Kiedy kończą się zapasy lud rusza na łowy. Już nie te świąteczne, pełne ryzykanckich decyzji za pożyczone pieniądze. Teraz idzie chemia, podstawowe kosmetyki typu pasta do zębów i proszki do prania, mąka i cukier, których zapasy nadszarpnęły wyczyny piekarnicze pań domów. Niektórzy przypominają sobie też, że skarpetki dziurawe, a zima z minus dziesięć to pora na długie gacie. No więc wszyscy ci cierpiący na opisane niedostatki ruszają na łowy w nadziei, że teraz czeka ich wyłącznie wyprzedaż i niskie ceny. Niestety. Na tej drodze łez czekają ich tylko wnyki i inne zasadzki.
Supermarket ze swej natury jest doskonałą wystawą typów ludzkich, różnistych „zatroskanych ojców”, co to prócz pampersów przemycają na dnie wózka dwie półlitrówki „w promocji ze szklanką”, czy damulek kupujących sztuczne pelisy przymocowane do sztucznego futerka. W ostatnim przypadku gołe schaby wystające spod przykrótkiej kurteczki okazały się przy panujących minusowych temperaturach nie takim najlepszym pomysłem – i coś z tym wreszcie trzeba zrobić. Popieram: zgrabne tyłeczki zawsze były od jesieni szczelnie zasłonięte, na wierzchu nosiły się wyłącznie odrzuty z eksportu i trzecie gatunki.
Czy ja mam coś przeciwko wódczanym promocjom? Skądże! Sam często wpadam do sklepu i pytam czy dowieźli już tę partię towaru, którą można kupić taniej, bez flaszki, jako że spożyję wszystko na miejscu, pod krakersa. Nie dowieźli. Trudno. Sztuczny kożuszek jeśli grzeje naprawdę jest OK. Zwłaszcza gdy człek zatroskany o dobro narodu pomyśli, że może uratować kilka odmrożonych modnymi wyczynami jajników, ergo w przyszłości przynieść temuż narodowi nowych przywódców rolniczych blokad.
Najciekawsze wszakże jest dla mnie oglądanie rzeczy, o których nigdy bym nie pomyślał, że w ogóle mogą zaistnieć. Na przykład butów jednorazowych, post-radzieckich czapek uszanek, dziś sprzedawanych jako wynalazek Eskimosów, autoalarmów udających policyjną syrenę (przecież od tego się ucieka, to nie przyciąga niczyjej aktywnej uwagi!!!), czy nakładek na pedały auta marki Cinquecento tak szerokich, że żaden pedał po ich zainstalowaniu nie da się nacisnąć bez naciskania sąsiedniego. Są jeszcze nieśmiertelne fioletowe neonki, również w zapalniczkach i spryskiwaczach szyb, węże na pasy bezpieczeństwa i autonawigacje bez mapy Polski. Nie ma sensu wymieniać dalej. Ludzie to kupują, sam widziałem – co oznacza, iż sprawdza się teoria, że żaden prawdziwy przemysł nie zaspokaja potrzeb ludności, ale je stwarza od podstaw. Z pożytkiem dla kupujących: przecież facet, który nachla się na ulicy promocyjnych wódek z promocyjnymi szklankami może powiedzieć żonie, że specjalnie dla niej stał w długaśnej kolejce tylko po to, by te szklanki, odrzuty z eksportu, kupić i podarować zagniewanej. Ginie starożytna sztuka robienia tak zwanych „łabądków” z kapsli od butelek... I niechaj ginie! Niedługo jakiś mądrala wpadnie na pomysł, by do półlitrówek promocyjnych dodawać smoczki z pozytywkami. To przecież tak uspokaja nie przewinięte niemowlęta...
Gdy już po napatrzeniu się na cuda tego świata wróciłem do domu zadzwonił telefon. I otrzymałem wspaniałą propozycję: otóż jeśli zaraz wpłacę 10 złotych na wskazane konto to za tydzień pojadę na wycieczkę do Częstochowy. Z obiadem! Będę nawet mógł wleźć na kolanach na jakąś górę, pani nie była pewna na jaką, ale to pewnie bez znaczenia. Warunek tylko taki, że przymusowo należy wysłuchać wywodu na temat wełnianej pościeli i garnków z podwójnym dnem. No to jest proszę Państwa czysty zysk! Gdzieś tylko w głowie szumi stare przysłowie wyniesione z łacińskiej klasy, chadzałem do niej od czasu do czasu: „timeo Danaos et dona ferentes”. Obawiam się Greków nawet gdy niosą dary... Bo podstęp jakiś w tej prawie darmowej wycieczce być musi, to pewne.
Marek Zarębski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz