jak to po czasie oznajmił Główny Gajowy. Jedni czytali w tych słowach wypadek wynikający co najwyżej ze złej woli i niechlujstwa (komu to przypisać – to się ustali osobno), a drudzy nie mieli wątpliwości, że to zbrodnia jakiej świat nie widział. Pod Pałacem Namiestnikowskim pojawił się krzyż, a grupka modlących się pod nim osób rosła z dnia na dzień. Milczące tłumy ze wszystkich zakątków Polski, nocne czuwanie i słaba kontr-akcja pijanej dziwkarsko-agenturalnej tłuszczy. Myślę, że ober-agent sterujący całością działań razwiedki po raz pierwszy od dawna poczuł, jak futro jeży mu się na grzbiecie ze strachu. Nie udało mu się. Tłum był poza kontrolą. Coś z tym trzeba było zrobić… No to zrobiono. Proszę zwrócić uwagę na teksty wygłaszane przez współczesnych hierarchów Kościoła. Nie ma już wiernych, są owieczki do ogolenia i polityczna spekulacja. A żałoba ma tyle trwać, ile odgórnie „się ustali” na odcinku frontu ideologicznego. To było całkiem przypadkowe, nie? Tak jak wysłanie neo-pałkarzy ze straży miejskiej do aresztowania niektórych nie stawiających oporu dziennikarzy społecznych, zniczy, agresywnych kwiatów i przeciwpancernego namiotu.
=======
Jeszcze nie tak dawno opisywałem znanych mi z sąsiedztwa durniów promujących „powagę” Gajowego i „skuteczne działania” Rudego. Dzisiaj nie muszę się już z nimi spierać. Wystarczy zaczepno-kontaktowe pytanko „I jak: polepszyło ci się, proroku od siedmiu boleści?”

Proszę nie pytać do czego namawiam tym tekstem. Do niczego. Opisuję nie zawsze zborne impresje dotyczące tego, co się wokół dzieje. Kiepsko się dzieje, daję słowo, że na wszystkich piętrach rzeczywistości. Ktoś musi więc wydać z siebie wrzask niezgody. Wydaję.

M.Z.

piątek, 22 kwietnia 2011

Łańcuszek

Coryllusa (http://coryllus.nowyekran.pl/post/11618,o-zyciorysach-zawodowych) zainspirował Toyah. A ja jak zwykle wciąłem się w rozmowę na temat naboru nowych ludzi do pracy – i dodałem swoje trzy grosze. Bo to jest nie problem, ale PROBLEMISKO.

Więc napisałem tak:

„…Mogę i ja?
A nawet jeśli nie mogę to i tak się wtrącę. Chciałem najpierw powiedzieć, że pojawił się tu, na Ekranie swojego czasu świetny tekst blogera A-ja-to-Lacha. I on tam zwrócił uwagę na rzecz, która od lat leży na wierzchu, ale nikt jej nie chce widzieć. Otóż gnojenie ludzi poszukujących pracy zaczyna się od tego, że dzisiaj wszyscy posługujemy się szalbierczą opozycją pracodawca – pracobiorca. Prawdziwym pracodawcą, tym, które daje pracę – jest jej poszukujący, a nie żaden tam zakład, redakcja, czy jeszcze co innego. Ten używany dziś na co dzień fałsz jest podstawą do wszystkich złych czynności, które osoby dokonujące rekrutacji wyczyniają wobec nas.

No więc ja akurat mam życiorys długi i interesujący. Wszystko jest w nim tak udokumentowane istniejącymi materialnie dowodami, że po prostu winni stać do mnie w kolejce. Niestety mam zły PESEL, czyli datę urodzenia. W redakcjach rządzą dzisiaj 40-45-latkowie. Sam słyszałem gdy jeden z nich tłumaczył kiedyś podległemu personelowi jak należy pisać o stanie wojennym. I opowiadał oczywiście straszne głupoty, jakiś stek bzdur o arsenałach Solidarności, o gotowych do wieszania sznurach, o poświęceniu ludowego wojska, co to się na ślizgawicy topiło w czołgach (rzeczywiście jakiś czołg pewnie z pijaną załogą wpadł do rzeki z oblodzonego ponoć mostu), możesz sobie resztę wyobrazić. I oni rozdziawiali gęby i chłonęli te banialuki. Myślisz, że temu facecikowi potrzebny był ktoś, kto jak ja pamięta prawdziwy stan wojenny w Warszawie? Przecież byłbym żywą „antytezą” tego sowieckiego durnia w garniaku nie od Armaniego, ale z chińskiej końcówki serii.

Albo dama, która zajmowała się naborem personelu piszącego dla poważnych biznesmenów. Tam był potrzebny właśnie ktoś z dużym doświadczeniem. No to ja siup, na rozmowę. A ta wyobraź sobie mając na tyłku super-mini siada naprzeciwko mnie i zakłada nogę na nogę, prawa kostka powyżej lewego kolan, więc widać majtki. Patrzy się na mnie uważnie i chyba czeka, aż się zaczerwienię albo zaślinię. Nic. No to łup mnie z drugiej strony – życiorysem. Zaczęło się – mówi - pracę w prasie komunistycznej, tak? No tak – odpowiadam – ale to był rok 1976 i gazeta nazywała się „Świat Młodych”. Wie pan – ona znów – ja bym poszła do prasy opozycyjnej. Ja: w 1976 roku? Ona: niech się pan nie tłumaczy bo to źle o panu świadczy…

PS. Handlowcem już byłem. Wywalono mnie po pół roku za to, że duńskiemu pracodawcy powiedziałem w 1996 roku prawdę: mało już u nas Trabantów i nikt nie chce kupować tzw. samostartów. A nie miałem prawa sprzedawać pakietów skądinąd dobrych kosmetyków samochodowych inaczej, jak właśnie z tymi „samogwałtami”. Obraziłem tym majestat i jakieś poważne biuro, które dla tych Olsenów zrobiło absurdalne badania rynkowe. Od tej pory głośno twierdzę, że seria filmów o gangu rzeczonego Olsena to ekspozycja ich intelektualnej elity…”

I tak się dyskusja poczęła rozwijać! Zaraz potem odezwała się moja ulubiona komentatorka Molier:


„…@Mr.White
zatrudniłbyś piszpannę, która musiałaby mieć wymiary wielkiej komody?

Toć to seksizm czystej wody! Nie wolno takich warunków dyktować przy przyjmowaniu pracowników.

Pozdrawiam świątecznie:) …”

No to ja jej znów:

„… A, to już, droga mme Molier, kwestia sformułowań. Na przykład określenie "dyspozycyjna". Od razu wiadomo, że nie chodzi o przesuwanie trzydrzwiowej szafy, ale weekend na Mazurach bez opłat za przyjemności dla szefa. No to dalej też jasnym jest, że kandydatka winna być "religijna i oczytana" - oczywiście tylko po to, by nie zaburzać wewnętrznej harmonii postrzegania świata przez pryncypała. "Młody, zgrany zespół" oznacza ni mniej ni więcej tylko stado idiotów, którzy bez zbędnych kłopotów godzą się na wypłatę "połowy" pensji, dla dobra firmy, która ma oczywiście przejściowe kłopoty. Zgniłe jabłko w postaci człeka doświadczonego jest tu absolutnie nie do przyjęcia, zarazi współpracowników natychmiast i co potem? "Samochód służbowy" to może być Cinquecento 700 w wersji więziennej, czyli z kratką za przednimi fotelami. No i oczywiście z gazem dla "taniości". Wtręt, iż żurnalista ma się biegle orientować w programach graficznych oznacza, że będzie zasuwał co najmniej na dwóch etatach za jedną pensję, w ten bowiem sposób omija się operatora DTP i grafika. "Orientacja w problematyce rolniczej" to nic innego, jak zapowiedź obowiązku zbierania reklam od firm przemysłu spożywczego. A "niekonfliktowość" najlepiej udowodnić pokazując goła dupę zbitą niedawno do nieprzytomności i skojarzoną z pozytywna opinią z poprzedniego miejsca pracy.

Nie będę już Państwu psuł przedświątecznego nastroju, temat rzeka a mamy byc pogodni i harmonijni. Zatem WSZYSTKIEGO NAJ...”

I co Państwo na to? Mimo że przedświątecznie – to i ciekawie. Pewnie po świętach jeszcze rozwiniemy temat. Na razie WZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO!!

M.Z.

czwartek, 21 kwietnia 2011

Błazny i koniec świata


Dzisiaj chcę opowiedzieć historyjkę dosadną, a może i dla niektórych wulgarną. Zaczęło się od tego, że w Nowym Ekranie ukazał się tekst Toyaha o niejakim Sławomirze Nowaku i nowakowym wywiadzie dla jakiejś tam gazety czy witryny internetowej. „…Sławomir Nowak udzielił wywiadu Piaseckiemu i powiedział, że jego zdaniem Jarosław Kaczyński wcale nie jest w żałobie, lecz ślini się w pogoni za władzą, co zdaniem Nowaka, jest tym bardziej oburzające, gdy zauważymy, że jemu się nawet nie chce skoczyć do Krakowa na grób swojego brata i bratowej. Przeczytałem te słowa i pomyślałem sobie, że to może być dobry pretekst. Że to jest właśnie ten przykład biblijnego wręcz opętania – a więc czegoś jak najbardziej poważnego – a jednocześnie opętania na takim poziomie trywialności, że może nam się nawet uda pośmiać…”

I pewnie ani jedno ani drugie nie wzbudziło by mojej większej ciekawości – bo Toyah ma w tym fragmencie rację absolutną. W rzeczy samej wywody tego facecika o aparycji powiatowego, jak to ktoś przede mną zauważył, alfonsa są tyle warte, co jego alfonsowaty wykład o wyższości dziewictwa nad rozpustnym trybem życia – gdyby nie pewne zdarzenie sprzed dwudziestu lat. Skojarzyło mi się z Nowakiem natychmiast. A było tak mocne, że zapadło mi w pamięć głęboko, zaraz wytłumaczę dlaczego.

W 1991 roku podróżowałem byłem do Belgii w zacnym celu wspomożenia belgijskich braci w oczyszczeniu ich niewielkiego kraju z zalegających tam starych, a jeszcze w Polsce dobrych samochodów. Jak każdy Polak wyposażyłem się w dobro przedtem rzadkie, czyli paszport i niepomny przestróg, że na granicy czekają drapieżni celnicy polscy jeździłem i jeździłem, póki smok Balceron nie zdewaluował złotówki, przez co dolar tak skoczył do góry, że do dzisiaj jechać mogę gdzie chcę, ale już nie mam za co. Acha, kolejny dureń podniósł też w 1991 roku cła na samochody, w końcu demokracja demokracją, ale tym burdelem ktoś musiał zarządzać, czyż nie? Nie, nie jestem antypolski, tak to wówczas wyglądało, komuchy już się przepoczwarzyły i zrywały do lotu, a talmudyczne teorie wchodziły nie tyle w modę, co w obowiązek. Z Belgii wracało się prosto, cały czas autostrada A 2, świetna do Helmstaedt, gorsza już dalej, bo to było dawne NRD.

Opis przebijania się przez dawne NRD w tamtym czasie jest czymś, do czego podchodzę od lat i od lat stwierdzam, że jeszcze nie teraz, jeszcze za słabe pióro, muszę poćwiczyć i może kiedyś się uda. Otóż cała ta część Niemiec przypominała świat po wybuchu atomowym, który uszkodził miejscowym nie budynki i substancję materialną, ale wyłącznie jakąś nieznaną część mózgu. Miejscowi otóż zachowywali się kompletnie irracjonalnie – albo jak kto woli tak pragmatycznie, że nigdy o tym nie śniłem. Autostrady, którymi całą dobę przelewała się rzeka pojazdów nieznanych przedtem typów i marek traktowali jak złotodajny strumień. Taki na przykład kierowca autobusu w Magdeburgu jeździł nim tyle ile trzeba było – po czym wieczorem jechał na przy-autostradowy parking i przeistaczał swój służbowy pojazd w bar szybkiej obsługi z opcją usługi burdelowej w okolicznych krzaczorach. Brał wyłącznie marki zachodnie, nawet dolar budził w nim wstręt i niedowierzanie. Zatrzymanie się na takim parkingu, zupełnie zresztą z autostrady nie odróżnialnym od innych parkingów, groziło przeżyciem niezapomnianym, a mocnym. Powiem tylko, że wtedy uwierzyłem w moc socjalistycznej niemieckiej medycyny: otóż pewna dama, która zalotnie przysunęła się do mnie podczas picia kiepskiej kawy za dwie marki kubeczek miała nie tylko wdzięczna postać, cyc numer sześć, ale też autentyczny zarost. No więc – pomyślałem – usprawiedliwia ją wyłącznie późna pora dnia, a właściwie już nocy, w końcu goliła się pewnie rano…

Któregoś dnia jechaliśmy w parę aut właśnie w tych niemieckich okolicach, był wczesny ranek i na drodze mniej niż zwykle aut. W pewnej chwili zaczął nas gdzieś tak przy prędkości 130 na godzinę wyprzedzać Golf w kolorze brudnej ściery. Jedno z przednich kół było wyraźnie mniejsze i chudsze od pozostałych, zorientowałem się, że jest to zapasówka. Z prędkością do maksimum 80 na godzinę. W środku znajdował się tylko kierowca, właśnie rozpaczliwymi gestami przez uchyloną prawą szybę dawał nam znaki, by zjechać na pobocze albo parking. Rzeczywiście – taki parking, pozornie pusty właśnie objawiał się po prawej. Pierwszy samochód, niepomny na przestrogi, by pod żadnym pozorem nie reagować na znaki dawane przez innych kierowców, właśnie wjeżdżał na niewielki placyk otoczony gęstymi drzewami. Nie było rady – reszta za nim.

Czy z Golfa na dojazdówce wyskoczył uzbrojony terrorysta? Skądże. Wygramolił się zeń błazen. Niewielki facecik o lewantyńskiej urodzie, przyodziany tak, żeśmy kucnęli z podziwu. Góra ubrania to była góra od fraka. Na kudłatym łbie tkwił nasadzony tam przed chwilą cylinder. Dalej flanelowa koszula w kratę z ozdobną. muszką. Spodnie od dresu i trampki. W międzynarodowym pidżin langłidżu oznajmił nam, że jest bardzo friendly, nie będzie namawiał nas do żaden geszeft, po prostu zaraz zrobi nam po cadeau, znaczy się prezencie. Bo ma sztućce tajlandzkie za darmo, no, za pół darmo i jak my je zawieziemy do tej naszej Bolandii to nasze family kaput ze szczęścia. A żony nam dorobią po nowym dziecku. I dawaj wykładać kilkanaście ozdobnych pudeł z bagażnika. Koleżeństwo powyłaziwszy ze swych bolidów zaczęło się przeciągać i marudzić, że skoro jesteśmy już na parkingu, to może który wziął by się za robienie kanapek, w końcu prócz tankowania aut trzeba też jeść.

Prawda jest taka, że jeden z nas w końcu kupił od błazna pudło, bodaj za trzydzieści dolarów. Wyfraczony gość wziął banknoty, obejrzał, wsiadł do auta i wystartował w wielkim pędzie. Tyle go było. Właściciel otworzył pudło i naszym oczom ukazały się piękne, naprawdę przepięknie pozłacane noże, widelce i łyżeczki. Mistrz kanapek sięgnął po jeden z noży by przyciąć kawałek kiełbasy. Wyjął narzędzie z miękkiej masy – i naszym oczom ukazał się przyrząd, który przed chwilą miał ząbki, a teraz był kompletnie łysy i bez pozłoty. Można go było swobodnie wyginać w każdą stronę. Drań w Golfie właśnie jechał po drugiej stronie autostrady, w przeciwnym kierunku.

No a potem zawaliło się niemal wszystko, w jednym tylko, 1991 roku. Skasowano opłacalne jazdy po samochody, skasowano podróże, dolar skoczył w górę dwukrotnie, paszporty mieliśmy nadal, ale niczemu już nie służyły. Niektórzy, tak na wszelki wypadek, właśnie uczyli się jąkać

Dlatego ilekroć widzę na mojej autostradzie błazna, za jedno czy alfonsowatego Nowaka, czy tego z niemieckiej autostrady, wiem jedno: idzie ZŁE.


M.Z.

środa, 20 kwietnia 2011

Francuska kara


W sieci pojawiło się ostatnio wiele wpisów dotyczących dumy narodowej. Byliśmy tacy i tacy, zrobiliśmy to i to, oto powody do dumy… Minister Szeremietiew na Nowym Ekranie coś tam o kampanii wrześniowej, jego apologeci i kontestatorzy swoje, każdy wierzy we własne racje bezgranicznie – a pospolitość już nie skrzeczy, tylko pokazuje z kąta gest Kozakiewicza. Jest jaka jest, tak po prostu, nie poddaje się żadnym spekulacjom, kampanię wrześniową Polska przegrała, koniec. Nie chcę w tym miejscu kontynuować sporu czy mogła zaistnieć sytuacja odmienna, jak i kiedy ją przegapiono (jeśli przegapiono!). Faktem jest, że wkrótce po wrześniowej przegranej powstało podziemne państwo, jakiego w historii świata próżno by szukać. I sprawiło okupantom tyle kłopotu, że uznali za stosowne mścić się na Polakach lata całe. Niektórzy powiadają, że do dzisiaj.

Ale ja nie o tym chciałem. Wojny jako forma polityki kończą się prędzej czy później, przychodzi czas liczenia strat lub zysków, wskazuje się tych, którzy okazali się dzielni lub niezłomni, karze tych, którym imponowała zdrada i zaprzaństwo. W Norwegii po II wojnie światowej wzięto się do dzieła tak skutecznie, że trzeba było na nowo odbudować etat kata i nikt nie chciał słuchać Quislinga utrzymującego, że nie było innego wyjścia, jak zdradzić. Nawet tak niewielkie kraje, jak Holandia, Dania i Belgia postanowiły uporać się z tym problemem metodą wyrwania chwastów raz a dobrze. Były wyroki śmierci, parę tysięcy osób po prostu osadzono w pierdlach, zdrajcy nawet nie mieli co marzyć o nowych etatach, prezesurach i apanażach. Gdyby dzisiaj kto chciał policzyć jaki był wkład w wojenne zwycięstwo Aliantów wymienionych Norwegów, Duńczyków, Holendrów i Belgów – będzie musiał udać się do specjalisty mikrobiologa. A ten być może z pożółkłych annałów wyłowi przy pomocy lupy i pincety kilka nazwisk, z których wymienione kraje mogą być dumne.

W Polsce – powiem tylko dla uproszczenia, bo temat rzeka, nie da się go omówić ani w jednym, ani nawet stu felietonach – świat stanął na głowie. Bo oto nie naród począł karać zdrajców, ale przepoczwarzeni lub importowani zdrajcy wzięli się za najlepszych i najdzielniejszych przedstawicieli narodu. Z bardzo krwawym skutkiem.

Z pewnych względów najciekawsza dla mnie jest dzisiaj Francja. Ostre lanie w 1940 roku, potem kolaboracja, rząd Vichy i jednocześnie Wolni Francuzi de Gaulle’a. Eksmisja francuskich żydów rękoma francuskich policjantów do Oświęcimia. I ta właśnie Francja wyszła z wojennej zawieruchy wcale nie jako przegrana. Wywołała swe paryskie niby-powstanie dokładnie wtedy, gdy pancerny Leclerc zbliżał się do granic miasta. Złapała Petaina i szkodników typu Louisa Renault (kolaborant miłosiernie zdechł w wiezieniu w oczekiwaniu na wyrok). Ale też pozwoliła na coś, co ilustruje zdjęcie zamieszczone przy tytule – skanalizowanie ludzkiej złości i dwoistych uczuć. Wystarczyło wziąć mechaniczną maszynkę do strzyżenia w rękę, złapać jaką byłą niemiecką kochankę (nie było trudno!), ogolić łeb – i już człowiek był patriotą.

Czy to oznacza, że właśnie napisałem coś przeciwko francuskiej tytułowej karze? Absolutnie i po stokroć nie! Ja po prostu czuję, że powoli bo powoli, ale zbliża się czas, kiedy ten francuski wzór trzeba będzie sobie przypomnieć. Oczywiście dla co żałośniejszych przestępców. Tylko dla takich. Dla poważniejszych drani zupełnie co innego.

M.Z.

poniedziałek, 18 kwietnia 2011

Letnisko

To było dawno, może nawet bardzo dawno, dla mnie minęło całe życie, choć oczywiście na drugą jego stronę jeszcze się nie wybieram. Na niewielkiej kupce piasku, który później dosypywany był do cementu łączącego jakieś pustaki uklepywałem jak najgładszą ścieżkę. Miały po niej jeździć jedyne dwa metalowe samochodziki, które posiadałem. To i tak dużo – inni koledzy nie mieli i tego. Królował bakelit. Coś pośredniego pomiędzy porcelaną wtyczki do elektrycznej maszynki, na której moja matka przygotowywała nam obiady, a gumową podeszwą buta ojca. No ale cóż, druga połowa lat pięćdziesiątych pewnie dla nikogo nie była za bogata. Ważniejsze było to, że w ogóle dzieciakom zapewniało się wakacje.

Już nie pamiętam skąd wzięły się Urle właśnie. Czy to była informacja, że przed wojna przyjeżdżali tu żydzi na letni odpoczynek, oni wiedzieli gdzie jest dobrze, była płytka rzeczka – czy że było blisko do Warszawy, ot, kilka godzin pociągiem z przesiadkami, w końcu to nie najważniejsza linia kolejowa na świecie. Urle miały swój mikroklimat i kto tam przyjechał z każdym rokiem bardziej utwierdzał się w tym przekonaniu. Nam się podobało z innych powodów. Nic nie było jeszcze jak w późniejszych latach zagrodzone, wozy konne inicjowały szlak, który w następnych latach przekształcał się w drogę, jeszcze później to asfaltowano metodą „na żywca”, po czym likwidowano, ponieważ zawsze okazywało się, że asfalt przecina na pół czyjąś działkę. Po jej odzyskaniu właściciel stawiał solidny metalowy płot, ozdobne bramy wyrabiano na miejscu u niejakiego Kubata – i wszyscy z taksówkarskiej rodziny byli szczęśliwi. Tak, potentatami byli wyłącznie taksówkarze. Wtedy i na wiele lat później. Pewnie to dziwne, ale te „złotówy” nigdy nie miały dzieci, ich miejsce zajmowały jakieś podstarzałe ciotki i paskudne jak noc zimowa kuzynki w nieokreślonym wieku. A sami Potentaci należeli do takiej chamskiej grupy, do której bez żelaznego drąga wprost nie wypadało się zbliżać. Najwyraźniej nie znali polskiego, z otoczeniem porozumiewali się wzruszeniem ramion albo dziwnymi pomrukiwaniami, wieczorem w sobotę chlali na umór, a w niedzielę przeszkadzał im nawet dzięcioł na okolicznych drzewach. Reszta tygodnia to spokój: ciotki i kuzynki siedziały jak myszy pod miotłą, jakby w przekonaniu, że zaraz pojawi się Mściciel i sprawi im porządne lanie za chamstwo Głównego Właściciela. Do dzisiaj na słowo „taksówkarz” dostaję gęsiej skórki. Jest dla mnie synonimem łachudry, spasłej, niekontaktowej gnidy z pretensjami do tronu. Przykro mi, Panowie…

Stacja kolejowa. Dwa perony niechlujnie usypane, mały budyneczek co roku noszący ślady niedawnej szabrowniczej rozbiórki i lasek. Aż do widniejącej na horyzoncie poczty. Na początku pocztę z peronu było jeszcze widać. Później drzewa urosły, dzisiaj są dorosłym lasem i nikt nie wierzy, że kiedykolwiek mogło być inaczej. Na początku dzieci wychodziły do połowy drogi ze stacji, oczywiście ciekawe jakież to łupy wiezie ten czy ta, która wraca z dużego miasta. I żeby pomagać dźwigać to wszystko. Na miejscu, w wynajętym pokoju ciekawość gasła bardzo szybko, bliżej wyobraźni był Liwiec, małolaty i nastolatki tam się zbierały, zawsze było coś do zrobienia, opowiedzenia czy pokazania. Nawet łowiliśmy ryby. Oczywiście leszczynowymi wędkami. Miejscowe kiełbie świetnie się na to nabierały, wystarczył kawałek dżdżownicy i pasiasty stwór wił się na haczyku. Najlepiej smakowały smażone na maśle. Niestety trzeba się było sporo napracować i nie każdemu się udawało. Powstał więc system wymiany. Ty mnie dzisiaj swój łup, ja jutro tobie. Bo przecież patelnia ma swój minimalny wymiar i dwóch kiełbi nie opłaca się na niej obrabiać…

Miejscowi utrzymywali, że są rolnikami. Przyjmowaliśmy to na wiarę, choć nie wiem dzisiaj, co o tym sądzili moi rodzice. Bo niby jak być rolnikiem na piaskach ostatniej klasy? Niektórzy dojeżdżali do huty szkła w Wołominie, to była bardzo daleka droga, inny pełnili jakieś bliżej nieokreślone funkcje strażnicze. Ktoś miał warsztat spawalniczy, kto inny prowadził kiosk Ruchu, była też piekarnia, do której należało ustawić się w kolejce o piątej rano. A i to bez gwarancji, że coś dojdzie do zaspanego klienta. Potem pojawiały się chłopskie furki z aprowizacją. Mięso, świeże jarzyny, kury, kartofle. Właściwie nie trzeba było czekać na miejską, sobotnią dostawę. Wszystko dało się kupić na miejscu. A w niedzielę iść na obiad do sąsiedniej chałupy Zbrzeźniaków, gdzie stara Zbrzeźniakowi gotowała obiady dla co lepszych klientów. Poważnie – spędzali u niej lato Żuławscy, sam Pan Reżyser i jego nowa naonczas żona Małgorzata Braunek. Opowiadano, że ten stary świntuch sfilmował jej poród i umieścił w swoim najnowszym filmie. Parę lat potem ktoś to potwierdzał autorytetem człowieka piszącego notki filmowe – chodziło ponoć o „Trzecią część nocy”. Nie wiem jak było naprawdę, film zdał mi naprawdę dobry.

Miejscowi dysponowali trzema właściwie nazwiskami: Mech, Smogorzewski i Mikulski. Wymieniali się nimi podczas uroczystości zaślubin i chrzcin, mieszali, wyjeżdżali i wracali po latach – ale zawsze były tylko Mechy i reszta. No i ten już wymieniony Kubat od bram, ale jego uznawano za ”nowego”. Reszta nazwisk nie miała znaczenia, było ich zresztą ledwie dwa, czy trzy. Trzeba było się dobrze na początku wakacji napocić, by wyjaśnić ubiegłorocznym znajomym u kogo mieszka się w tym roku. Nie wystarczyło podać nazwisko, konieczny był dodatkowy opis: no, ten, u którego Danka dwa lata temu, no wiesz, obok tego zabitego siekierą… Bo trzeba Czytelnikom wiedzieć, że siekiera też była w robocie, dosłownie, a nie w przenośni. Oczywiście poszło o kobietę, niezbyt rozmowni adoratorzy miast dać sobie po ryjach i wypić tradycyjne pół litra na zgodę - urządzili prawdziwy pojedynek z użyciem ostrych narzędzi. Jeden był szybszy od drugiego, siekiera trafiła w głowę, chodziliśmy potem oglądać zabitego. Wyglądał ładnie, dwie części głowy zszyto zgrabnie, przez twarz cichej już ofiary przebiegała jedynie wyraźna szrama. Że dzieci, dopuszczano do takiej konfidencji? A czemu nie? Dla tubylców śmierć zawsze była częścią życia, a gnojki miastowe niech się uczą…

Miejscowi więc żyli ze swych po części tajemnych zajęć - i oczywiście z letników. Myślę nawet, że w pewnym okresie czasu wyłącznie z letników. Było tak, że dwa, a nawet dwa i pół miesiąca spędzane na wsi wymagały przywiezienia z miasta kilku zdobyczy cywilizacyjnych. Elektrycznych maszynek do gotowania, później gazowych, butli z gazem, telewizorów, pościeli, starych ubrań i butów, przenośnych radioodbiorników, rowerów - i tak dalej. Zimą to wszystko znikało, a futryny drzwi do tych domków, które stały samodzielnie nosiły znamiona wytężonej pracy łomem. Oczywiście po nastaniu nowego sezonu letniskowego natychmiast znajdowali się chętni, którzy za drobną opłatą naprawiali szkody. Taksówkarze – potentaci zawiadamiali dzielną milicję w pobliskim Jadowie, ta wykrywała albo częściej nie wykrywała, raz nawet założyła w Urlach stały posterunek na rok, ale dalej nic się nie działo, wywalone zamki i wybite szyby trzeba było naprawić i już. O zbójach wszyscy wiedzieli – a jednak sława Urli rosła z roku na rok. Przyjeżdżało ludzi więcej i więcej, w świat poszła wieść, że dzieci tu chowane, nawet te ledwie kilkutygodniowe, nie chorują potem cały rok, śpią znakomicie i nie trzeba ich nosić na rękach. To była najczystsza prawda! Moja dwójka wyrosła tak bezkonfliktowo zanim zdołałem się obejrzeć. To znaczy: konflikt był, a jakże, według szefowej pewnego domku po rozwodzie nie zasługiwałem już na stare miejsce. Musiałem poszukać nowego. Nie, nie było z tym kłopotów, syn nie umiał jeszcze dobrze chodzić, gdy wybrał się na spacer do budy psa, którego obawiała się nawet jego właścicielka, uznano to za jakiś znak, może omen (bo wyszedł z opresji cało, ciągnąc oszalałe z radości zwierzę za ogon), zresztą mijał właśnie dwudziesty rok mojego przyjeżdżania do Urli, byłem już w ćwierci „swój”.

Po co to wszystko? Po co gadać co kto robił kilkadziesiąt lat temu? Nie wiem do końca. Może dlatego, że dzisiaj z okna dość wygodnego i ładnie położonego domu w mieście patrzę na rodziców tych maluchów, których stadko ma nie więcej jak rok-dwa – i nie mogę zrozumieć jak ktoś jeżdżący autem za kilkadziesiąt tysięcy i zgrywający nababa wozi dzieciaka najdalej do sklepu na rogu sąsiedniej ulicy.

M.Z.

niedziela, 17 kwietnia 2011

Mitsubishi Kenzo




Opowiastki motoryzacyjne wzbudziły zainteresowanie w witrynie http://Polacy.eu.org gdzie mam oczywiście swoją małą działkę i gdzie je najpierw zamieszczałem. Dzisiaj zakończyłem chwilowo opowiadanie o tych sprawach, ostatni tekst znajduje się poniżej. Idą święta, idzie coraz większy polityczny zamęt, trzeba będzie trochę tymi sprawami się zająć. Przedstawiam więc ostatni odcinek bieżącego cyklu.
================
To że lubię samochody jest już zdaje się wiadome. Niejedną godzinę przeczatowałem na giełdzie aż pojawi się coś, o czym nikt nie ma pojęcia. Na przykład egzotyczny japończyk. Na przełomie lat 70-tych i 80-tych ich notowania były marne. A rodzynek wjeżdżający na plac spotykał się z taką pogardą miejscowych „zawodowców”, że po godzinie jego właściciel miał dość życia, a zwłaszcza pomysłu, że kupił bubla i na pewno go nie sprzeda. Podchodziłem do nieszczęśnika z pełna atencją: „Dzień dobry! Ma Pan śliczny samochód. Czy mogę go obejrzeć dokładniej?” Zagadnięty nie wierzył własnemu szczęściu - oto trafia mu się oferma, która nie dość, że odzywa się grzecznie, to pewnie ma jeszcze jakieś pieniądze. I pewnie nic nie wie o prawie gwiazdy (bez gwiazdy nie ma jazdy – taksówkarska wykładnia dotycząca chorej miłości do bubli marki Mercedes)... Wizja sprzedaży była tuż-tuż!

Na Żeraniu kupiłem małego Colta. Mitsubishi Colta, rok 1983, silnik o pojemności 1400 ccm. Egzotyczna ciekawostka – samochodzik miał OSIEM biegów do jazdy w przód. Obok klasycznej dźwigni zmiany biegów znajdowała się druga, działająca w położeniach Economy i Power. Zmieniała przełożenia przekładni głównej. Raz ekonomicznie, innym razem z pełną mocą. Cztery razy dwa – osiem. Bez żadnego oszustwa!

Kiedy nacieszyłem się już dostatecznie jazdą tym autkiem ogłosiłem „sprzedaję auto wnuka najwaleczniejszego pilota japońskiego z Pearl Harbor”. I napisałem opowiastkę – by wygłaszać ją każdemu, kto przyjdzie moje cudo obejrzeć. Miałem tylko jedną taką okazję. Klient wysłuchał do końca, wyjął gotówkę i zapłacił cenę wywoławczą.
---- ----- ----- -----
7 grudnia 1941 roku baza floty amerykańskiej na Pacyfiku powoli szykowała się do wojny. Ściągnięto do basenów portowych wszystkie najpotężniejsze pływające potwory, zarządzono cykl szkoleniowych manewrów dla marynarki i lotnictwa. W doktrynie wojennej Ameryka nadal nie wierzyła, że w ogóle może być zaatakowana. A jeśli nawet - to zapewne najpierw ambasadorowie wymienią noty dyplomatyczne, nadejdzie oficjalne wypowiedzenie wojny i po tygodniu strony spotkają się w umówionym miejscu na rozstrzygającą bitwę.

Niestety Japończycy mieli do wojny kompletnie odmienne podejście. Po pierwsze doskonale wiedzieli, że ślamazarne jej prowadzenie nieodmiennie wiedzie do klęski. Po drugie zbroili się od lat, głównie w morskiej armii i lotnictwie, które mogło operować z pływających lotnisk. Jednym z wiodących w nowatorskich technologiach był nieznany jeszcze w świecie koncern Mitsubishi. W jego fabrykach produkowano niemal wszystko, co w nadciągającej wojnie było niezbędne – lotniskowce, piekielnie kąśliwe myśliwce i długodystansowe samoloty bombowe i torpedowe. Do dzisiaj najbardziej znanym jest samolot myśliwski określany mianem Zero. Mitsubishi Zero. Oczywiście jego prototypy i pierwsze serie wyposażono w silniki macierzystej firmy. Później bywało inaczej – ale akurat w Pearl Harbor lanie spuszczone Amerykanom to zasługa tych właśnie silników. Nie miały może oszałamiającej mocy – ale zużywały mało paliwa, co w operacjach morskich było arcyważne. Zapewniały pilotom małpią zręczność wszystkich figur akrobacji lotniczej. Z jednym zastrzeżeniem: dla zmniejszenia wagi Zero nie miał opancerzenia kabiny. Pilot siedział na swoim fotelu chroniony przed pociskami wroga wyłącznie cieniutką aluminiową blachą. Całe urządzenie przypominało nieco miecz samurajski - skonstruowany przecież nie do długiej szermierczej walki, ale krótkiego, morderczego uderzenia. Ciach – i nie masz bracie głowy!

Pilot miał na imię Kenzo. Dwadzieścia osiem lat, żona i dwójka dzieci pozostawionych gdzieś w Kioto. Kenzo przeszedł gruntowne szkolenie lotnicze, doskonale rozpoznawał samoloty wroga, znał wszystkie ich słabe punkty. Był znakomicie wyszkolonym rzemieślnikiem zawodu zabijania. Wystartował z lotniskowca w pierwszym rzucie, miał więc do pokonania najdłuższą drogę i świadomość, że nie może zbyt długo pozostawać nad terytorium wroga. Paliwo było ściśle wyliczone. Po dość żmudnym locie nad bezmiarem chmur i wody wleciał nad amerykańskie wyspy od strony, która jego wrogom zdawała się niedorzeczna: jeszcze jakieś pasma górskie, tereny wypoczynkowe, niska drewniana zabudowa. Trzymał się samolotów torpedowych jak przyklejony, po zrzuceniu podwieszonej pod kadłubem bomby miał im zapewnić osłonę przed ewentualnym atakiem amerykańskich myśliwców. A torpedowce leciały ociężale, wlokąc pod swymi brzuchami potężne wybuchowe cygara z dodatkowymi, drewnianymi lotkami, które miały zadziałać na płytkiej wodzie basenów portowych i nie pozwolić na zejście torpedy na zbyt wielką głębokość.

Nie, tego dnia nie było w powietrzu wielu Amerykanów. Kiedy podopieczni Kenzo pozbyli się swego kłopotliwego ładunku i wzięli kurs na pozostające gdzieś za horyzontem pływające lotniska - nasz pilot zwolnił zaczep bomby i postanowił oddać choć jedną serię z dźwiganego w skrzydłach arsenału. A było tego niemało: i karabiny maszynowe, i działka z ponad setką pocisków każde. Kątem oka zauważył, że na jednym z mocno przechylonych i płonących okrętów strzela jeszcze osłonięty pancerną blachą karabin maszynowy. Postanowił go uciszyć. Oddał pierwszą serię ze swej artylerii, przestrzelił, druga już bliżej. I kiedy nad strzelającym Amerykańcem robił powietrzny ostry zwrot usłyszał cichy świst. Coś przeszyło jedno z jego skrzydeł. Mały kaliber – przestrzeliny nie większe od sporej monety. Niestety po chwili z małych dziurek poczęła wypływać ciecz dla pilota najcenniejsza – paliwo. Wskaźnik jednego ze zbiorników poszedł w dół. Drugi wyskakiwał niewiele ponad ćwierć skali.

I Kenzo już wiedział, że cokolwiek by nie uczynił - do domu tego dnia nie wróci. W najlepszym wypadku spadnie do oceanu. Bez szansy na ratunek.

Nie wiem jaka była dalsza, krótka historia Kenzo. Bo że nie dłuższa, niż ćwierć zbiornika lewego skrzydła - to pewne. Czy zwalił go na ziemię coraz skuteczniejszy ogień przeciwlotniczy, czy trafił na większego samuraja? Faktem jest, że jego ocalała rodzina nigdy nie miała pretensji do firmy Mitsubishi. Ba, zawsze posługiwała się jej cywilnymi produktami – lodówkami, maszynami do szycia, potem telewizorami i samochodami. Jeden z tych, które przez jakiś czas pozostawały w ich rękach sprowadzono do Europy, potem do Polski. Właśnie stoi pod moim domem i jest na sprzedaż.
=== === === ===
Czy oszukałem mojego klienta? Po stokroć nie – skoro prawdą jest, że częścią składową każdego samochodu obok kół, silnika i blaszanej reszty jest legenda. Mogło tak być, mogło być inaczej. Wcale nie kryłem, że to opowieść stworzona przeze mnie, a nie jakimś cudem przetłumaczona z japońskiego…

M.Z.

piątek, 15 kwietnia 2011

Diamond hunter

Antwerpia wiosną potrafi być kapryśna jak dziecko. W jednej chwili wiatr od morza przygania deszczowe chmury, wzdłuż ulic pędzi masa mokrego wilgotnego powietrza i dzieci, które kilka dni wcześniej włożono tajnym dekretem w wiosenne ubranka kulą się z zimna.

Dojeżdżaliśmy do antwerpskiej obwodnicy ze stale pracującymi wycieraczkami – by po chwili pławić się w ostrym słońcu kłującym w oczy. Przed Rubenshotelem miejsc jak zwykle mało, znajdujemy jakąś szczelinę, potem już tylko ta cudowna, secesyjna jadalnia z kolorowymi witrażami… Docent chciał pod Dworzec Centralny natychmiast, z biegu. Stanęło na tym, że najpierw mycie i krótki odpoczynek.

Antwerpia to drugie po Rotterdamie miasto portowe Europy. Blisko pół miliona mieszkańców, dziś wielu mocno kolorowych lub przynajmniej śniadych, w okolicach portu sieć obskurnych uliczek z żydowskimi i rosyjskimi sklepikami. Dumne malowane szyldy”: Wsio dlia mariakow. Części do Łady? Proszę bardzo, dawny mieszkaniec Odessy gotów jest dorzucić do paczki ze sprzęgłem marzenie lat siedemdziesiątych, fotoaparat Zenit. Pan chce sprzedać może swój dowód osobisty? Nie? Szkoda, dałbym dobrą Mazdę z silnikiem diesla… No i co z tego, że dwudziestoletnia? Jeździ jak złoto, przelecisz Niemcy za pół darmo i już jesteś nad tą swoją Wisłą… Słuchaj, wiesz, my zróbmy lepszy interes: mój szwagier ma tu sklep z dywanami, u was podobno kiepskie, kup coś u niego, będzie dobry rabat, zapakujesz do tej Mazdy, u siebie zarobisz na tym. Nie chcesz? Oj nie, ja się nie obrażam, interesy to interesy, ale kawę możemy i tak wypić, ja zapraszam… W Antwerpii urodził się Rubens, w dwóch kiedyś należących doń kamieniczkach muzeum mistrza. Ale w żydowskiej uliczce odeskich kupców nie wytłumaczą za dokładnie jak dojść. Przecież tam nie ma żadnych magazynów, co tam masz niby kupić? Albo tu obok: kobitki na sprzedaż, ale jakie podłe, chłopie, marne wdzięki, prawdziwy mężczyzna ma to za darmo. Wiesz co: kup u mnie tę Mazdę i dywany, ja cię poznam z taką sztuką, że ty umrzesz z wrażenia. Nie no, znaczy jutro odżyjesz, przecież masz z zakupami wrócić do domu, nie?

Docent niepokoi się: chce już mieć ten zakup za sobą. Pierścionek z brylantem, dla żony, urodziła córkę. Więc oczywiście wąska Pelikaanstraat. Antwerpia jest największym w świecie ośrodkiem szlifierstwa diamentów. Wszystko rzecz jasna w rękach żydowskich ortodoksów. Oszlifują, oprawią – i hop, na Pelikaanstraat. Leży tego na wystawach pewnie z dwieście kilo na każdej. Karteczki z cenami tylko na niektórych wyrobach. Na przykład: brylant 0,1 karata, w złocie 18 karatowym, 5 tysięcy franków. Mój kompanion duma i duma, pasował by mu taki. Ale mówi – chodź, mam tu znajomego w sąsiednim sklepiku, może coś utargujemy. Robiłeś już nimi interesy, pytam. Pewnie, co to za sztuka, ja mam łeb, wiem jak to się robi…

Widzę wokół coraz ciemniejsze barwy. Ten facet nie wie gdzie idzie, ten facet nie ma pojęcia co mu grozi za chwilę. Ale dobra, włazimy do żydowskiego złotnika i diamenciarza. Najpierw udaje, że nic nie widzi, przeciera coś szmatką, w końcu startuje do nowego klienta. Jaki język? Angielski? Proszę bardzo. Ty skąd? Z Polski? O jej, tate mojego tate tam mieszkał, mnie nauczyli, możemy mówić po polsku…

No więc tak: ta karteczka w sąsiednim sklepie na pierścionku, oj, ty wiesz, że to chyba jest mój drugi sklep? Ta karteczka to tak na niby. Jaki głupi sprzeda piękny brylant za marne pieniądze? No nie, brylant prawdziwy, ale on tak naprawdę kosztuje 15 tysięcy, nie pięć. Za to złoto białe i ma więcej karatów. Słuchaj, jak ty mi powiesz kto napisał „Litwo ojczyzno moja”, piękna książka, to ja ci dam rabat 3 tysiące. Chcesz? No dobra, mów kto pisał?

Docent marszczy czoło. Zna się na hydraulice siłowej, podsadzkach pod wtryskarki – ale na literaturze jakby mniej. Więc trąca mnie łokciem. Wchodzę ostro: panie sprzedawco, to był Micek Adamkiewicz! W brązowych oczach naprzeciw mnie wybucha iskra śmiechu, twarz nadal zawodowo spokojna i pozornie życzliwa. Mówi do mnie: pan masz dzieci? Córka, tak? Panie brylant, pan zaczeka chwilę, ja koledze pana pokażę coś dla jego córeczki, taki mały, całkiem za darmo drobiazg do uszów. Docent trąca mnie jeszcze raz: zasuwaj, może i ty zrobisz interes… Nie chcesz ratunku to nie. Idę do witrynki z kolczykami. Złoto tak cienkie, że widać jego drugą stronę. Docent mówi: bierz, to na zasadzie prowizji…

Po godzinie wychodzimy. Oczywiście nie mam żadnych kolczyków, ani mi się śni uczestniczyć w tym geszefcie, już sprzedawałem z nimi kartofle przed laty,

http://castillon.polacy.eu.org/904/a-moglo-byc-tak-pieknie-/

wiem co się stało i dlaczego. Ten drugi obok dźwiga małe, misternie zapakowane pudełeczko. Rozpakuje już w domu, zobacz, mówi, jak ładnie potrafią to przyprawić… Pijemy jasnego Duvela z beczki, prawie dziesięć fikołków, ale ja jestem cham z Pragi, lubię to marynarskie piwsko. Plan jest taki, że wieczorem idziemy oglądać te paskudne, prawie gołe baby obok portu, śpimy szybko, bo jutro rano na autostradę A-2 i do domu.

Niemcy, potem te gorsze Niemcy, czyli dawne NRD, wreszcie Świecko. Kolejka jak cholera, Docent wierci się i nie może sobie znaleźć miejsca. Trzecia godzina czekania: wiesz, mówi, ja jednak chcę zobaczyć ten pierścionek, może go nawet rozpakuję i gdzie włożę, żeby się celnicy nie przypieprzali… Za chwilę ryk: to skurwysyn! To łachudra! I płynie litania. O co ci dobry człowieku chodzi? Zobacz co mi skurwiel zrobił! Patrzę i nic nie widzę. Pierścionek jak pierścionek, nawet ładny, elegancki sznureczek z metką, pudełko jak marzenie. Co jest grane? Nie widzisz! No popatrz: jest dwunastka! A miała być czternastka! Kurwa, co ja teraz zrobię…

Nic Diamond Hunter nie zrobisz. Dasz polskiemu jubilerowi do rozciągnięcia, albo odchudzisz babę. No bo kto to słyszał, żeby porządna hrabianka miała tak grube paluchy…

M.Z.

środa, 13 kwietnia 2011

WSTYD KLARYSSY



To było na początku lat 70-tych, mówią że w maju, ale miesiąc nie ma tu zbyt wielkiego znaczenia. Było już na tyle ciepło, że kierowcy poruszający się pomiędzy Saint Tropez a Marsylią otwierali wszystkie szyby swych samochodów i zastanawiali się jak też przyjdzie im wytrzymać konieczne podróże w pełni nadchodzącego właśnie sezonu turystycznego na Lazurowym Wybrzeżu.

Droga najbliżej morza nie należała do najszerszych – za to jej pełna zakrętów konfiguracja i widoki ze szczytów wzniesień nagradzały wszelkie niedogodności komunikacyjne. Piekarz Marcel, wiozący swój codzienny ładunek do klasztoru kamedułek w La Seyne sur Mer tego akurat dnia miał nienajlepszy humor. Interes w niewielkim Hyeres kręcił się podle, przyjezdni woleli kupować wszystko w rosnących jak na drożdżach wielkich sklepach, a silnik jego Citroena o kształcie przewróconej budki telefonicznej i mordzie wściekłego mopsa właśnie dożywał swoich dni. A tu masz, diabli nadali jeszcze jakiegoś szaleńca, który prosto z dróżki do klasztoru trąbiąc ile wlezie rwał ostro w dół. Szaleniec? Nie, to przecież auto klasztorne, niebieski niewielki Daf 55, zwykle prowadzony przez siostrę Klaryssę. Co też jej się stało, że tak się spieszy?

Kamedułki tego właśnie Dafa 55 kupiły dla prostoty prowadzenia i niewielkich rozmiarów, ułatwiających poruszanie się po tutejszych drogach. Miał prawdziwy, francuski silnik od Renault, każdy kowal z okolicy potrafił go naprawić w razie potrzeby i kosztował niewiele. A co najważniejsze – nie wymagał myślenia o doborze odpowiedniego biegu. Rano osoba zasiadająca za kierownica przesuwała dźwignię miedzy fotelikami w jedną z trzech pozycji „do przodu – luz – do tyłu” i skupiała się już tylko na utrzymaniu prędkości i kierunku. Na tutejszych krętych, często prowadzących ostro pod górę lub w dół drogach miało to pierwszorzędne znaczenie.

Marcel rozładował kilka koszy pełnych chrupiących cudów – i właśnie chciał zapytać milczącą siostrę co się stało Klaryssie, kiedy wzrok spod kornetu spiorunował go tak, że porzucił myśl o jakimkolwiek dialogu. Surowa tutejsza reguła zakonna najwyżej ceniła niemą kontemplację, a iskry, sypiące się z oczu zakonnicy powstrzymały go przed zbędnym gadulstwem. „Nic to, i tak w miasteczku wszystko okaże się w pełnej krasie, tu tajemnice żyją krótko i kończą marnie…” Siostra podpisała kwit odbioru i fukając gniewnie zniknęła za klasztorną furtą.

Rybacy pływający w akwenie pomiędzy Hyeres a Bormes-les-Mimosas twierdzili później, że niebieski Daf 55 stał w okolicach plaży dobrych kilka godzin, na pewno na początku siedziała w nim zakonnica, ale później obok auta kręciła się już nieznana płomiennoruda, zgrabna dziewczyna w wyciągniętej bawełnianej koszulce i krótkich szortach. Chyba pływała jakiś czas, potem samochodzik odjechał. Czy to była Klaryssa nikt na pokładzie tych łódek nie wiedział, za daleko, kołysze ostro, a poza tym nikt Klarysy inaczej, jak w habicie nie widział. Nie było punktu odniesienia.

Za to właściciel małego hoteliku nieopodal Cuers miał dla swych sąsiadów prawdziwą bombę już następnego dnia. Tak, zameldowała się u niego absolutnie zgrabna, ruda i zielonooka pannica, no, może trochę więcej jak pannica, która prosiła o odwiezienie Dafa do klasztoru i oferowała za to nawet sporą sumkę. Odwiózł – i wtedy siostra przełożona powiedziała, by zabierał sobie to narzędzie szatana i oddał temu lub tej, którzy mu odwiezienia autka zlecili. „Słuchajcie – trąbił w swym hotelowym barku – ona uciekła, już nie ma Klaryssy, a tego samochodu niechaj nikt nie tyka, jest przeklęty!”

Nikt nie wie jak dawna Klaryssa miała na imię, czemu postanowiła opuścić klasztor i gdzie się udała. Po kilku miesiącach okazało się, że jeden z miejscowych mechaników zamawiał w Eindhoven w Holandii zestaw pasów gumowych do przekładni Dafa. I że pasy te przyszły zadziwiająco szybko, a właścicielka była bardzo zadowolona ze sprawności naprawionego pojazdu, jechała „gdzieś daleko”, choć skromny bagaż wskazywał raczej, że jest miejscowa.

Dafy, ten „wstyd Klaryssy”, wytwórnia w Eindhoven produkowała jeszcze kilka lat, potem już pod nazwą Volvo – albowiem Szwedzi przejęli fabrykę tego roku, w którym Klaryssa opuściła klasztor. Ostatnia bezstopniowa przekładnia typu Variomatic zamontowana została do samochodu w roku 1991. Związki z częścią silnikową zakładów Renault przetrwały znacznie dłużej. Żaden z pojazdów wytwarzanych w Holandii po 1975 roku nie cieszył się jednak taką sympatią, jak Daf z bezstopniową automatyczną skrzynią biegów na gumowych paskach. Nikt dzisiaj nie potrafi dowieść na ile prawdziwa jest historia z Klaryssą. Ważne, że w świadomości fanów marki Daf 55 i 66 to „Samochód zakonnicy”.

M.Z.

poniedziałek, 11 kwietnia 2011

Migawki

Mój kolega Coryllus opisał na Nowym Ekranie jak dzień dziesiątego kwietnia na Krakowskim Przedmieściu widział. Polecam (link: http://coryllus.nowyekran.pl/post/10020,ostrozny-marsz-10-04-2010). Polecam tym bardziej, że to wcale nie bicie w zygmuntowski dzwon, wiem, że niektórzy śpiewu na tej nucie mają już dość – ale kilka dobrze podanych impresji. W tekście znajduje się fragment mówiący o prowokatorach. Odpowiedziałem Coryllusowi tak:
„…Prowokatorów było znacznie więcej. Przyszedłem swoim zwyczajem oczywiście za wcześnie. Ale okazało się, że naprzeciw kościoła Świętego Krzyża jest jeszcze kilka witryn sklepowych z nagrzanymi resztkami słońca kamiennymi parapetami. No to ja siup na taki parapet, mam miejscówkę... Patrzę na te schody kościelne naprzeciwko i patrzę, dla mnie są znamienne, w 1968 roku nie zdążyłem wbiec na nie stosownie szybko i dosięgnęła mnie długa pała zomowca w niebieskim ortalionowym płaszczu. Dzisiaj nie ma zomo, są robocopy, opancerzone tak, że aż dziw bierze, że to właśnie tych durniów nie wysłano do Afganistanu, rozpędzili by talibów samymi minami. A czy ich, tych talibów, w ogóle trzeba rozpędzać na ich ziemi? No, to już kompletnie inna sprawa, dla mnie oczywiście nie trzeba... Starszy facet obok przygląda się kłusującym w stronę pałacu namiestnikowskiego robocopom (bo w tym stroiku trudno biec), przygląda i w końcu mówi "A ja bym mu przyłożył od tylu, w te łydy, podetnie go jak trutnia Gucia..." Zgadzam się, mnie sto lat temu zomowiec właśnie podciął w ten sposób, boli jak cholera. Nieważne, kilka minut później zza Kopernika dwóch radosnych, góra dres, dół dres, ale od innego kompletu, idą i liczą kasę, jakaś stówa, a panowie jak świeżo zwolnieni z ciężkich robót, albo ciężkiego pierdla. Podobno umówieni "na rogu Europejskiego". Idę i ja za nimi, ale gubią się gdzieś w tłumie. Dwie godziny później siedzą na schodku "Zakąsek-Przekąsek". Maślane oczka, chwiejne łby. Nie nadają się do niczego, do prowokacji też. Oficer prowadzący po prostu stracił kasę. Tymczasem nieopodal ktoś się głośno zastanawia, czy ci pancerni przytupujący przy rogu dawnego Bristolu rozmnażają się jak pedały przez adopcję, czy jakoś inaczej, widziano bowiem robocopowe samiczki. Rada w radę zapada ustalenie, że pewnie z nudów lansują się od czasu do czasu w krzaczorach obok koszar, oczywiście bez zdejmowania pancerzy. Jak? Jak jeże: ostrożnie. A po co oni tam stoją? Pewnie po to, by im nowiutkiego campingowego posterunku policji nie zaje...li
Że to niepoważne obserwacje? No i co z tego. Od poważnych dysertacji to tutaj aż się roi…”

I wtedy odezwał się inny mój kolega respondencyjny tak:
„…A mnie tych robocopów trochę szkoda. Jak ktoś wcześniej szedł do ZOMO, to mi nie powie, że miał jakieś złudzenia, ale ci może myśleli, że żyją w demokratycznym kraju i w uroczyste dni będą dumnie stać - jak to mądrze napisał Pradziadek - w galowych mundurach, a tu tak jest jak jest. No ale każdy musi żyć, jak powiedział pewien kat przy odbiorze honorarium.
Mr.White…”


Cóż było czynić? Odpisałem: „…Generalnie to ja jestem zgodny - ale w tym wypadku z takim większym nieco zastrzeżeniem. To nie są policyjni urzędnicy poprzebierani we współczesne pancerze. To są ludzie, którzy z góry wiedzieli gdzie idą i co tam będą robić. Jaką trzeba mieć motywację, by z góry zakładać, że będzie się lało innych ludzi, zupełnie nie opancerzonych i wobec takiej zbroi bezbronnych? Czy aby nie jest wszystko jedno, czy podobne jednostki nazywa się zomo, czy oddziały prewencji? Czy stojąc naprzeciwko rozszalałych kibiców, co to naprawdę przylać potrafią, mają równie aroganckie, harde miny? Oni w galowych mundurach owszem, powinni stać - ale tworząc szpaler, którym być może ktoś zachciał by przejść do sobie wiadomego i przez siebie wybranego celu. A mówiąc dalej tyle chcę wyartykułować, że za cała tę "zabawę odpowiedzialne jest dowództwo tych band. Bo przecież obecność robocopów na Krakowskim nie polegała na tym, że jakaś drużyna harcerska zmówiła się przy ognisku, poprzebierała i poszła do ludzi z dobrym słowem...
Pzdr…”


W ten prosty sposób mają Państwo wgląd w różne opinie i różne głosy. Pozdrawiam!

M.Z.

sobota, 9 kwietnia 2011

Ciągłość

W wielu miejscach sieci pojawiają się coraz częściej dywagacje na temat roli i potrzeby (lub BRAKU POTRZEBY!) korporacji zawodowych. Srodze dostało się zawodom prawniczym, wielu blogerów przyczynę destrukcji państwa upatruje właśnie w degrengoladzie zawodu prawniczego. Oczywiście niesposób nie przyznać im racji. Ja wszakże mam obserwacje dotyczące innych korporacji.

Miałem nie tak dawno długi dość epizod w zawodowym życiu – 21 miesięcy pracy dla jednej z korporacji budowlanych. Od razu powiem: najgorszy czas pełen doznań, których wrogom nie życzę. No chyba że będą bardzo niegrzeczni… Jak było tak było, ale co się zaobserwowałem to moje. Powiem wprost, że poznałem takich świrów i frustratów, o istnieniu jakich nawet nie myślałem – i paru naprawdę porządnych, choć mocno zagubionych ludzi. W sumie już nie pracuję dla tej grupy zawodowej i co więcej nie chcę mieć z nią za wiele do czynienia. O korporacjach zawodowych w sensie ich niemocy i niekonstytucyjności pozwolę sobie wypowiedzieć zdań parę w osobnym tekście. Dzisiaj rzecz o dowódcach korporacyjnych: a jest tak, że nie masz drugiej zawodowej grupy równie aroganckiej, zadufanej i zakochanej w sobie KOMPLETNIE BEZ POWODU.

Najpierw muszę powiedzieć, że porządnego budowlańca, jak porządnego architekta, rymarza, krawca czy mechanika samochodowego uważam za… no, za porządnego. I tyle. Bo z nieporządnymi nie co w ogóle gadać. Z faktu jednak, iż ktoś buduje swoim bliźnim domy czy hale targowe nie wynika nic dalej. Na pewno nie żadna świętość, czy automatyczne uszlachcenie. Buduje, bo taki ma zawód, na tym zarabia, z tego żyje. Dobrze by było gdyby to czynił jak należy. Znaczna część tych rękodzielników zdecydowanie przecenia jednak swe zajęcie, niestety tak ich przyuczono w obowiązkowych korporacjach zawodowych (obowiązkowych doi się łatwiej!) - i gdyby nie liczne przepisy w gruncie rzeczy paraliżujące ludzką inicjatywę rychło okazało by się, że taka na przykład ludność wiejska w ogóle korporacji budowlanych nie potrzebuje, ponieważ potrafi swoje domy postawić we własnym zakresie. I jakoś nikt nie słyszał, by waliły się one właścicielom na łeb, w przeciwieństwie do obiektów takich, jak hala targowa w Katowicach, która wybudowana i konserwowana przez „wybitnych fachowców” pogrzebała pod swymi gruzami kilkadziesiąt osób. Generalnie jest dalej tak, że wolnomularstwo, czyli u zarania pomysłu rodzaj zawodowej gildii budowlanej nie jest czymś, co mnie wzrusza czy podnieca. Raczej olewam to jak większość ludzi, dla których fakt posiadania domu czy mieszkania jest podstawą, na której później dobudowują dorosłe swoje życie. I ono z budowlańcami kompletnie nie ma nic wspólnego – o ile rzecz jasna sufit komu nie spadnie do wigilijnego barszczyku. Jak mnie kiedyś się zdarzyło w domu, który powszechnie, choć niesłusznie uznawany jest za triumf myśli budowlanej. Nad zdrowym rozsądkiem?

Niektórzy przywódcy budowlani za swój punkt honoru przyjęli kiedyś konstruowanie pojęcia ciągłości. Otóż wszystko według nich ma swój początek i kontynuację, im te etapy dłuższe i wzajemnie się zazębiające – tym lepiej. Bo niby z ciągłości wynika zaszczyt i uznanie. Teoria piękna, najlepiej sprawdzała by się w takiej na przykład Kanadzie, czy innym państwie, które nigdy w minionym stuleciu nie miało na swoim terenie obcych wojsk i narzuconej przez te wojska władzy, a przede wszystkim ideologii. Kwintesencją tych durnowatych zachowań okazało się przyjęcie przez jedną z budowlanych instytucji dwóch patronów mieszkalnictwa polskiego: nieżyjącego już byłego komunistycznego ministra Kukurykę i… Krzysztofa Teodora Toeplitza. Jako syna apologety spółdzielczości mieszkaniowej… Czy to są w XXI wieku stosowni święci? Najwidoczniej dla szefa tego zgromadzenia TAK. Czy ktoś powiedział mu, że jest PROSTYM IDIOTĄ? Tego nie dowiemy się nigdy. Bo nawet jeśli ktoś coś bąknął – to polscy zrzeszeni budowlańcy mają wszystkie te uwagi za nic. Dla nich ciągłość to ciągłość – nawet jeśli poprzednik to utrwalacz władzy ludowej, stalinista czy inny dupek żołędny.


Czego ja się właściwie czepiam? Chcą mieć swoje korporacje, swoich świeckich świętych – niech mają. Właściwie jedyny problem polega na tym, że przejście do porządku dziennego nad tak postawionym problemem sankcjonuje rzeczy, które usankcjonowane być nie powinny. I tak honorowanie ludzi, którzy swe zawodowe ostrogi zdobywali w ten sposób, że w przeszłości, na przykład w latach pięćdziesiątych czy sześćdziesiątych stawiano ich na czele poważnych instytucji, ba, nawet instytutów naukowych, urąga poczuciu podstawowej przyzwoitości. Rządzili bowiem tym krajem ludzie mianowani z odpowiedniego klucza, bez tego klucza nie było karier formalnych, nie było zagranicznych wojaży i stażów. Kim byli? Najlepiej opisuje to satyryk Stanisław Tym. Krótko: rządzili zezowaci umysłowo, rozmaite wypierdki intelektualne, partyjne popaprańce stojące na czele instytutów z setkami naukowców…

No i to ma być owa ciągłość, która zbuduje uznanie i honor? Brrrr! Tak, widywałem tych jeszcze półżywych zombi, niektórzy zachowywali się jak nie przymierzając Breżniew: włożono nową bateryjkę w zadek to pozdrawiał z trybuny. Nie włożono na czas – więdnął w widoczny sposób. Jaki to powód do dumy i chwały diabeł jeden wie. Ale reszta towarzyszy, tych najbardziej zaufanych i ze sfer rządowych padała na kolana widząc, że jeszcze nie przeminęli, jeszcze któryś dycha. Ponownie oczyma wyobraźni widzieli to swoje wspólne bajorko, ciepłe i mocno stęchłe – ale jakże miłe we wspomnieniach…

M.Z.

poniedziałek, 4 kwietnia 2011

PKP

Ok., już rozszyfrowuję skrót. Pięknie, Kuźba, Pięknie! Oto profesorka Środa dała głos. Ktoś tu kiedyś mówił o takich dźwiękach, że to odgłosy wydawane paszczą. Poleciało po wszystkich mainstreamowych mediach. Ze stosowną fotką, pryncypialnie i dodatkowo stanowczo. Otóż Durny Narodzie nie wiesz w co wierzysz! Otóż Głupole Wszystkich Polskich Krain nie macie pojęcia czym jest patriotyzm, żrecie go ręcyma, a należy profesorskim nożem i widelcem!

„…Zakompleksieni polscy "patrioci" zachowują się jak zaborcy. Uważają, że siła Śląska, Kaszub czy Mazur polega na łączności z państwem polskim i na zapomnieniu o odrębności narodowej. Uważają, że jeśli Ślązak rości sobie prawo do uznania jego odrębności, może doprowadzić do rozbicia wspólnoty a nawet rodziny - pisze prof. Magdalena Środa w Wirtualnej Polsce…”

Nie wpadliście na to, prawda? Człek broniący swego jest zakompleksionym durniem, nie wiedzieliście? Stara, szczegółowo opisywana przez Coryllusa i uzupełniana dodatkowo przeze mnie metoda manipulowania z przełomu lat 70- tych i 80- tych nadal żywa. Wtedy młody gówniarz ogłaszał swój dom strefą bezatomową – i było git, wszyscy musieli uznać, imperialiści amerykańscy też. Uznali? No pewnie – a słyszał kto o atomowych grzybach w kieleckim, czy mazowieckim. Oto prostota profesorskiego rozwiązania: moja lewa noga występuje do wydziału paszportowego o zmianę nazwiska w stosownym wpisie. Więc ja jestem zobowiązany zatargać tę nogę do urzędu i podpisać się za nią. I wszystko jasne! Jestem dwuczłonowy, za to autonomicznie szanujący naturalną odrębność nogi od gęby…

„…List polskich "patriotów", pod którym podpisały się takie nazwiska z IV RP jak Fedyszak-Radziejowska, Krasnodębski, Wildstein, Piłka, Warzecha, Gargas, Lichocka, Pospieszalski, wygląda jak list zaborców (rosyjskich, austriackich) do Polaków, by wyrzekli się poczucia tożsamości narodowej, bo z Rosją (Austrią) mogą więcej…”

To wskazówka praktyczna co stanie się z niesfornymi, myślącymi inaczej i nie daj Boże artykułującymi publicznie swe zdanie. Infamia, kochani, profesorska infamia nie tylko każdej środy! Po czym siup, już jesteście w woreczku, głowy wasze przystrojone w szwabskie pikielhauby i kozackie papachy, nie umiem w tym miejscu przypisać stosownego nakrycia łbów Austriakom – ale że paskudni byli na równi to jasne. I jak się teraz wybronicie, ciemnogrodzianie? Komu będziecie piskać w mankiet, żeście niewinni?

Czy jest sens cytować te brednie dalej? Nie ma. Patriotyzm to kompleksy, zaściankowość, brednie i bzdury. Ta nieszczęsna kobita (bo nie chcę w tym miejscu użyć witkacowskiego, bardziej właściwego określenia) wskazała myślowe błędy swych wrogów. Obśmiała ich fragmentem o przebierankach, jakie uprawiają Niemcy i pewnie Rosjanie, no cóż, ona wie, że widzicie to wszystko w swych chorych głowach. Dzisiaj wywiad dla Wirtualnej Polski. Jutro otrzymacie receptę jaki lek najstosowniejszy na tę chorobę. I będzie jak w starym dowcipie: dziś pytanie, jutro odpowiedź, pojutrze wezwanie na komendę…

M.Z.