wtorek, 29 stycznia 2008

Wierny elektorat ci pomoże!

Ze zdumieniem obejrzałem dzisiaj w kilku stacjach telewizyjnych wątek dotyczący nowych aspektów prowokacji przeprowadzonej wobec byłego wicepremiera Leppera. By nie gmatwać: chodzi o to, że agenci CBA w tej szytej grubymi nićmi sprawie użyli jakoby jednego z więźniów zakładu przyrodoleczniczego na Rakowieckiej. Więzień miał powiedzieć co mu kazano określonej osobie. A teraz ruszyło go sumienie i postanowił zeznać prawdę, cała prawdę i tylko prawdę. Zeznał, także przed kamerą. Wyglądało to na czwartą wersję prawdy, czyli "gówno prawdę". Komu taka wiadomość potrzebna - jeśli oczywiście jest prawdziwa? Ano tym sferom rządzącym, które zleciły Piterze Lulii opracowanie raportu mającego obalić dawnego politycznego sponsora posłanki, czyli Mariusza Kamińskiego, szefa CBA. Raport nie udał się. Nie mógł się udać - w końcu pisał go ktoś, kogo jeden z lepszych komentatorów politycznych nazwał gamoniem organizacyjnym, nieudolnie chowającym tajne dokumenty w bagażniku samochodu pozostawionego na niestrzeżonym parkingu. (Jak Państwo pamiętają samochód ten spłonął, oczywiście ze wszystkimi materiałami). Wymyślono zatem wątek spisku w świecie osadzonych. Za garnitur i 5 tysięcy złotych nudzący się "pod celą" więzień miał złożyć zeznania, które pomogły spiskowi CBA. A obecne ich ujawnienie owo CBA zatopi jak dziurawą balię...

Pierwsze skojarzenie, jakie po obejrzeniu tych materiałów pojawiło się w mej głowie jest takie, że oto PO przyduszone okolicznościami zwraca się po pomoc do swego najwierniejszego elektoratu, czyli pacjentów więzień i aresztów śledczych. Ich szczerość skruszy mury i wpakuje za kraty "faszystów z PiS-u". Pomówienie? A skądże! Prawda statystyczna, powielana nawet przez GazWyba, proszę sprawdzić doniesienia z okresu wyborów, sam zresztą też o tym pisałem: 98 procent skazanych i osadzonych wybierało posłów PO.

Drugie skojarzenie wynika z pewnej niewiedzy i jest prostym pytaniem: na cóż mianowicie więźniowi pomykającemu na codzień po więziennych korytarzach w pasiaku albo jakim innym gustownym wdzianku garnitur z kieszeniami wypchanymi gotówką? Czyżby polityka penitencjarna ministra Ćwiąkalskiego doprowadziła już do takiej swobody, że część męską pierdla wypuszcza się w zaloty do części żeńskiej? A gotówka jest niezbędna, by jakiś usłużny klawisz podał zakochanej parze kawę i bezę z kremem w miejscowej kawiarence?

Po co to wszystko pracowicie plotą dość kosztowne w użyciu media - nie wiem. Ale śmierdzi głupotą na milę. Więc niby do kogo taki przekaz jest skierowany?

Marek Zarębski

poniedziałek, 28 stycznia 2008

Parlamentaryzmy

"... Styl wypowiedzi mojego przedmówcy jest niezborny - ale czegóż innego można się spodziewać po prawdziwym mentalnym pastuchu..." Albo: "...ten rogacz nie potrafił zadbać nawet o to, by poszerzyć drzwi w swym pałacu, dzisiaj poroże uniemożliwia mu wchodzenie do jadalni, żre więc na progu domu. Po czym udaje się do parlamentu, by bredzić o właściwym wychowaniu młodzieży..." To są wygrzebane z przepastnych archiwów fragmenty wypowiedzi posłów brytyjskich i włoskich. Fakt, żaden z nich nie przypominał z wyglądu wioskowej elegancji Leppera czy niewymuszonej (ale i niechlujnej) szaty Niesiołowskiego. Słowa płynęły na półtonach i nie miały w sobie pozornie nic z napastliwości. Najpewniej też nie zajmowały się nimi żadne komisje regulaminowe czy etyki poselskiej. Widać panowie jakoś się jednak później dogadywali, nie słyszałem o żadnej finansowej czy organizacyjnej zapaści ani w Wielkiej Brytanii, ani we Włoszech. Nie to co u nas: kochamy się wszyscy wzorem premiera Donalda, wyrażamy gładko, tymczasem wojska zaciężne, które umożliwiły platformersom dorwanie się do koryta właśnie zażądały zapłaty. Słusznie - tyle im przecież naobiecywano. Zrealizowanie tylko dziesiątej części obietnic to nic innego, jak ruina skarbca. A zrobić z obietnicami coś trzeba, głodne wojsko niejednego już władcę obaliło... Wojsko wyborcze nie interesuje się oddaniem wywiadu i kontrwywiadu "we właściwe ręce". Nie satysfakcjonuje go postawienie na czele Ministerstwa Sprawiedliwości faceta, który odbudowuje właśnie wielkie korporacyjne interesy prawników. Cóż komu po takiej walucie, jeśli w umowie stało, że po dojściu do władzy tych a nie innych "będzie normalnie", czyli bogato i bezpiecznie?


I tego najwyraźniej rządzący nie przewidzieli! Stukrotnie łatwiej było odgradzać się radarami od ciemnego ludu notorycznie przekraczającego idiotyczne często limity prędkości na drogach. Ta czynność akurat była nadto wysoce opłacalna. Łatwiej było straszyć lekarzy dyrektorami szpitali, a kierowców ciężarówek inspekcją drogową. Ale kiedy atak przyszedł z wewnątrz systemu, od podległych Ministerstwu Finansów celników - obrona okazała się iluzoryczna i nieskuteczna. Ale to i tak pierwszy akt dramatu. Następny może być taki, że oto właściciele firm przewozowych wystąpią na drogę sądową przeciw... Skarbowi Państwa! Bo ich straty okazują się już dzisiaj porażająco wielkie, a odpowiadają za nie podwładni wymienionego ministerstwa. Straty wyliczono na mniej więcej 7 milionów euro za jeden dzień przestoju na granicy. Resztę działań arytmetycznych każdy potrafi wykonać we własnym zakresie. Ciekawi mnie zatem jakiego języka będą używać nasi parlamentarzyści, gdy przyjdzie czas regulowania rachunków...

I jak to wszystko skomentować w duchu prawdziwie europejskiego parlamentaryzmu? Może: "...dorwaliście się dranie do koryta i powszechne mlaskanie zagłusza wam dźwięki otoczenia?". Lub mniej dostojnie: jak mogliście dopuścić, by w tym rzekomo sprawnie przez was rządzonym państwie ledwie dwieście - trzysta osób mogło doprowadzić wszystko na skraj anarchii?

Marek Zarębski

niedziela, 27 stycznia 2008

Śpiewa, tańczy i gotuje...

...także seksu nie żałuje. Co to jest? Dla ułatwienia dodam, że jest okrągłe. Wiecie Państwo? Tak, to jest Koło Gospodyń Wiejskich, a dowcip ma sto lat. Czemu akurat teraz przypomniał mi się? Z powodu jedynego w mijającym tygodniu komentarza do tekstów, nadesłanego nie na prywatnego maila, lecz adres blogowy. Exmedia: "nie pisze się 26 styczeń, lecz 26 stycznia". No toż wiem! Proszę jednak pretensję przeadresować do angielskojęzycznego właściciela tego systemu blogów. W ustawieniach formatu daty na 16 możliwości wszystkie są dla Polaków złe. "Murzyn - skup się teraz! Bo to ma być piłka do metalu!..."

Moją tezę o bezczelności celników popiera jak się okazuje coraz więcej publicystów, dają temu wyraz nader bezpośredni. Rada najłagodniejsza taka, by towarzystwo wziąć za mordę, wyrzucić z pracy i pozbawić praw emerytalnych za szkodzenie już nie tylko państwu, ale całej Unii. Zgadza się, wschodnia granica dawno przestała być prywatnym terenem łowieckim dla tej najbardziej nielubianej grupy zawodowej, w kolejce TIR-ów stoją też auta hiszpańskie, francuskie i niemieckie. Rada wtóra dosadniejsza: znieść w ogóle cła! Podoba mi się - a najbardziej zastosowanie praktyczne obu rad jednocześnie. Od przemytników i zbójów międzynarodowych mamy wszak Straż Graniczną. Poza tym naiwna wiara, że to całe skorumpowane do szpiku kości towarzystwo kogokolwiek przed czymkolwiek może uchronić jest zdecydowanym nieporozumieniem. Nie lepiej to powiedzieć wprost, że przed laty umundurowano kilku zbójników i zezwolono im łupić przejezdnych tylko i wyłącznie w imię partycypowania w łupach?

Przypuszczam również, iż w najbliższym czasie w programie TVN Turbo pojawi się cykl o meandrach pracy dzielnych celników. Obok filmików wysławiających pod niebiosa strażaków i drogówkę. Cykl celniczy winien zaczynać się od nieoficjalnego hymnu: "Zrewiduj mnie swą drżącą ręką - już cała drżę przed słodką męką..." Wyjdzie tanio, bo prawa autorskie do przedwojennego przeboju dawno wygasły... A naród nie powinien zapominać, że władza choć surowa to i wszechobecna, czy to w postaci fotoradaru, czy innej celniczej umiejętności. Jeśli zaś odpuści się tę sprawę - może nastąpić totalne zbiesienie się potencjalnie podejrzanych. I z kolei oni zmajstrują strajk graniczny. Na przykład polegający na tym, by w kierunku tej przeklętej linii nie udawać się pod żadnym pozorem. A jeśli już - to na golasa, z paszportem w zębach, ale bez skarpetek, w których można ukryć półlitrówkę. I majtek, które tyle już razy okazywały się prawdziwym rogiem obfitości.

Czuję od kilkudziesięciu godzin pewien niedosyt. Otóż konkurencja zdjęła ze strony tytułowej swej witryny ankietę na mój temat. Oczywiście pojawiły się dwie inne, niestety mniej jakby wstrząsające. Tak czy siak sen mi z oczu spędza teraz domyślanie się: no i co dalej? Czyżby nie wyszło wszystko zgodnie z zamierzeniami? Ale jeśli nawet tak się stało - to jakie wnioski karne? Jaki komentarz?

Marek Zarębski

sobota, 26 stycznia 2008

Pogranicze rozumu

Pojęcie pogranicza od lat stanowiło synonim wskazówki "gdzieś pomiędzy Lodomerią, a Krainą Deszczowców". Czyli tam, gdzie cuda dzieją się bezustannie, psy biegają w kierunku ogona, przemytnik jest apostołem, a celnik tkwi u bramy niczym święty Piotr - co to jednych do raju wpuści, innym każe wracać na dalszą część boskiej rozprawy. I nie masz kliencie odwołania! Tymczasem celnicy zbuntowali się i przestali przychodzić do pracy. W czym rzecz? W pieniądzach oczywiście. Celnicy mają ich za mało. Przynajmniej tak twierdzą. Najwidoczniej nie mogą już budować willi i zakładać dynastii miejscowych bogaczy, jak to bywało przed laty przy zachodniej granicy. A życie władcy jak wiadomo nie może płynąć na tej samej płaszczyźnie, co życie podwładnych. Jakże by tak...

Tak zwane "niezależne telewizje" nie bardzo wiedzą, jak tę żabę zjeść. Bo to z jednej strony rozkazu walenia w rząd jak w bęben, na pełen gwizdek, jeszcze nie ma - a przecież nie kto inny, jak rządowa agenda czyli minister odpowiada za posłuszeństwo celnej braci. Z drugiej strony zamknąć oczu na to, co dzieje się na granicach nie można, nie dość, że kolejki TIR-ów coraz dłuższe, to i nastroje jakby bardziej wojownicze. Padła już nawet propozycja zrozpaczonych kierowców, by przenieść to wszystko do Warszawy, niechaj rządzący powąchają, jak taki korek pachnie. Pewnie jak skunks, ciężarówek z łazienkami jeszcze nie wymyślono. Buntownikom zagrożono oczywiście brygadami dzielnej policji, paru spaślaków w mundurach udzieliło już nawet wywiadów, jak to "będą działać". Pożyjemy - zobaczymy. Ale pała i bloczek mandatowy mogą tu uczynić więcej złego, niż dobrego, atmosfera wszak podgrzana do czerwoności. Tym bardziej, że były już pierwsze ofiary śmiertelne w kolejce oczekujących aż ich jeden z drugim święty celny Piotr wpuści do raju. Niektórzy nie doczekali.

Czy polityka powszechnej miłości Tuska może tu cokolwiek zdziałać? O ile uruchomi rządowych płatników - to tak. Ale wątpię by tak się stało od razu, czy w krótkiej perspektywie. Przegrać z celnikami mając na karku lekarzy, pielęgniarki i nauczycieli? Na to zbyt łatwo nikt pójść nie może. Na razie więc strachy skupiły się na nieszczęsnych kierowcach. Drogówka, inspekcja transportowa, brygady sanitarne i różne takie lotne ekipy... Szoferzy całkiem udatnie tłumaczą, że jedna grupa zawodowa, czyli celnicy, nie ma prawa skazywać na śmierć głodową czy z powodu zawału serca inną grupę zawodową. Podkreślają też istotną różnicę swojej i celników sytuacji: otóż zbuntowany celnik, działający ospale albo w ogóle, to "troskliwy ojciec rodziny". Zaś szybko jadący kierowca, nie przestrzegający godzin pracy, bo spieszący do odbiorcy towaru lub do domu - to przestępca, którego po wyłuskaniu z grupy bardzo łatwo złapać i ukarać. Coś w tym jest istotnego...

Nigdy nie byłem kierowcą ciężarówki ani celnikiem. Parę lat temu z powodu ospałości, bezczelności i lepkich rąk tych drugich spędziłem na granicy zachodniej, konkretnie w Świecku, osiemnaście godzin w kolejce do okienka. Pamiętam jak jeden z oczekujących zdołał wywabić na korytarz pełen ludzi kierowniczkę zmiany. Padły wobec niej argumenty, że ludzie stojący bez przerwy nawet pół doby nie będą mieli potem dość siły i koncentracji, by dojechać do swych domów. Dama wagi ciężkiej, żrąca kajzerkę z kiełbasą i jednocześnie paląca papierosa syknęła tylko "Mam to w dupie!" i spokojnie odmaszerowała. Ona przecież w swym misiowym rozumku robiła to, co do niej należało. Być może... Państwo przecież dostatecznie długo czyniło wszystko, by zniechęcić swych obywateli do jakiejkolwiek inicjatywy, w tym handlowej również. Wyjście z tego było jedno: dać co miało się do dania, najlepiej razem z dokumentami odprawy i wyjechać czym prędzej, nie oglądając się na mniej zapobiegliwych. Tak, tak, było komu dać, tabuny kolegów opisanej kierowniczki snuły się tam i z powrotem po placu odpraw, pozornie nie wiadomo po co. I byli chętni, by z nimi "porozmawiać". Odjeżdżali w pierwszej kolejności. Czyżby dzisiaj zabrakło tych niewielkich wziątek umundurowanym świętym Piotrom płci obojga na wschodniej granicy?

Marek Zarębski

piątek, 25 stycznia 2008

Warto czy nie warto - czyli czym jest realizm

Na jednej ze stron grupujących blogerów politycznych, "Salon24" ,toczy się właśnie zażarta dyskusja na temat sensu (lub bezsensu) Powstania Styczniowego - jako i też innych czynów zakończonych historycznym niepowodzeniem. Zainteresowani mogą oczywiście sami jak najdokładniej prześledzić ten wątek, tu jednak powiem tyle, że w gruncie rzeczy spór dotyczy tego, co i my wobec właścicieli naszej kamienicy czynimy. Innymi słowy chodzi o ścieranie się racji: co jest sensowne i możliwe, a co sensownym i możliwym nie jest, więc podobnych działań należy zaniechać.

Teza postawiona przez Łukasza Warzechę, publicystę zawodowego i znanego, jest mniej więcej taka, że Powstanie Styczniowe było nieodpowiedzialnym szaleństwem, co gorsza niweczącym ulgi i ustępstwa, jakie właśnie wywalczył niejaki Wielopolski. W efekcie źle i naiwnie planowanej kampanii powstańczej mieliśmy konfiskaty, zsyłki i zamknięcie drogi do stworzenia parlamentu lokalnego - co na wiele lat zamknęło możliwość organicznego odtwarzania państwowości polskiej. A przecież mogło być tak wspaniale... Proszę nie kręcić nosem, że to rozważania nudne i hermetyczne. Proszę też nie wędrować natychmiast na stronę rozwijającej się ankietowo konkurencji w celu wypełnienia kratki "Śmieszne" - bo to nic innego, jak program szkolny Państwa dzieci. I jeżeli dzisiaj to dla Państwa śmieszne - to jak im pomożecie przed końcem roku szkolnego?

Ku polemice z autorem tak skrótowo przedstawionej teorii ruszyło kilku innych blogerów, może nie tak znanych - ale jak się okazuje doskonale wprowadzonych w tok rozważań historycznych. Czy stłamsili Warzechę, jak to zrobili, wygrali czy przegrali - proszę sprawdzić samemu, każda moja opinia była by tu arbitralna. Elementami, które wszakże chciałbym w tym miejscu przywołać jest zestaw pytań, które mają znaczenie dla działań wobec tej kamienicy, zwłaszcza pomysłu przejścia jej mieszkańców do roli właścicieli. Czy w ogóle warto "kopać się z koniem"? Co możemy zyskać, a co stracić jasno formułując nasze oczekiwania, z czasem przekształcane w żądania? Jak to czynić, by każdy krok był jak najefektywniejszy? Kto winien stać na czele ruchu? Jak można i należy porywać do boju tę armię, którą się ma, a która najwyraźniej nie ma wielkiej ochoty do walki?

Z polemiki na Salonie24 dla mnie wynika rzecz podstawowa: nie ma mianowicie rzeczy nie do załatwienia czy wywalczenia, choć też każda metoda stosowana stale i monotonnie okazuje się na dłuższą metę metodą zawodną. Pokora i praca organiczna owszem - tak długo, jak długo przynosi jakiekolwiek efekty. Frontalny atak - chętnie, ale pod warunkiem, że więcej nowego terytorium, niż ofiar w ludziach. I stałe, permanentne, do znudzenia powtarzane NAZYWANIE RZECZY PO IMIENIU. Nic o nas bez nas. Bez dominacji urzędniczego postrzegania świata nad jakimkolwiek innym postrzeganiem. Dość głupot dokonywanych rzekomo w majestacie prawa. Stop marnowaniu NASZYCH pieniędzy.

Więc wygramy, czy przegramy? Rozpętaliśmy kolejne polskie mikro-powstanie bez nadziei na sukces - czy właśnie tworzymy zręby nowego świata lokatorów wolnych? Zwycięży rzekomy realizm, czy utopia? Półgębkiem dodam w tym miejscu: na razie w kamienicy żaden Wielopolski się nie pojawił. Więc pokorę jakby można za uszy i o kant...

Powiem Państwu rzecz straszną: prędzej czy później wygramy. A straszne jest to, że jednocześnie zyskają ci, którzy dzisiaj siedzą jak mysz pod miotłą. W nosie mają rzeczy wspólne i jakikolwiek wysiłek czynny, choćby i myślowy. Prawdopodobnie w nowych realiach natychmiast zabiorą się za tworzenie kolejnego Związku Bojowników o Wolność i Demokrację.

Marek Zarębski

czwartek, 24 stycznia 2008

W sprawie wykupu lokali

Pisałem kilkanaście dni temu, że napływają coraz to nowe informacje dotyczące wykupu TBS-ów - budowanych na zasadach PODOBNYCH DO TYCH, KTÓRE OBOWIĄZYWAŁY PODCZAS BUDOWY mieszkań w naszym domu. Poniżej najnowsza informacja podana przez PAP. Moim zdaniem warto przeczytać.

=====================================



Możliwy wykup mieszkań z TBS
(PAP, dd/24.01.2008, godz. 16:55)
Ministerstwo Infrastruktury rozważa wprowadzenie przepisów pozwalających na wykup mieszkań z zasobów towarzystwa budownictwa społecznego (TBS) - poinformowała rzecznik prasowy resortu Teresa Jakutowicz.

Zainteresowani wykupem takich lokali są przede wszystkim najemcy oraz same towarzystwa (najczęściej prywatne) - czytamy w komunikacie, który otrzymała PAP. Wyjaśniono w nim, że resort zapowiada dokładną analizę postulatów, które otrzymuje w tej sprawie od zainteresowanych.

Jakutowicz poinformowała, że ministerstwo musi przeanalizować zasadność zmian w ustawie o niektórych formach popierania budownictwa mieszkaniowego oraz ewentualne warunki wykupu takich lokali.

Dodała, że sprawę komplikuje zróżnicowana sytuacja mieszkańców TBS. Część najemców, by zamieszkać w TBS-ach, samodzielnie wpłaciła 30 proc. wartości lokalu. Innych wsparła gmina, która pokryła koszty partycypacji. Są także sytuacje, gdy koszty te dzielone są między najemcę a samorząd.

Jakutowicz podkreśliła, że "jeśli ministerstwo uzna, że prywatyzacja zasobów TBS jest celowa, to będzie się ona odbywać w ramach szerszej reformy systemu wsparcia czynszowego budownictwa społecznego". Resort nie chce bowiem doprowadzić do sytuacji niekontrolowanej wyprzedaży zasobów towarzystwa - dodała.

Obecnie, zgodnie z ustawą o niektórych formach popierania budownictwa mieszkaniowego, osoby zamieszkujące lokale z zasobów TBS nie mogą wykupić ich na własność. Przepisy zabraniają także ustanowienia na lokalach spółdzielczego prawa własności.

Podstawowym celem TBS-ów jest budowa mieszkań czynszowych oraz ich wynajem osobom, których nie stać na zakup mieszkania własnościowego. By otrzymać taki lokal, zainteresowani muszą wpłacić 30 proc. jego wartości. Reszta finansowana jest z kredytu z Krajowego Funduszu Mieszkaniowego.

"Idole" raz jeszcze

Dwa głosy, które skomentować chcę i muszę, te maile po prostu mnie wkurzyły. Pierwszy, fragment: "ciszej nad tą trumną, jeszcze nie wiesz co się stało a pyskujesz...". Drugi, też fragment: "...nie dość się ośmieszyłeś? Mało ci smrodu wokół?"

Nie wiem co się stało. Co było powodem katastrofy, jakie wynikają z niej skutki dla polskich sił zbrojnych. Wyśmiałem metodę relacjonowania wypadku. Z niczego się w tej materii nie wycofuję. Jakoś jednak nie czuję się sparaliżowany w milczeniu samym pojawieniem się zdarzenia. Po to człowiek ma mowę, by mógł z niej korzystać. Po to ma rozum, by formułować i zadawać pytania. Po to ważne instytucje powołują na stanowiska rzeczników prasowych, by na te pytania odpowiadali - gdy mają coś do powiedzenia. Jeśli bredzą - może mi się to nie podobać. Wbrew wyobrażeniom respondenta to nie ja okazałem się typową hieną, ale ci, którzy powołali specjalne studio i eksploatowali swój upór pół nocy bez sensu. Tak naprawdę to oni właśnie zmuszali wspomnianych rzeczników do wicia się przed kamerami jak robaki na haczyku. Nie lubię tej metody napastliwego zadawania pytań, na które nie może być natychmiastowej odpowiedzi. Podane w poprzednim tekście argumenty są merytoryczne, nie emocjonalne. Z wezwaniami typu "ciszej nad trumną" proszę się wstrzymać do chwili pełnego zrozumienia przekazu, jaki te słowa niosą.

Drugi mail... Właściwie najkrótsza odpowiedź ze smrodem w treści jest taka: to proszę nie podchodzić zbyt blisko! A wietrzyk rychło wapory rozwieje... Ma Pan/Pani jakąś stronę, którą mógłbym w skupieniu przeczytać, napawając się płynącą stamtąd powagą i rozumem? Serdecznie doradzam, choćby tu gdzie i ja bloga założyłem. Pospieramy się na argumenty, napiszemy może kilka płomiennych wzajemnych ataków. Może mamy podobne poglądy na to i owo? Pogadamy o sensie śmieszności i powagi. Nawet nie zapytam o nazwisko, to bez znaczenia, ja występuję pod swoim, inni nie muszą.

Marek Zarębski

O "idolach"

Przyczynkiem do rozważań wydarzenie samo w sobie tragiczne, to jest katastrofa samolotu wojskowego na Pomorzu. Stacja TVN24 otworzyła nawet specjalne studio, w którym widz jak zwykle nie mógł dowiedzieć się kompletnie niczego o zdarzeniu i jego okolicznościach ogólnych - ponieważ debilna prowadząca wyciszała zaproszonych do studia gości zawsze wtedy, gdy mieli coś realnego do powiedzenia. Jedyny kompletny materiał o maszynie, która uległa katastrofie wzięty został z YouTube, gdzie umieścił go jakiś amator z telefonem komórkowym w ręku. A jednak wiele godzin na pasku w dole ekranu podtrzymywana była informacja, jakoby w Polsce rosły najwyższe na świecie drzewa. O jedno z nich zdaniem dzielnych żurnalistów na wysokości 200-300 metrów zawadził nieszczęsny samolot podczas podchodzenia do lądowania. I spadł. Dzisiaj dodatkowym winowajcą został mianowany wiatr i deszcz - bezlitośnie uderzył w maszynę w chwili, w której otworzone zostały klapy na statecznikach (Onet). Cóż można powiedzieć? Na spokojnie to chyba, że z drzewami to zdecydowana przesada, miały być za Tuska cuda, ale chyba nie aż takie. Klapy bywają, ale w skrzydłach, podczas manewru startu i lądowania zwiększają siłę nośną płatów, taka ich rola. Jutro ci sami idole dziennikarscy zabiorą się zapewne za analizę rynków finansowych. Lub za meandry aborcji. Ten sam wdzięk zjełczałego pasztetu i te same kwalifikacje merytoryczne...

Zupełnie dzisiejszym komentatorom umknęła informacja, że cywilni ratownicy nie zostali dopuszczeni na miejsce katastrofy. Może mogli pomóc, może nie mogli - ale mundurowi wiedzieli o tym lepiej i wcześniej. Nie zawiadomili szpitali, bo "nie musieli" - co wynika z dzisiejszych komunikatów. Wojsko nadal jak widać państwem w państwie... Zero informacji, jakieś głupie wykręty. I tylko przecieki niosą wieść, że zdaje się wyginęła znaczna część wyższej kadry dowódczej lotnictwa wojskowego. Ot, po spotkaniu rozwozili się po całej Polsce jak to jest w wojskowym zwyczaju (a jest?), lista pasażerów niekompletna, nazwiska pomylone lub - pewnie dla zmylenia szpiegów - źle zapisane. Premier poleciał na miejsce wypadku. Pewnie nie do szczątków sierżantów - ale tu milczenie totalne, nikt nic nie wie na pewno.

A właściwie po co nam to wszystko wiedzieć? Mamy być smutni i tyle, gdy wróci pan prezydent być może ogłosi żałobę narodową. A dama od dwustumetrowych drzew wszystko ładnie skomentuje i wytłumaczy.
Marek Zarębski

środa, 23 stycznia 2008

Errata ekspresowa

W poprzednim tekście napisałem, że istnieje teoria traktująca tzw. Okrągły Stół jako zmowę jednych agentów z drugimi. Riposta była natychmiastowa: "to ty gadzie plujesz na Braci?". Odpowiadam - w żadnym wypadku. W ogóle nie o nich mi chodzi. A spektakl okrągłostołowy zorganizowany był przez tę samą razwiedkę, która dzisiaj organizuje "wstrząsające" programy o tym, jak kto tańczy, jak kto śpiewa i ile ma kochanek lub kochanków. Według tych samych zasad fasadowych igrców dla gawiedzi. Czyli: "gwiazdy" na pierwszym planie, starannie zmontowane, w tle publika. No i oczywiście ktoś, kto tej publice pokazuje kiedy ma się cieszyć, a kiedy wyć z nieukontentowania. Fotki pokazujące z kim w Magdalence grzał gorzałę Michnik i spółka, aktorzy pierwszego planu, jakoś żadnego z Braci nie uwidaczniają. Tkwią bliźnięta gdzieś w tle, chciałoby się powiedzieć: jak służba zajmująca się stałym mrożeniem kolejnych flaszek. Z czego da się oczywiście wysnuć wniosek o ich marginalnej roli w przedstawieniu. Czy to dzisiaj dobrze, czy źle - niechaj każdy sobie sam ustala. A dla wielbicieli PO informacja: chyba właśnie zdjęto parasol ochronny znad Państwa pupili. Bo biorą w dupę równo od wszystkich wysokonakładowych gazet codziennych. Wystarczy poczytać...

Marek Zarębski

Ożywczy powiew samorządności?

Jeden z życzliwych komentatorów mojej pracy na tym forum zapytał ostatnio o co w ogóle chodzi z tymi zamówieniami publicznymi i przetargami, kto wymyślił ten idiotyzm, który pewnie teoretycznie miał służyć - a jest tyranem, nie rzeczą służebną. Powiem co wiem, choć nie przypisuję tu sobie wiedzy absolutnej. Niestety należy w tej materii wrócić do wydarzeń zamierzchłych.

Otóż po transformacji roku 1989, kiedy to na rozkaz dowództwa jedni agenci udawali, że dogadują się z innymi agentami (bo że jest i taka wykładnia Okrągłego Stołu to chyba nikt nie ma wątpliwości?) – do majstrowania przy samorządach przystąpiła pełną parą nieistniejąca już formalnie Unia Wolności. I samorządom teoretycznie przydzieliła spore kompetencje, jednocześnie zabierając pieniądze, które realizację tych kompetencji by zapewniały. By zaś nie pyskowano na darmo, lecz zajęto się analizowaniem coraz bardziej skomplikowanych przepisów wrzucono do wora nowych obowiązków system przetargów, jakie miały od tej pory obowiązywać tych, którzy publicznym groszem dysponują. Pojawiły się co prawda natychmiast głosy, że zgodnie z prawem naszego genialnego rodaka Kopernika zły pieniądz wypiera lepszy pieniądz, czyli za małą kasę otrzyma się marną usługę – ale stłamszono marudzenie w zarodku. Chodziło wszak o to, by kasa nadal, jak za komuny, wędrowała do centrali, gdzie przystąpiono właśnie do nadymania liczby stanowisk i synekur dla „przyjaciół królika”. Dzisiaj mógłby ktoś powiedzieć, że miast ukrócić korupcję i samowolę prawo przetargowe stworzyło nieopisanie wielkie dla tych zjawisk pole – ale to są spory tak skomplikowane i nie do udowodnienia, że szkoda czasu na ich kontynuowanie. Dziecko nawet wie jak się dobrze ustawiony przetarg organizuje, kto ile bierze i za co. Zresztą: gdyby tak nie było to spadkobiercy Unii Wolności nie wyczyniali by brewerii opisywanych później jako „afera mostowa”, że tylko o Warszawie wspomnę.

Różne potem były losy zasad działania urzędów i instytucji publicznych, to i owo się zmieniło – zasada przetargu koniecznego NIE. A jako że natura nie znosi próżni namnożyło się co niemiara cwaniaków, którzy żyją wyłącznie dlatego, że wspomniani wyżej „unioniści” dorwali się kiedyś do władzy i za swoją przyjęli zasadę „wy nie ruszacie naszych, my nie ruszamy waszych”. Wyrzuceni ze służby SB-cy pozakładali agencje ochrony, a wszelkie maści cwaniactwo pośledniejszej kategorii pozakładało sobie firemki strzygące jakoby trawniki, czy „dbające” o porządek wokół takich posesji, jak nasza. Zasada działania przedsiębiorstw jasno mówi, że naczelnym prawem takiej organizacji jest zysk, a nie żadna tam służba publiczna, czy podobne idiotyzmy – ale ludzi którzy to wiedzą, a zwłaszcza którzy chcą to przypominać bliźnim powszechnie uważa się za marudnych idiotów. Nowi możni tego świata w osobach na przykład przedsiębiorców ze stadionu X-lecia, fryzjerów, masażystów, sprzedawców prochów i aptekarzy nie lubią, gdy przemawia się do nich zbyt skomplikowanym językiem... Męczy ich to i nudzi.

Teoretycznie więc z impasu, w którym znajdujemy się z dozorcą w naszym domu nie ma wyjścia. Praktycznie wyjść jest bez liku. Po pierwsze można publicznie i dookoła trąbić o konieczności zmiany niedobrego prawa. Po drugie póki co można nająć jedną osobę, która zajmie się sprzątaniem na takiej samej zasadzie, na jakiej najęci są w administracjach elektrycy, czy hydraulicy. Taki incydent miał już miejsce, kandydat niestety okazał się nienajlepszy, ale czy z tego powodu należało wylewać dziecko z kąpielą?

Można też cały ten kłopotliwy interes w postaci domu sprzedać użytkownikom – to oczywiście inwokacja zanoszona wyżej, niż do administratorów – i mieć nadzieję, że obecnych urzędników nowi właściciele zaproszą do prywatnego już administrowania posesją. Że tak się na pewno nie stanie? Ano nie stanie. I dlatego prowizorka trwa w najlepsze, a pozorne ruchy w postaci nagan dla leniwych „prezesów” dozorców, czy uspokajających pism do lokatorów kwitną jak nigdy przedtem.

Na szczęście pamięć ludzka podpowiada, że póty dzban wodę nosi, póki...

Marek Zarębski

poniedziałek, 21 stycznia 2008

Dzień po...

Poprzedni post zamieszczony został w niedzielę. Ten - w poniedziałek, około południa. Proszę byście zechcieli Państwo porównać treść dwóch ujęć fotograficznych. Zostały zrobione z tego samego miejsca, dzisiejsze ma nieco szerszą perspektywę - by można było uchwycić fakt, że porządek zaprowadzony został nie tylko pod jednym koszem na śmieci. Można było? Można.

Kilka słów wyjaśnień dodatkowych: gdyby urzędnicy znaleźli sposób na najęcie STAŁEGO DOZORCY to ład przed domem mielibyśmy codziennie. Prawdopodobnie za mniejsze pieniądze, niż dzisiaj wydatkowane na firmę pośredniczącą. Nadal taką politykę uważam za zbójowanie na prostej drodze. Ekipa, która zajmuje się naszą kamienicą ma w sumie około DWUDZIESTU OBIEKTÓW do "obsprawienia" każdego dnia. Żądanie dochowania szczególnej staranności na Abramowskiego byłoby zatem absurdalne. Ponieważ dzisiaj byli nieco rozgoryczeni faktem, iż ktoś (ja) "doniósł" na nich w domenie publicznej oświadczam: nie atakowałem konkretnych ludzi, lecz układ, w jakim przyszło im tkwić. Układ jest chory!

Do ankietowiczów zakreślających kratkę "Zarębski szkodzi": łyso wam? Bo powinno być łyso...

M.Z.

niedziela, 20 stycznia 2008

"...nie stwierdzono zaniedbań..."

Jeden obraz wart tysiąca słów... Zatem polecamy ogląd tej fotki. Tak, jest możliwym, że 10 stycznia, podczas rzekomo wnikliwej kontroli administracyjnej kosz nie był jeszcze pełen. Ale brudy wokół kosza, także wokół WSZYSTKICH NASZYCH KOSZY, te przyklejone do kostki Bauma - to skąd się wzięły? Bo dziwnie nie wyglądają na świeże. I dalej: to koszy nie należy opróżniać? Śniegu sprzątać, bo na wiosnę i tak stopnieje? Rano wstawać - bo wieczorem wraca się do łóżka?

Nie chce mi się kpić dalej. Jak z taką firmą jak ta, która doprowadza do podobnego wyglądu posesji współpraca może układać się "poprawnie"? Uważacie Państwo obowiązujący aktualnie system dbania o porządek wokół domu uznanego za "komercyjny" za właściwy? Sądzicie, że pieniądze lokatorów wykorzystywane są należycie, a nadzór włascicielski pełny i prawidłowy? Jak w tym świetle wygląda odpowiedź I Zastępcy Dyrektora ZBK, przekonująca przedstawiciela lokatorskiego, że zrobiono wszystko, by było u nas porządnie i czysto?

Nie spodziewam się odpowiedzi. Spodziewam się natomiast wykonywania swoich obowiązków przez ludzi, którzy jak na razie PRZYWŁASZCZAJĄ sobie nasze pieniądze.
Marek Zarębski

sobota, 19 stycznia 2008

Chcieliście kabaretu? No to macie!

Moja ulubiona twórczyni tekstów "politycznie i kabaretowo zaangażowanych" na pismo konkurencji (www.abramowskiego9.waw.pl) wysmażyła odpowiedź, którą na tejże stronie opublikowano. Mógłbym tu teraz przeprowadzać długaśną analizę sytuacji, w której taka rzecz pojawia się na czyichkolwiek łamach BEZ KOMENTARZA - ale po co. Uznano to być może za złą wolę, inni mogliby powiedzieć, że nie kopie się leżącego. A optymiści, że przecież każdy ma swoją inteligencję (prócz tych, którzy jej nie mają), więc wnioski wyciągnie sobie sam. Gdyby jednak nie wyciągnął to po lekturze oryginału zapraszam do moich podsumowań. Jak zwykle podanych wprost.

EE/21/42/LW/08

Odpowiadając na pismo z dnia 02.01.br dotyczące sprzątania budynku i terenu przy ul. Abramowskiego 9 w okresie minionych Świąt, Zakład Gospodarowania Nieruchomościami w Dzielnicy Mokotów uprzejmie informuje, że istotnie w tym okresie bywa, iż występują przejściowe utrudnienia w sprzątaniu. Podyktowane jest to faktem, iż każda z firm sprzątających ma zawartą umowę tylko na 1 rok czasu z terminem jej zakończenia na dzień 31 grudnia danego roku kalendarzowego.
Obecnie podczas kontroli sanitarno-porządkowej przeprowadzonej w dniu 10.01.br w budynku przy Abramowskiego 9 i na terenie przylegającym do nieruchomości nie stwierdzono zaniedbań.
Mamy nadzieję, że dalsza współpraca z nową firmą sprzątającą Państwa budynek w bieżącym roku będzie układała się poprawnie.
Napisał: I Z-ca Dyr Urszula Liwińska

Kluczem do zrozumienia całości jest w tym tekście zdanie pierwsze, składające się z kilku przecinków i dwóch kłamstw. Jedno małe, drugie wielkie. Otóż z siedmioletniej praktyki przemieszkiwania w tym domu wiem, że "przejściowe utrudnienia" w sprzątaniu podczas Świąt SĄ STANEM TRWAŁYM, a nie okazjonalnym. Zatem nie "bywają" - a są stale. Kłamstwo większe zawiera się w umniejszaniu burdelu, jaki na Boże Narodzenie w domu zapanował. Jak by nie patrzył na sprawę, z którego piętra i z której klatki schodowej - burdel to burdel, nie żadne tam "utrudnienia. Bo gdyby tak było to w końcu druga wojna światowa może okazać się "chwilową przerwą w powszechnej międzynarodowej miłości" - czym autorka mogła by wyprzedzić zapędy wszystkich amatorów rewizji dotychczas obowiązującej historii. A że jest ich niemało to my od pewnego czasu dobrze wiemy...

Zdanie drugie i każde następne to istne perełki epistolografii urzędniczej! Czegóż tam błędnego nie ma! I figlarna stylistyka i hiper-poprawne pomylenie miar (nie ma "roku czasu" - jest rok i tyle!). Po prostu gdyby nie było to wszystko dokumentem realnie istniejącym - to boki zrywać i do humoru zeszytów szkolnych przesłać... Wzruszająca jest końcowa nadzieja autorki pisma - bo może jednak będzie poprawnie? Uprzedzony, że pojęcia dla tej pani znaczą coś innego, niż dla innych ludzi odczytuję to jako swoisty apel do nas, marnych lokatorskich robaczków: dajcie już spokój! Będzie marnie, ale ktoś musi dostać swoje pieniądze za rzekome pośrednictwo w sprzątaniu - więc zamknijcie się z łaski swojej i nie rozrabiajcie więcej... Bo wyższy urzędnik miejski może was postraszyć czynszem na poziomie 52 zł za metr kwadratowy! No!

Ustawmy rzecz całą na właściwej płaszczyźnie: jest tak, że lokatorzy płacą na dozorcę jakieś 1500 zł miesięcznie. To znaczy tyle jest ściągane z naszych czynszów w rzeczonym celu. Gdzie podziewają się te pieniądze, jeśli wiadomym jest, iż dozorca dostaje 400-500 zł? Otóż idą do kieszeni firmy pośredniczącej, która oficjalnie dozorcę zatrudnia. Z reguły na umowę zlecenie, jak najtaniej, z minimalną ilością sprzętu i drogich płynów dezynfekcyjnych. To sytuacja, w której nie mamy z pośrednikiem i dozorcą żadnego formalnego związku. Gdyby temu ostatniemu ktoś zwrócił uwagę, że to czy tamto robi źle - ma pełne prawo odrzec "To proszę to zgłosić mojemu szefowi". Czyli niby komu? Ta chora sytuacja, pisałem o niej w innym miejscu rok i dwa lata temu, najwyraźniej podoba się urzędnikom z DOM i ZGN. Niektórym naszym sąsiadom też się podobała. Wypada więc zapytać: a dlaczego? Jaki macie interes pompować pieniądze nie w pracę, tylko w pośrednika? I proszę mi nie odpowiadać, że to nie moja sprawa! Bo TO SĄ MOJE PIENIĄDZE - więc i sprawa moja!

Który z urzędników potrafi zaprzeczyć dowodnie powyższemu rozumowaniu?

Na koniec krótkie pytanie do wszystkich czytających, a zwłaszcza wypełniających tę kratkę w ankiecie PP. Mikołajewskiego i Stach, która mówi o śmieszności niniejszych rozważań: teraz też Wam do śmiechu? Po lekturze zacytowanego dokumentu tylko takie macie refleksje? I do autorów ankiety: a kiedy Państwa komentarz? Bo nie wiem: kupujecie to w ciemno i udajecie, że deszcz pada, czy reagujecie publicznie?

Marek Zarębski

My tu gadu-gadu, a żyto...

Prowadzimy małe wojenki podjazdowe, oceniamy na skalę lokalną, świat czy choćby dzielnica niespecjalnie zmieni się od wygranej jednej czy drugiej strony - tymczasem na wysokościach prawdziwej władzy trwają realne manewry opisywane przed laty w sensacyjnych powieściach. A pieniądze zarabiane, kradzione i przesyłane po wielokroć przewyższają to, co jest nam znane. Ot, taki na przykład poseł Palikot publicznie przyznał, że przetransferował na Karaiby sporą część swej niejasnej fortuny, w operacji "tak finezyjnej, że żaden poseł by się nie połapał". Wypada tylko domyślać się, że finezja tego miłośnika plastikowych atrap męskich przyrodzeń (publicznie czymś takim wymachiwał!) dopełniła się przy kwocie nieco większej od zwykłej stówy, czy nawet pięciu stów. Reszta świetlanej postaci rodem z PO już na pierwszy rzut oka do tak finezyjnych nie należy. Chciałoby się nawet powiedzieć, że ot, prostak jak drut, do formaliny chama i do muzeum w Sevres pod Paryżem, obok wzorca metra. Albo do gabinetu osobliwości godnych sprawdzenia przez posłankę Piterę Julię - słodkiej tej damie poświęciłem już nieco czasu, tu wszakże muszę odnotować, że przedmiot opisu ogłuchł jakoś ostatnio. No bo zamiast szukać dziury w całym, czyli ile kto wypił oranżad na dyplomatycznym przyjęciu za czasów "bandy PIS-owskiej" czyż nie łatwiej byłoby zaprosić partyjnego kolegę Palikota na szczerą spowiedź? Zwłaszcza po tak publicznym i donośnym wyznaniu?

Głuchota może oczywiście pochodzić ze stresu, jakiego posłanka doznała dowiedziawszy się, że tajne dokumenty świadczące o niecnych uczynkach poprzedniej ekipy rządowej spłonęły w jej ukochanym aucie. Jeden z blogerów Salonu24 urzędników, którzy zostawiają ważne papiery w aucie na niestrzeżonym parkingu nazywa wprost gamoniami. Ja mogę tylko dodać, że nie wiem, jaka jest forma żeńska rzeczownika "gamoń". Jak tam było tak tam było. Felietonista Michalkiewicz twierdzi wszakże, że głuchota posłanki Pitery to prosty wynik kalkulacji. Gdyby jej nie było prawdziwi sponsorzy zwycięstwa partyjnego przypomnieli by opornym boleśnie skąd im nogi wyrastają. Zatem dobry słuch - proszę bardzo, w filharmonii i wobec politycznych wrogów. W domu lepiej uszy zatkać i oczy zasłonić...

Tym bardziej, że grupa szturmowa nadobnej Julii ma inne główne zadanie - mianowicie likwidację CBA i Radia Maryja. To pierwsze nie jest jeszcze ustalone w szczegółach, być może wystarczy poszczuć psami obecnego szefa CBA, po czym obsadzić wakat swoimi ludźmi. Względem tego drugiego szczegóły zaś w ogóle nie są ważne, chodzi tylko i wyłącznie o to, by dołożyć, skopać i pogrzebać. Wszystko jedno jak - byle szybko. Ostatnio bowiem harcownicy TVN-u w osobie Andrzeja Morozowskiego przypomnieli o tym premierowi Donaldowi na łamach pisma zwanego powszechnie "Der Dziennik". Żadne tam wiercenie dziury w ziemi, panie Rydzyk! Żadne wody termalne i płynąca z nich niezależność! Ludziom trzeba wreszcie pokazać kto tu rządzi... No!

A propos rządzenia: nie bardzo jest dobrze rządzić bez pełnej kasy. A tej jak wiadomo nie wystarcza na lekarzy pracujących wedle unijnego już prawa, górników, nauczycieli i paru innych grup zawodowych, co to ujawnią się lada chwila z roszczeniami. Złośliwi żurnaliści wpadli więc na pomysł, by tę brakującą kasę uzbierał... Owsiak Jerzy! W stanie permanentnego grania za pomocą nie swojej orkiestry, najlepiej przez okrągły rok. Pojawiły się jednak głosy, że nawet tej systematycznie ogłupianej młodzieży nie da się już wmówić, że takie czynności to wolontariat, a nie żebractwo w czystej postaci. No i kto by wreszcie miał tyle cierpliwości by słuchać jąkały w styczniu, lipcu, październiku i dłużej jeszcze...

No więc nadchodzą ciekawe czasy! Skoro bowiem duet PP. Mikołajewski - Stach postanowili prześwietlić takiego gołodupca, jak ja względem jedynej rzeczy, jaką posiadam, to jest INTENCJI - to czyż politycy nie powinni trząść portkami bardziej, niż uprzednio?

Marek Zarębski

piątek, 18 stycznia 2008

Nareszcie jestem śmieszny!


Na stronie konkurentów www.abramowskiego9.waw.pl ukazała się ankieta dotycząca mojego blogu. Polecam! Szczerze, bez wykrętów! Jak to bowiem kiedyś powiadano: koń jaki jest każdy widzi, dalsze definicje zbędne. Wszyscy, zwłaszcza ci, których kiedyś dotknąłem, dotykam lub dotknę mogą tam wpisać iksa w dowolną krateczkę, wyrażając w ten sposób opinie o tym, co dzieje się na tej stronie. I o autorze, czyli mnie. Tu dodam: ładnie wymienionym z imienia i nazwiska. Pięknie dzięki! Toż amerykańskie powiedzenie „Źle czy dobrze – byle po nazwisku” funkcjonuje również u nas. Nie pamiętaliście o tym, Drodzy Państwo? Szykujecie mi triumf w jakichś przyszłych wyborach? Przyjaciołom się nie dziwię. Ale oponentom...

Trafiłem akurat na dzień, w którym z licznego zapewne grona respondentów ankietowych (pożyjemy – zobaczymy ilu was) pierwszy (pierwsza?) zakreślił opinię „Śmiechu warte”. I stąd tytuł tego wpisu. Oczywiście nie mam pretensji, to wolny kraj, każdemu wolno wyrazić zdanie. Po prostu obserwuję z zaciekawieniem, jak rzecz dalej się rozwinie. Śmiechu wart był ponoć Kaligula, późniejszy rzymski cesarz-ekscentryk. Tak, ten od konia w senacie. Śmieszny miał być plan przekopania Kanału Sueskiego - ale przekopano. Lot człowieka w maszynie cięższej od powietrza i zdobycie Księżyca. I mnóstwo innych, złych i dobrych rzeczy, złych i dobrych ludzi. Śmiechem można więc zabić – ale częściej śmiechem przedwczesnym można wynieść tak wysoko, że hej... Z tym zabijaniem to się tak bardzo nie lękam, cenzura już u nas nie obowiązuje. Na resztę spokojnie czekam. Z pozdrowieniami!

PS. Nie istnieje prawidłowa konstrukcja "Co uważasz o Stowarzyszeniu..." Winno być: "Co sądzisz o Stowarzyszeniu..." . Przepraszam - jestem polonistą, to mi nie dawało spokoju.

Marek Zarębski

czwartek, 17 stycznia 2008

Trwanie w permanencji

Takie sformułowanie jak w tytule zatrąca nieco "masłem maślanym". I dobrze - tak miało być. W wielkiej polityce i małej polityczce prowadzone dialogi przypominają od dwóch miesięcy dialog głuchego ze ślepym. Lub jak kto woli dwóch kompletnych jąkałów. Przy czym każdy uważa, iż działanie podjęte w ramach obowiązującego prawa, nawet bez zrozumienia jego ducha (a może nawet ZWŁASZCZA bez tego zrozumienia!), zabezpiecza go lepiej, niż polisa na życie w dowolnym towarzystwie ubezpieczeniowym. Rządowi zarządcy i zarządcy maści pośledniejszej, ot, choćby z naszego ZGN-u, kwitną w przekonaniu, że gładka i nic nie znacząca mowa, wymigiwanie się od nazywania rzeczy po imieniu, lawirowanie pośród mętnych przepisów zapewnią im jeśli nie długie trwanie, to przynajmniej względne poczucie bezpieczeństwa. Oby do wiosny! Licznik stuka, każdego miesiąca na osobiste konta wspomnianych zarządców wpływają pokaźne lub wręcz BARDZO pokaźne sumy pieniędzy - więc jest pięknie. I oby tak dalej.

Obawiam się, że to mylny błogostan. Na razie do Naczelnego Strażaka Pawlaka przyjechały żony górników. Nawet jeśli same herod-baby, to przecież nie z łomami w ręku i bez połamanych płyt chodnikowych. Spodziewanego dialogu nie było, pierwszy strażacki amant Rzeczypospolitej wymknął się ponoć bocznymi drzwiami, a usłużni dziennikarze natychmiast wyjaśnili, że rozmowy na temat uposażeń mężów-górników winny być prowadzone na innym szczeblu, mianowicie z dyrekcją kopalni. Problem polega wszakże na tym, że to zakład państwowy - zatem organem założycielskim, właścicielem jest Skarb Państwa. I w tym świetle wizyta u Pawlaka była jak najbardziej uzasadniona. W końcu wiejski przystojniak ma ów Skarb reprezentować.

Ci sami dyżurni tłumacze rzeczywistości usilnie kreują też dwie panie minister, zdrowia i oświaty, na jedyne fachowe osoby, niezmiernie zapracowane, ale zorientowane w przedmiocie sporu z lekarzami, pielęgniarkami i nauczycielami. Orientacja orientacją - a rozwiązania jak nie było widać, tak nie widać dalej. Panie minister produkują dokumenty, których nie ma, zwołują narady, które z powodu braku materiałów do rozmowy odbyć się nie mogą, bal trwa w najlepsze. Tam i siam pielęgniarki odchodzą od łóżek pacjentów, medyczni specjaliści usiłują pracować tyle, ile im Unia każe i zezwala, podwładni niejakiego Broniarza, przedstawiciela najbardziej socjalistycznego w treści i formie związku zawodowego nauczycieli grożą palcem i dziennikiem szkolnym. Nikt jakoś nie chce przyjąć do wiadomości, że jakiekolwiek zmiany W RAMACH obowiązującego systemu do niczego nie prowadzą. I żadna wygrana czy przegrana nie załatwia niczego - wadliwy jest system, a nie jego szczegółowe ustalenia.

Nie inaczej na naszym podwórku. Lokatorzy przemawiają do zarządców domu, ci im czasem odpowiadają. A jako rzekł poeta "pospolitość w kącie skrzeczy", pardon, tkwi tam w postaci kłębów psiej sierści, niemytej podłogi i kikutów poręczy w windach. No ale jest nowa firma sprzątająca (tu mnie aż zatkało ze wzruszenia). Uważny dopowie od razu: DWIE firmy sprzątające, nawet nie doszliśmy w czasie do połowy miesiąca, jak pojawiła się druga! Raz po domu miota się dupiasta blondynka, innym razem dwóch chłopów. Raz od rana, innym razem trochę później. Ktoś jednak wygrał przetarg, wypada się domyślać, że jego organizator dumnie teraz wypina pierś: znowu się udało! Co się udało? Ano oczywiście zaspokoić formalne wymogi, tak jasno zakreślone w odpowiednich przepisach. Czy jest czysto? Głupie pytanie. Jest prawidłowo - i to powinno wystarczyć.

Coś już pisałem na ten temat, coś mówiłem o bezsensie podobnych skarg i prorokowałem możliwą odpowiedź. No i się sprawdziło... Co mówię nie żeby wypinać pierś pod order - należy mi się tak samo, jak każdemu odkrywcy, że dwa i dwa jest cztery.

Odnotowuję w piśmie od Głównego Zarządzającego z Irysowej pozytywną zmianę: otóż z treści tegoż dokumentu wynika już, że ochroniarze mają strzec czegoś więcej, niż tylko mitycznego "mienia miasta". Może i mnie? Mojego spokoju? Byłoby miło... Bo sporo osób spośród naszych sąsiadów stale tkwi w permanencji przekonania, iż miasto to GŁÓWNIE my, nie żaden tam beton i cegła. Niestety z kąta złośliwie pytamy: a co z poręczami w windach? Co z odnowieniem klatek schodowych, zwłaszcza zaś zamalowaniem wyczynów tych "tfurców", którzy owe klatki upstrzyli kolorowymi plamami farby skradzionej najwyraźniej w po-rosyjskich koszarach?
Marek Zarębski

sobota, 12 stycznia 2008

Dni cudów w optyce kojarzenia

Ledwie dwóch kolesi, Donald i Radek, podpisało coś, co eufemistycznie zwie się Traktatem Lizbońskim, a co w istocie jest starą konstytucją eurosojuza, tak gremialnie odrzuconą przy pierwszym podejściu, a później przebraną w skórę owieczki - gdy poczęły i w naszym nadwiślańskim kraju dokonywać się cuda. Powie ktoś: i cóż w tym dziwnego, Donald cuda obiecał, Donald słowa dotrzymuje. Otóż nie Donald, ale jego mali i jeszcze mniejsi wyznawcy. A w ogóle cud polega nie na cudownym ukazaniu się jakiegoś świętego konterfekciku na szybie okna ZGM, czy nie daj Boże zmniejszeniu czynszów, szczęśliwości ekonomicznej tubylców lub powrocie irlandzkich emigrantów - ale na prostej zmianie nazewnictwa i pomieszaniu kilku pojęć, ongiś prostych i jednoznacznych. Jest to więc cud dla maluczkich, myślących wolno lub nieco już zdziecinniałych. Ale - opowiem po kolei...

Rzućcie najpierw Państwo okiem na ostatni mój wpis blogowy, traktuje o nowym podejściu do kwestii wykupu mieszkań w domach zbudowanych na zasadzie podobnej do naszego domu. W jakimś sensie to logiczne: właśnie uwłaszczono mnóstwo dawnych spółdzielców, zarządy spółdzielni broniły się jak mogły, nawet czyniąc sztuczny tłok przed swymi biurami. Czy najmując wybitnych jakoby specjalistów, którzy mieli prawnie zagmatwać to, co ustawodawca określił jako proste i nie podlegające idiotycznej interpretacji. Nie pomogło. Mnóstwo prezesów dawnych spółdzielni łka do dzisiaj z żalu, niektórzy będą niestety musieli przejść na tzw. emeryturę resortową, nie jest bowiem tajemnicą, że od agentów służb wojskowych i cywilnych w tym towarzystwie aż się roi. Logicznym jest więc, że następnymi do upominania się o wykup są w kolejce lokatorzy takich domów, jak nasz. Od lat obserwujący, że zarządcy z niczym sobie nie radzą, grają jakąś koszmarną melodię nie wiadomo dla kogo, straszą lokatorów, podrzucają im urzędowe pisma na wycieraczki i naliczają później odsetki karne, których zasadność jest w stanie obalić absolwent przedszkolnego kursu prawa stosowanego. Opisywaliśmy to tyle razy, że nie ma sensu czynić tego dalej, niejeden ZGM ze swą pracowitą działalnością ku chwale socjalistycznej ojczyzny dawno wszedł do Wielkiej Księgi Paździerzastych Rekordzistów - i już.

Gdyby więc nie byli idiotami uznali by, że czas ich wysiłków już się skończył, lepiej od jutra zakładać nowe skwery, kopać doły pod piaskownice i nie zawracać przedsiębiorcom budowlanym dupy fikcją przetargów, które udać się nie mogą, ponieważ na przykład nasz dom to nie skład martwych desek, ale zbiorowisko całkiem żwawych, upierdliwych osobników ze sporym temperamentem i takąż wiedzą prawną. Na czymże tu wspomniana fikcja ma polegać? Ano na tym, że czynności dawniej semantycznie proste, jak naprawa sufitów, podłóg, odpadających ścian i przemakających fundamentów od wczoraj nazywa się, UWAGA! - POPRAWĄ MIKROKLIMATU!

Co się więc stanie w najbliższej przyszłości? Otóż może przetarg na "poprawę klimatu" wygrać jakiś niezorientowany właściciel firmy budowlanej. Na skutek fałszywych opowieści dzielnych urzędników będzie sądził, że pod wskazanym adresem czeka już na niego brama triumfalna i ludzie w kolejce do oddania kluczy do własnych mieszkań. Wystarczy dalej zapacykować to i owo na olejno, pokropić jakimś zapachowym świństwem, zdobyć podpis naiwnego mieszkańca - i zainkasować gotówkę w kasie ZGN-u. Mikroklimat poprawiony! Rzeczywistość będzie jak wiecie zgoła inna. Nie żaden tam łuk triumfalny, lecz ciepłe "spierdalaj", człek spieszący rano do pracy nie ma czasu na pieszczoty. Nie żadne ułatwienia dla marudnych malarzy i tynkarzy - ale ostra kontrola i uświadomienie naiwnemu, że taki na przykład X ma do wymiany nie pięć i pół kafelka, jak twierdzi jakaś pani inżynier, ale całą ścianę kafelków w kuchni czy łazience. I albo robisz bratku wszystko, albo... było wyżej. Zakładam się, że już tego nie wytrzyma żaden przetargowy zwycięzca. Zwłaszcza że co lepsi polscy kafelkarze wykładają glazurą Irlandię, a czarniawego mieszkańca Kaukazu nikt rozsądny do domu nie wpuści nawet z nakazem prokuratorskim.

Tymczasem lokatorzy uprzedzali: najpierw usunięcie wad podstawowych domu, potem ocena tych prac, później rozważenie dalszych kroków. Administracja wie lepiej, jest w końcu prawdziwie europejska i jak zwykle zaczyna "od dupy strony". Nie od fundamentów, ale od "upimpolenia" lokatorów, zmuszenia ich do czegoś, przed czym jak na razie skutecznie się bronią. Tak to w każdym razie przedstawione jest w opisie przetargu. Chcą dobrze? Być może. Czemu więc dziwnie jestem pewien, że wyjdzie jak zwykle? Nie lepiej ten dom po prostu sprzedać lokatorom i zdjąć sobie z głowy te wszystkie pokraczne wysiłki?

Ale sama POPRAWA KLIMATU podoba mi się. Jako osiągnięcie wybitnego językoznawcy, chyba ze starej dobrej szkoły niejakiego Josifa Wissarionowicza, zwanego Stalinem. Czyż to nie on wymyślił "prawa obywatelskie"?

Marek Zarębski

czwartek, 10 stycznia 2008

A jednak się kręci...

Za informacjami ze strony naszych przyjaciół z Mickiewicza 65 chcę poinformować Państwa, że w materii potencjalnie możliwego wykupu naszych mieszkań dobrze jest przeczytać tekst z "Gazety Prawnej". Link do tego materiału:

http://finanse.wp.pl/kat,69476,wid,9525836,
raportwiadomosc.html?rfbawp=1199278131.492&ticaid=15271

Serdecznie doradzam lekturę. Może z niej wynikać ni mniej ni więcej, że nie jesteśmy wcale tacy bezbronni wobec otrzymywanych pism odmownych, dotyczących wykupu właśnie. A irytacja ich autorów to nic innego, jak reakcja na widok wymykających się spod urzędniczej kontroli wpływów.
Marek Zarębski

poniedziałek, 7 stycznia 2008

Takie tam impresje...

Nie tak dawno przyznawałem się publicznie do praktyk handlowych odbywanych w pewnym praskim małym sklepiku. I oczywiście nie zamierzam wycofywać tego tekstu, jest prawdziwy. Później kogoś na piśmie ugryzłem w łydkę, może naruszyłem jakieś dobra nieokreślone - w każdym razie starym zwyczajem dostałem na prywatnego maila zgryźliwą epistołkę jak to źle się dzieje, gdy prascy proletariusze biorą się do opiniowania tego czy owego. Fakt - to dramat! Gdyby rzecz całą pozostawić ziomalom z Psichkiszek i Pierdzichowa na pewno byłoby lepiej. Bo nie masz to jak ich właśnie ostrość widzenia problemów i wszelkich innych rzeczy! Cóż, lata całe wmawiano ich rodzicom jaką to są solą ziemi... Ja nigdy takich złudzeń nie miałem. Ale wewnątrz jakoś na logikę typu "Praga - to nie może mieć racji" zgodzić się nie chcę. Dlatego krótki apelik do polemisty: chcesz durniu wojować na tej płaszczyźnie to napisz coś o swoim miejscu urodzenia jak ja to już uczyniłem przed paroma laty o swoim! Poniżej tekst oryginalny, można sprawdzić wydawnictwo, datę itd.

========================================


Praski przestwór

Dzisiaj oglądam go z drugiej strony rzeki - dosłownie i w przenośni. Oto coraz bardziej pod jesień zamglona i oddalająca się Praga, dawna miłość i dawna nienawiść. Czego było więcej? Realnych triumfów, prawdziwych młodzieńczych złudzeń - czy zwykłych rozczarowań, draństwa i zaplutych twarzy?

Tam się urodziłem i spędziłem wiele lat. Wiele razy po niedługich oddaleniach wracając. Jakbym nie mógł uwolnić się od miejsca - a tyle razy jednako chciałem i nie chciałem. Więc magicznego miejsca?

Dzisiaj specjaliści praskich historii wracają do okropnie zamierzchłej historii: osiemdziesiąt, sto lat temu. Pewnie to ważne. Dla mnie ważniejsza jest własna, arbitralna pamięć. Rodzaj niekoniecznie porządnych obrazów, słów, cudzych i własnych gestów - mogły najwidoczniej zaistnieć tylko tam, skoro nigdy się nie powtórzyły. Praski przestwór okazał się po latach niepowtarzalny. Większość z tych, którzy tamte klimaty w jakimś sensie czują przemieszczali się tradycyjnie. Ze starej Pragi na nową, ledwie rzut kamieniem. Było liceum "Rudego Barbosa", licho wie dlaczego ten ponoć brazylijski bohater zastąpił poczciwą panią Rzeszotarską. Pierwsze dżinsy z ciuchów na Lubelskiej, oczywiście za bony. Wagary na tyłach ZOO. Wspinanie się na oczach zdumionych panienek na starą wieżę spadochronową… No - może niektóre nie były zdumione, raczej pukały się w czoło.

A potem awans na drugą stronę rzeki. Studia, dalej garnitury, praca, dzieci. Nudna klasyka.

I nagłe powroty. Na Pragę rzecz jasna. Zdumienie: jakże się to stare mieszkanie skurczyło!

-------------------

Przedtem było ogromne. Po widocznej z balkonu szerokiej ulicy Wileńskiej, pomiędzy tramwajowymi szynami, maszerowała ruska armia. W kierunku "Ruskiego domu" na rogu Targowej. Taki był obyczaj początku lat pięćdziesiątych… Nikt nie pisnął, może prócz dzieci podawanych "wyzwolicielom" do podrzucania w górę. Trafiłem na słabszego wojaka, tylko przycisnął mnie do szerokiej jak lotniskowiec paradnej czapy. Tak przejechałem z dziesięć metrów, ponoć z ponurą miną. Lądowanie na wysokości krawca Łąpiesia. Kilkanaście lat później tylko raz popatrzył wprawnym okiem na chuderlawą postać i zadysponował: przyjdź pojutrze, spodnie będą gotowe. Były. Cóż za cudownie skrojone spodnie! I tanie. Bo targów uczył mistrz Duszyński, sklepik warzywny "po schodkach" na Zaokopowej.

W najstarszej części pamięci najpierw przesuwające się po suficie cienie. Potem drżenie podłogi i senne pomrukiwanie pozostałych, śpiących domowników. Sporo ich, jeden pokój na rodzinę trzypokoleniową. I chwatit, mawiano w kwaterunku. A jednak to tam było poczucie bezpieczeństwa! Zamykam oczy by widzieć dokładniej, zamiast zbliżenia pojawia się pytanie: a co stało się potem, z kolejnymi tam spędzonymi latami? Co z ludźmi? Co z moim sąsiadem z piętra niżej, z parteru, pierwszego piętra? Co z ciepłą latem bramą i wyziębioną zimą klatką schodową?

Moja Wileńska trwała lata całe. Po prostu skała, miłość i zakała. Jak się jej pozbyć, skoro nie dało się tam później mieszkać? Na co ją zamienić? Szybko, zanim przyjdzie Mokotów z całą swoją podrabianą elegancją. I konfliktowym bytem pośród aroganckich młodych komiwojażerów (doradca handlowy), weterynarzy spod Ostrołęki, czy Wyższych Urzędników Ministerstwa Śmiesznych Kroków.

-----------------

Głowa wykonuje dziwaczną pracę: miesza pojęcia i osoby z różnych pięter i epok. Cóż, takie prawo głowy… Oto przywożę na Pragę czarno-biały telewizor, najcenniejszy łup ze znajomego sklepu, tuż po odwołaniu stanu wojennego. Dumny ustawiam go na starym stoliku, coś mruga w poprzek ekranu, ale to bez znaczenia. Jest OK! Jutro, to znaczy jutro za dwa lata, sprzedam go dzień przed Wigilią, to przesądzi o nieco weselszych świętach. Pogapimy się już w kolorowy ekranik, pal sześć, że mniejszy i zamglony. Zimno, cholernie zimno, kto zamknął składzik węglowy na Małej? Potem położę się na stary tapczan, zapalenie korzonków nerwowych, pielęgniarka robi mi zastrzyk. Zaczną się po nim jakieś drgawki, chyba zapomniano sprawdzić, czy nie jestem uczulony na lek. Kto na Pradze choruje na uczulenia? Minie, pewnie że minie, nie mam czasu na pierdoły, jutro wyjeżdżam ze Sławkiem na ryby! Chociaż nie, to niemożliwe, jeszcze nie umarła cicha, pogodna staruszka mieszkająca w jego przyszłym mieszkaniu. Najpiękniejsza śmierć na Zaokopowej: w maju jak marzenie, we śnie, bez udawanej rozpaczy bliźnich. Po prostu ciach - i nie ma. Sławek, kiedy już nastanie, zasadzi przed oknem niewielką choinkę. Jeśli uważniej przyjrzeć się jej gałązkom widać pomiędzy nimi szczura Zbyszka. Takie tam laboratoryjne, a nie śmietnikowe bydlątko… Zbyszek uwielbiał pijać w moim towarzystwie, opowiadałem mu rzeczy, o których chyba przedtem nie słyszał. Stół, jakieś napitki, dobra zakąska. Szczur schodził z szafy i drobnymi ludzkimi łapkami obrabiał kawałek wędliny z półmiska. Nawet nam powieka nie drgnęła - obgadywaliśmy pobyt jego syna w Ameryce. Prażanie właśnie podbijali świat!

Wracam na górę, tylko piętro wyżej, już pora na wystukanie kolejnego absurdalnego tekstu dla mojej gazety. Hasło stale to samo: górą nasi! I odzew znany: bo nasi to ci, co górą. Kuchnia, mechaniczna maszyna do pisania, mnóstwo hałasu aż do świtu. Wiele lat później ostry zarzut: to co, pracowało się w komunistycznej prasie? Słaba obrona: a była naonczas inna? No i przecież ja tylko z konieczności, w gazetce dla dzieci. Nie zrozumieli. Obcy kapitał, oni nie muszą rozumieć.

-------------------

Moje praskie wspomnienia pachną czasem smażonymi żeberkami. Przyrządzaliśmy je z kolejnym sąsiadem w aparacie do smażenia frytek, kiedy jego zadąsana żona wyjechała do belgijskiej siostry. W tej migawce już tam nie mieszkam, wynajmuję pokój jakimś prostakom spod Wałcza, albo Kołobrzegu. Dlatego trzeba dbać, aby z tymi żeberkami w brzuchu przez pomyłkę, czy nawyk nie pójść "do domu na górę". Jeszcze u siebie trafię na obcych.

Praskie wspomnienia to także zapach kiszonej kapusty i chemikaliów z fabryki na Szwedzkiej. Szedłem romansować - ale zapachy były tak dla okolicy naturalne, że nie przeszkadzały. Wcześniej jeszcze, w połowie lat pięćdziesiątych struga fabrycznych ścieków płynących wzdłuż ulicy była tęczowa.

Kolory… Kiedy moje sto lat temu, zaraz po ruskich defiladach, zaciskałem mocno powieki - biegały pod nimi wywołane ciśnieniem małe, czerwone punkciki. Poruszały się po zgrabnych okręgach. Potrafiłem przenieść je na sufit pokoju na Wileńskiej. Miałem swoje planetarium. Po latach w trakcie badania wzroku na prawo jazdy pielęgniarka pokazuje mi jakieś światełko w rogu ciemnego pokoju. Jaki to kolor? Nie wiem… I raptem jak objawienie ta wileńska czerwień spod zaciśniętych powiek. Czerwone! Przedłużyli ważność dokumentu.

W materii kolorów zieleń to nie las, ale Park Praski. To kolor świeżo pomalowanej w tym parku ławki. Jaki więc kolor ma moje poczucie bezpieczeństwa wyniesione z tak długiego oglądania ciemnawego pokoju na Wileńskiej? Bo ciemny pokój bez wątpienia był zawsze w jasnym kolorze…

------------------

Ludzie: można wręcz wytarzać się w tej przewspaniałej menażerii! Lub stworzyć z niej dwa pułki wyspecjalizowanego wojska - nie ma armii, która by się im oparła! I nie dlatego, że spora część to adwokaci, aktorzy, malarze i lekarze. Ci akurat nadęli się, pękli i minęli. Ci, o których myślę świsnęli by karabiny wrogom. Albo tanio odkupili na odroczoną spłatę. Albo tak zmajstrowali, żeby strzelały do tyłu.

Odwieczny, urodzony na mojej Pradze dylemat: dlaczego żona alkoholika toleruje chorobę, ale wypomina choremu słabą wolę? Przecież słaba wola to kwintesencja alkoholizmu…

----------------

Miłość i nienawiść: pan, panie Marku, ma przecież kompletne życie! To na co pan narzeka?

Jak wszyscy prażanie z Mokotowa, Woli, Wrocławia i spod Paryża: na zbytnią równoległość uczuć. To gorsze, panie doktorze, od czeskiej niesłychanej lekkości bytu.

Marek Zarębski

niedziela, 6 stycznia 2008

Zimowe kwiatki

Niedawno pisałem o zastrzeżeniach wobec firmy ochroniarskiej, która wygrała przetarg na ochronę naszego budynku. Okazuje się, że "Uniwersum" jest... zakładem pracy chronionej! Nie wdając się w szczegóły - wynika z tego tyle, że ich pracownicy, jeśli tylko są w jakimkolwiek stopniu niepełnosprawni, ergo mają na przykład grupę inwalidzką NIE MOGĄ pełnić 24-godzinnych dyżurów. Prawo w tej materii jest sformułowane jasno. Czas pracy osoby niepełnosprawnej nie może przekraczać 8 godzin na dobę i 40 godzin tygodniowo. NIE MA MOWY O PRACY NOCNEJ!


Od siedmiu dni mamy tymczasem do czynienia z sytuacją, w której JEDEN ochroniarz (powinno być DWÓCH!) pełni dyżur od siódmej rano jednego dnia do siódmej rano dnia następnego. Nie jestem w stanie sprawdzić czy ktoś ma grupę inwalidzką czy jej nie ma. Podejrzewam, że co najmniej dwóch miało. Pierwszy był inwalidą ruchu, drugi z całą pewnością miał przypadłość, którą jako nie-medyk mogę określić mianem astmo-podobnej - zmiana temperatury otoczenia podczas wyjścia na dwór z ciepłego pomieszczenia piwnicznego spowodowała gwałtowny, niepohamowany atak kaszlu.

Pytania: kto wiedział o statusie "Uniwersum" i czy w związku z faktem, iż jest to zakład pracy chronionej zapoznano się z zasadami podziału dyżurów pracowników tej firmy? Kto w samej firmie "Uniwersum" dopuszcza się łamania prawa i co zamierza z tym fantem zrobić?

Na koniec dodaję: jest nam wiadomo, iż zakłady pracy chronionej znajdują się pod szczególną opieką Państwowej Inspekcji Pracy i... Izby Skarbowej. To drugie wynika zapewne z dofinansowań, jakim podlegają miejsca pracy osób niepełnosprawnych. Czy prawdziwym jest twierdzenie, że zacząć "bal" z Izbą Skarbową to znacznie gorzej, niż opluć samochód komendanta miejscowego posterunku?

Ładne zimowe kwiatki, prawda?

Marek Zarębski

sobota, 5 stycznia 2008

Obrazki z wystawy

Kiedy kończą się zapasy lud rusza na łowy. Już nie te świąteczne, pełne ryzykanckich decyzji za pożyczone pieniądze. Teraz idzie chemia, podstawowe kosmetyki typu pasta do zębów i proszki do prania, mąka i cukier, których zapasy nadszarpnęły wyczyny piekarnicze pań domów. Niektórzy przypominają sobie też, że skarpetki dziurawe, a zima z minus dziesięć to pora na długie gacie. No więc wszyscy ci cierpiący na opisane niedostatki ruszają na łowy w nadziei, że teraz czeka ich wyłącznie wyprzedaż i niskie ceny. Niestety. Na tej drodze łez czekają ich tylko wnyki i inne zasadzki.

Supermarket ze swej natury jest doskonałą wystawą typów ludzkich, różnistych „zatroskanych ojców”, co to prócz pampersów przemycają na dnie wózka dwie półlitrówki „w promocji ze szklanką”, czy damulek kupujących sztuczne pelisy przymocowane do sztucznego futerka. W ostatnim przypadku gołe schaby wystające spod przykrótkiej kurteczki okazały się przy panujących minusowych temperaturach nie takim najlepszym pomysłem – i coś z tym wreszcie trzeba zrobić. Popieram: zgrabne tyłeczki zawsze były od jesieni szczelnie zasłonięte, na wierzchu nosiły się wyłącznie odrzuty z eksportu i trzecie gatunki.

Czy ja mam coś przeciwko wódczanym promocjom? Skądże! Sam często wpadam do sklepu i pytam czy dowieźli już tę partię towaru, którą można kupić taniej, bez flaszki, jako że spożyję wszystko na miejscu, pod krakersa. Nie dowieźli. Trudno. Sztuczny kożuszek jeśli grzeje naprawdę jest OK. Zwłaszcza gdy człek zatroskany o dobro narodu pomyśli, że może uratować kilka odmrożonych modnymi wyczynami jajników, ergo w przyszłości przynieść temuż narodowi nowych przywódców rolniczych blokad.

Najciekawsze wszakże jest dla mnie oglądanie rzeczy, o których nigdy bym nie pomyślał, że w ogóle mogą zaistnieć. Na przykład butów jednorazowych, post-radzieckich czapek uszanek, dziś sprzedawanych jako wynalazek Eskimosów, autoalarmów udających policyjną syrenę (przecież od tego się ucieka, to nie przyciąga niczyjej aktywnej uwagi!!!), czy nakładek na pedały auta marki Cinquecento tak szerokich, że żaden pedał po ich zainstalowaniu nie da się nacisnąć bez naciskania sąsiedniego. Są jeszcze nieśmiertelne fioletowe neonki, również w zapalniczkach i spryskiwaczach szyb, węże na pasy bezpieczeństwa i autonawigacje bez mapy Polski. Nie ma sensu wymieniać dalej. Ludzie to kupują, sam widziałem – co oznacza, iż sprawdza się teoria, że żaden prawdziwy przemysł nie zaspokaja potrzeb ludności, ale je stwarza od podstaw. Z pożytkiem dla kupujących: przecież facet, który nachla się na ulicy promocyjnych wódek z promocyjnymi szklankami może powiedzieć żonie, że specjalnie dla niej stał w długaśnej kolejce tylko po to, by te szklanki, odrzuty z eksportu, kupić i podarować zagniewanej. Ginie starożytna sztuka robienia tak zwanych „łabądków” z kapsli od butelek... I niechaj ginie! Niedługo jakiś mądrala wpadnie na pomysł, by do półlitrówek promocyjnych dodawać smoczki z pozytywkami. To przecież tak uspokaja nie przewinięte niemowlęta...

Gdy już po napatrzeniu się na cuda tego świata wróciłem do domu zadzwonił telefon. I otrzymałem wspaniałą propozycję: otóż jeśli zaraz wpłacę 10 złotych na wskazane konto to za tydzień pojadę na wycieczkę do Częstochowy. Z obiadem! Będę nawet mógł wleźć na kolanach na jakąś górę, pani nie była pewna na jaką, ale to pewnie bez znaczenia. Warunek tylko taki, że przymusowo należy wysłuchać wywodu na temat wełnianej pościeli i garnków z podwójnym dnem. No to jest proszę Państwa czysty zysk! Gdzieś tylko w głowie szumi stare przysłowie wyniesione z łacińskiej klasy, chadzałem do niej od czasu do czasu: „timeo Danaos et dona ferentes”. Obawiam się Greków nawet gdy niosą dary... Bo podstęp jakiś w tej prawie darmowej wycieczce być musi, to pewne.

Marek Zarębski

czwartek, 3 stycznia 2008

Konkurencja nam się obudziła! Witamy!

A konkretnie strona www.abramowskiego9.waw.pl. Ponieważ dzisiaj jestem w nieco wisielczym nastroju zamierzam trochę sobie pożartować - kto nie lubi niechaj przerwie czytanie w tym miejscu, potem reklamacji nie przyjmuję. Będą brzydkie słowa, a może nawet insynuacje. Uprzedzam jednak co bardziej zadziornych, że pozwać autora za felieton - a to JEST FELIETON - jest trudno, zaś udowodnić mu złą wolę jeszcze trudniej.

Otóż wyszły na wspomnianej stronie konkurentów dwie sprawy: bałagan świąteczno-noworoczny i problem ochrony. Dla porządku przypominam, że zajęliśmy się tymi kwestiami w tekstach z 28 grudnia 2007 r. ("Dlaczego byłem upierdliwy - a będę jeszcze bardziej") i 30 grudnia 2007 r. ("Zapomniane prawa"). Konkurencja wysłała swe faksy 2 stycznia tego roku. Szkoda tylko, że do prawdziwych sprawców całego zamieszania - jako do osób, które mogą nam pomóc! Tak, proszę Państwa - autorami najmu dozorcy przez wyspecjalizowaną firmę pośredniczącą oraz jak najtańszych ochroniarzy są urzędnicy z Irysowej właśnie! Teraz wnioski proszę sobie wyciągać samemu... Jak oni na Boga mogą nam pomóc?

Więc dalej nie to jest ważne, iż widzimy pewne rzeczy nie tylko ostrzej, ale też wcześniej. Ważne jest to, że konkurenci najwyraźniej nie chcą dostrzec kruchości rozumowania, na jakim oparte zostało angażowanie ochroniarzy przez urzędników Irysowej. A tu jest pies pogrzebany! To wszystko zostało przecież jasno wyłożone we wspominanym już tyle razy piśmie Urszuli Liwińskiej! I z tego "dokumentu" można wyciągnąć jasne wnioski: śmierdzenie ochroniarzy może mieć miejsce, byle by strzegli mienia miasta. Jak mają to czynić? Tajemnica mundialu... My to nie "Miasto", my to tylko posłuszni dostarczyciele forsy wpływającej co miesiąc do odpowiedniej kasy, bez prawa do jakiejkolwiek kontroli, czy wpływu na wydatki. Chcemy czystych i nie śmierdzących facetów? To dopłaćmy, oczywiście do tej samej kasy i na tych samych prawach: płacić TAK, mądrzyć się NIE. Z innych pism, które odbierałem jeszcze jako przedstawiciel lokatorów wynikało, że marnotrawienie publicznych pieniędzy na sprzątanie przez firmy pośredniczące typu "krzak" może się dokonywać, bo przecież wszystko odbywa się w majestacie prawa! Zapytałem kilka dni temu w swoim tekście, czy urzędnika, który toleruje ponad roczne totalne nieporządki na podległym swej opiece terenie, który głuchy jest na liczne skargi i apele formułowane telefonicznie i na piśmie przez różne zespoły ludzkie, który widzi, jak nieuczciwy bałwan zbiera co miesiąc kasę za niewykonane usługi porządkowe MOŻNA NAZWAĆ WSPÓŁSPRAWCĄ PRZESTĘPSTWA. Dzisiaj powiem wprost: można go co najmniej podejrzewać o współsprawstwo!

Draństwo dokonuje się dalej. Czy ktokolwiek z Państwa policzył ochroniarzy pełniących dyżury od 31 grudnia 2007 roku do dnia dzisiejszego? Powinno być ich dwóch na zmianie, za to płacimy (bo "Miasto" to także my, Pani Liwińska!). A ilu jest naprawdę? Nie, nie w dokumentach. W tak zwanym realu, na dyżurach. Otóż Uniwersum stosując klasyczny nieuczciwy dumping wygrało przetarg na ochronę naszego budynku NIE MAJĄC ludzi do wykonywania tej czynności! Jeżeli urzędnik decydujący o przetargu nie zapytał o to (czy mają pełną obsadę) przed ogłoszeniem wyników konkurencji - powinien sobie poszukać innego zajęcia. Jeżeli zapytał, wiedział, ale nie powiedział to znaczy, że istnieje podejrzenie o działania pozaprawne. Jeżeli natomiast uczestnik przetargu, Uniwersum, ukrył przed komisją swoją niemoc - powinno się z nim NATYCHMIAST rozwiązać umowę i zażądać odszkodowania. Jest też najgorsza możliwość: wszyscy o wszystkim wiedzieli. Podjęli jednak tę grę, by wykazać się przed swymi przełożonymi: proszę, osiągnęliśmy prawdziwy sukces, płacimy sto złotych mniej, należy nam się po pięć tysięcy nagrody za gospodarność... Moje wy bohatery - weźmiecie, weźmiecie co wam się należy...

Na razie jest tak, że awaryjnie przeniesiono do ochrony naszego domu trzech facetów z innych placówek, byle przetrwać, byle zatkać dziurę. Nieważne, że nikogo nie znają, że nie mają pojęcia co należy do ich obowiązków i jak wchodzić w interakcję z lokatorami. Byle przetrwać, byle jakoś do przodu, w końcu licznik stuka. Czy płacimy w tym czasie za pełną obsadę? Nie wiem. Mogę się jedynie domyślać, że tak. I jak teraz wygląda śmierdzenie członków poprzedniej ochrony wobec "niepełnego osobowo" śmierdzenia obecnej ekipy? Nie, nie, mili Państwo - nie jestem ich, tych poprzednich, obrońcą. Dość zaleźli mi za skórę swoimi ułomnościami niekiedy wręcz wykluczającymi postrzeganie świata, mądralowaniem się na każdy temat itd. Tylko przypomnijcie sobie teraz kto i kiedy wieszał psy na tych, którzy tu przed laty odśnieżali chodnik i ulicę, warowali w kotłowni by widzieć wejścia do obu garaży i wszystkich klatek schodowych. Kto ich z tej kotłowni wygonił pod jakimś bzdurnym pretekstem kradzieży, której nie było? A ci, którzy to sobie przypomną niech też pomyślą, że co zmiana to gorzej i gorzej. Za rok przyjdzie pewnie nam podawać tlen kolejnej zmianie, może karmić dożylnie słabszych lub czytać bajki na dobranoc najstarszym stulatkom. Tak czy siak NIKT, ale to NIKT nie chciał poważnie o tym rozmawiać na zebraniach ogólnych kiedy jeszcze ja je zwoływałem. Padały za to wzniosłe uwagi, że gdy sprząta firma pośrednicząca, to w razie bałaganu można ją nawet pozwać do sądu. Do pana, który opowiadał takie pierdoły: to czemu jeszcze ich pan nie pozwałeś? Bo prawda jest taka, że Kowalskiemu można dać w mordę, Wiśniewskiego jakoś inaczej sponiewierać, Abackiemu nawrzucać kilo grubych słów - a instytucję można w d... pocałować?

Zatem na koniec tradycyjne pytanie: kto nadal uważa, że w kamienicy wszystko jest OK i zebranie ogółu to tylko niepotrzebny trud?

Marek Zarębski