niedziela, 5 lutego 2012

Zima

Jak się w Polsce żyje zimą? Oj, cóż za temat, przecież to wie każdy…

A jednak czasem staje człek przed problemem jak wytłumaczyć to komuś, kto od lat siedzi za oceanem, niby w podobnych warunkach klimatycznych – ale nie takich samych. W Polsce zimą żyje się dziwnie. I chyba najlepiej widać to w światku osób zmotoryzowanych.


Za czasów, w których jeździłem autami z epoki faraonów zaopatrzyłem się w kilka urządzeń, które dzisiaj, w mroźny lutowy poranek są czymś, bez czego w ogóle nie ruszam się z domu. Przewody pożyczkowe akumulator-akumulator, prostownik do ładowania, odmrażacze do zamków własnego pomysłu, trochę zimowego płynu do chłodnic i spryskiwaczy, różne oleje silnikowe i silikon do gumowych uszczelek drzwi. To teoretycznie ma służyć mnie samemu i innym w potrzebie. Mógłby więc ktoś pomyśleć, że dzięki tym starym zakupom czynię dobro wokół – a ludzi wdzięczni są i mili. Niestety… Nic bardziej mylnego.

Sytuacja: nie można odpalić auta, rozrusznik nie kręci, albo kręci „jakoś tak niemrawo”… Dialog: - Zmierz mi proszę napięcie w akumulatorze. Ja: - OK., ale w stanie spoczynku i bez obciążenia taki pomiar nic nie daje, o niczym nie mówi… - Mierz, nie gadaj!- Mierzę, wychodzi jedenaście i pół volta. - No widzisz, jest dobry! - Nie, nie jest! Koleżko miły, spróbuj odpalić, zobaczymy co miernik wtedy pokaże… Pokazuje cztery volty, za drugim razem spada niemal do zera, rozrusznik nie obraca się ani razu. – Co jest do diabła, masz coś uszkodzonego w tym mierniku, mój akumulator nawet na jesieni kręcił jak oszalały, nie mógł przecież zdechnąć tak sam z siebie…

Mógł. I zdechł właśnie zimową porą. Nic tu po mnie, żadne tłumaczenia do dorosłego faceta nie trafiają. Nabzdycza się i robi wrogi: nic mu nie pomogłem, jestem winien. Może gdybym postarał się bardziej… A wiesz co, drogi kliencie: całuj psa w nos. Cuda od ręki, bardziej skomplikowane rzeczy na jutro, cudowna reanimacja akumulatora na święte nigdy.

Telefon i głos po drugiej stronie: - Co to jest, odpalam, a moje auto robi bźźźźcik-bźźźcikcik, puff – i staje. Ja: - Czy udało ci się kiedyś wyleczyć krowę przez telefon? Nie? To czemu domagasz się ode mnie, bym we współczesnym, zelektronizowanym aucie tak właśnie postąpił? On: - No widzisz, trzeba było tak od razu, nie chce ci się, to mów…- Bach, słuchawka leci na widełki. Mam kolejnego wroga.

Zamarznięty zamek, co robić? To sąsiadka, przemiła zresztą. Dziecko wie, że najpierw ogrzać. Zamek - nie sąsiadkę! Ale dorosły stracił już najwidoczniej dziecięcą spontaniczność – i nie wie. Jak ogrzać? Na przykład przykładając w okolice zamka butelkę z jak najgorętszą wodą. - No dobra, tak zrobimy… Więc tymczasem parzę sobie herbatę, w końcu jest minus piętnaście, a zniesienie gorącej butelki nie wymaga asysty. Po kilku minutach rzut okiem przez okno: butelki najwyraźniej nikt nie zniósł, pod zamarzniętym autem stoi „Pogotowie zamkowe”. I to jest dopiero dramat: wezmą od nich (bo to para, jest i chłop w domu!) co najmniej stówę za dojazd, będę miał kolejnych wrogów. Ale sobie nagrabiłem…

Do wiosny będzie tych wrogów armia. Jak się żyje w Polsce zimą? Do bani. Od jutra nic nie wiem, niczego nie pamiętam, mam dwie lewe ręce i ostrą grypę, nigdzie nie mogę wychodzić. Tak będę trzymał do pierwszej zieleni.

M.Z.
Fot. fakt.pl

Brak komentarzy: