poniedziałek, 7 stycznia 2008

Takie tam impresje...

Nie tak dawno przyznawałem się publicznie do praktyk handlowych odbywanych w pewnym praskim małym sklepiku. I oczywiście nie zamierzam wycofywać tego tekstu, jest prawdziwy. Później kogoś na piśmie ugryzłem w łydkę, może naruszyłem jakieś dobra nieokreślone - w każdym razie starym zwyczajem dostałem na prywatnego maila zgryźliwą epistołkę jak to źle się dzieje, gdy prascy proletariusze biorą się do opiniowania tego czy owego. Fakt - to dramat! Gdyby rzecz całą pozostawić ziomalom z Psichkiszek i Pierdzichowa na pewno byłoby lepiej. Bo nie masz to jak ich właśnie ostrość widzenia problemów i wszelkich innych rzeczy! Cóż, lata całe wmawiano ich rodzicom jaką to są solą ziemi... Ja nigdy takich złudzeń nie miałem. Ale wewnątrz jakoś na logikę typu "Praga - to nie może mieć racji" zgodzić się nie chcę. Dlatego krótki apelik do polemisty: chcesz durniu wojować na tej płaszczyźnie to napisz coś o swoim miejscu urodzenia jak ja to już uczyniłem przed paroma laty o swoim! Poniżej tekst oryginalny, można sprawdzić wydawnictwo, datę itd.

========================================


Praski przestwór

Dzisiaj oglądam go z drugiej strony rzeki - dosłownie i w przenośni. Oto coraz bardziej pod jesień zamglona i oddalająca się Praga, dawna miłość i dawna nienawiść. Czego było więcej? Realnych triumfów, prawdziwych młodzieńczych złudzeń - czy zwykłych rozczarowań, draństwa i zaplutych twarzy?

Tam się urodziłem i spędziłem wiele lat. Wiele razy po niedługich oddaleniach wracając. Jakbym nie mógł uwolnić się od miejsca - a tyle razy jednako chciałem i nie chciałem. Więc magicznego miejsca?

Dzisiaj specjaliści praskich historii wracają do okropnie zamierzchłej historii: osiemdziesiąt, sto lat temu. Pewnie to ważne. Dla mnie ważniejsza jest własna, arbitralna pamięć. Rodzaj niekoniecznie porządnych obrazów, słów, cudzych i własnych gestów - mogły najwidoczniej zaistnieć tylko tam, skoro nigdy się nie powtórzyły. Praski przestwór okazał się po latach niepowtarzalny. Większość z tych, którzy tamte klimaty w jakimś sensie czują przemieszczali się tradycyjnie. Ze starej Pragi na nową, ledwie rzut kamieniem. Było liceum "Rudego Barbosa", licho wie dlaczego ten ponoć brazylijski bohater zastąpił poczciwą panią Rzeszotarską. Pierwsze dżinsy z ciuchów na Lubelskiej, oczywiście za bony. Wagary na tyłach ZOO. Wspinanie się na oczach zdumionych panienek na starą wieżę spadochronową… No - może niektóre nie były zdumione, raczej pukały się w czoło.

A potem awans na drugą stronę rzeki. Studia, dalej garnitury, praca, dzieci. Nudna klasyka.

I nagłe powroty. Na Pragę rzecz jasna. Zdumienie: jakże się to stare mieszkanie skurczyło!

-------------------

Przedtem było ogromne. Po widocznej z balkonu szerokiej ulicy Wileńskiej, pomiędzy tramwajowymi szynami, maszerowała ruska armia. W kierunku "Ruskiego domu" na rogu Targowej. Taki był obyczaj początku lat pięćdziesiątych… Nikt nie pisnął, może prócz dzieci podawanych "wyzwolicielom" do podrzucania w górę. Trafiłem na słabszego wojaka, tylko przycisnął mnie do szerokiej jak lotniskowiec paradnej czapy. Tak przejechałem z dziesięć metrów, ponoć z ponurą miną. Lądowanie na wysokości krawca Łąpiesia. Kilkanaście lat później tylko raz popatrzył wprawnym okiem na chuderlawą postać i zadysponował: przyjdź pojutrze, spodnie będą gotowe. Były. Cóż za cudownie skrojone spodnie! I tanie. Bo targów uczył mistrz Duszyński, sklepik warzywny "po schodkach" na Zaokopowej.

W najstarszej części pamięci najpierw przesuwające się po suficie cienie. Potem drżenie podłogi i senne pomrukiwanie pozostałych, śpiących domowników. Sporo ich, jeden pokój na rodzinę trzypokoleniową. I chwatit, mawiano w kwaterunku. A jednak to tam było poczucie bezpieczeństwa! Zamykam oczy by widzieć dokładniej, zamiast zbliżenia pojawia się pytanie: a co stało się potem, z kolejnymi tam spędzonymi latami? Co z ludźmi? Co z moim sąsiadem z piętra niżej, z parteru, pierwszego piętra? Co z ciepłą latem bramą i wyziębioną zimą klatką schodową?

Moja Wileńska trwała lata całe. Po prostu skała, miłość i zakała. Jak się jej pozbyć, skoro nie dało się tam później mieszkać? Na co ją zamienić? Szybko, zanim przyjdzie Mokotów z całą swoją podrabianą elegancją. I konfliktowym bytem pośród aroganckich młodych komiwojażerów (doradca handlowy), weterynarzy spod Ostrołęki, czy Wyższych Urzędników Ministerstwa Śmiesznych Kroków.

-----------------

Głowa wykonuje dziwaczną pracę: miesza pojęcia i osoby z różnych pięter i epok. Cóż, takie prawo głowy… Oto przywożę na Pragę czarno-biały telewizor, najcenniejszy łup ze znajomego sklepu, tuż po odwołaniu stanu wojennego. Dumny ustawiam go na starym stoliku, coś mruga w poprzek ekranu, ale to bez znaczenia. Jest OK! Jutro, to znaczy jutro za dwa lata, sprzedam go dzień przed Wigilią, to przesądzi o nieco weselszych świętach. Pogapimy się już w kolorowy ekranik, pal sześć, że mniejszy i zamglony. Zimno, cholernie zimno, kto zamknął składzik węglowy na Małej? Potem położę się na stary tapczan, zapalenie korzonków nerwowych, pielęgniarka robi mi zastrzyk. Zaczną się po nim jakieś drgawki, chyba zapomniano sprawdzić, czy nie jestem uczulony na lek. Kto na Pradze choruje na uczulenia? Minie, pewnie że minie, nie mam czasu na pierdoły, jutro wyjeżdżam ze Sławkiem na ryby! Chociaż nie, to niemożliwe, jeszcze nie umarła cicha, pogodna staruszka mieszkająca w jego przyszłym mieszkaniu. Najpiękniejsza śmierć na Zaokopowej: w maju jak marzenie, we śnie, bez udawanej rozpaczy bliźnich. Po prostu ciach - i nie ma. Sławek, kiedy już nastanie, zasadzi przed oknem niewielką choinkę. Jeśli uważniej przyjrzeć się jej gałązkom widać pomiędzy nimi szczura Zbyszka. Takie tam laboratoryjne, a nie śmietnikowe bydlątko… Zbyszek uwielbiał pijać w moim towarzystwie, opowiadałem mu rzeczy, o których chyba przedtem nie słyszał. Stół, jakieś napitki, dobra zakąska. Szczur schodził z szafy i drobnymi ludzkimi łapkami obrabiał kawałek wędliny z półmiska. Nawet nam powieka nie drgnęła - obgadywaliśmy pobyt jego syna w Ameryce. Prażanie właśnie podbijali świat!

Wracam na górę, tylko piętro wyżej, już pora na wystukanie kolejnego absurdalnego tekstu dla mojej gazety. Hasło stale to samo: górą nasi! I odzew znany: bo nasi to ci, co górą. Kuchnia, mechaniczna maszyna do pisania, mnóstwo hałasu aż do świtu. Wiele lat później ostry zarzut: to co, pracowało się w komunistycznej prasie? Słaba obrona: a była naonczas inna? No i przecież ja tylko z konieczności, w gazetce dla dzieci. Nie zrozumieli. Obcy kapitał, oni nie muszą rozumieć.

-------------------

Moje praskie wspomnienia pachną czasem smażonymi żeberkami. Przyrządzaliśmy je z kolejnym sąsiadem w aparacie do smażenia frytek, kiedy jego zadąsana żona wyjechała do belgijskiej siostry. W tej migawce już tam nie mieszkam, wynajmuję pokój jakimś prostakom spod Wałcza, albo Kołobrzegu. Dlatego trzeba dbać, aby z tymi żeberkami w brzuchu przez pomyłkę, czy nawyk nie pójść "do domu na górę". Jeszcze u siebie trafię na obcych.

Praskie wspomnienia to także zapach kiszonej kapusty i chemikaliów z fabryki na Szwedzkiej. Szedłem romansować - ale zapachy były tak dla okolicy naturalne, że nie przeszkadzały. Wcześniej jeszcze, w połowie lat pięćdziesiątych struga fabrycznych ścieków płynących wzdłuż ulicy była tęczowa.

Kolory… Kiedy moje sto lat temu, zaraz po ruskich defiladach, zaciskałem mocno powieki - biegały pod nimi wywołane ciśnieniem małe, czerwone punkciki. Poruszały się po zgrabnych okręgach. Potrafiłem przenieść je na sufit pokoju na Wileńskiej. Miałem swoje planetarium. Po latach w trakcie badania wzroku na prawo jazdy pielęgniarka pokazuje mi jakieś światełko w rogu ciemnego pokoju. Jaki to kolor? Nie wiem… I raptem jak objawienie ta wileńska czerwień spod zaciśniętych powiek. Czerwone! Przedłużyli ważność dokumentu.

W materii kolorów zieleń to nie las, ale Park Praski. To kolor świeżo pomalowanej w tym parku ławki. Jaki więc kolor ma moje poczucie bezpieczeństwa wyniesione z tak długiego oglądania ciemnawego pokoju na Wileńskiej? Bo ciemny pokój bez wątpienia był zawsze w jasnym kolorze…

------------------

Ludzie: można wręcz wytarzać się w tej przewspaniałej menażerii! Lub stworzyć z niej dwa pułki wyspecjalizowanego wojska - nie ma armii, która by się im oparła! I nie dlatego, że spora część to adwokaci, aktorzy, malarze i lekarze. Ci akurat nadęli się, pękli i minęli. Ci, o których myślę świsnęli by karabiny wrogom. Albo tanio odkupili na odroczoną spłatę. Albo tak zmajstrowali, żeby strzelały do tyłu.

Odwieczny, urodzony na mojej Pradze dylemat: dlaczego żona alkoholika toleruje chorobę, ale wypomina choremu słabą wolę? Przecież słaba wola to kwintesencja alkoholizmu…

----------------

Miłość i nienawiść: pan, panie Marku, ma przecież kompletne życie! To na co pan narzeka?

Jak wszyscy prażanie z Mokotowa, Woli, Wrocławia i spod Paryża: na zbytnią równoległość uczuć. To gorsze, panie doktorze, od czeskiej niesłychanej lekkości bytu.

Marek Zarębski

Brak komentarzy: