O ludziach, ludzkich i diabelskich sprawach - i wszystkim o czym chcę coś powiedzieć. M.Z. to Marek Zarębski. Strona zawiera treści ujęte w formę słowa pisanego. Wszelkie zatem pretensje przyjmuję również TYLKO W TEJ FORMIE!
środa, 15 lutego 2012
KRAINY ZAPOMNIENIA - cz. II
Autor listu do redakcji i mój informator jest hodowcą bydła. Załóżmy, że ma na imię Marian, ale wszyscy mówią tu na niego po prostu Manio. Wiedzie mu się dobrze, na tyle dobrze, że może niekiedy wspomóc sąsiadów. Na przykład gdy muszą natychmiast spłacić zaległe mandaty. Podczas drugiej wizyty przedstawia mi ich po kolei: Franek z Kurpiów, to barwna postać, bo najbardziej bierze w skórę, dentysta Ewaryst, kozackie albo cesarskie imię, ale on spod Gdańska, więc jest usprawiedliwiony. W oddali pan milicjant Fota, nie, on nie będzie się pospolitował żadnymi rozmowami z jakimś żurnalistą, wicie-rozumicie nie było rozkazu. Tych ludzi, z wyjątkiem Foty rzecz jasna, łączy jedna cecha: wszyscy są posiadaczami doskonałych turystycznie terenów nad jeziorem Bełdany. To znaczy – one na razie są rolnicze. Ale odrolnić to dla władzy jak splunąć – jeśli oczywiście chce spluwać. Coś tam na razie właściciele w tych krzaczorach sieją, coś tam uprawiają, nie znam się na tym, więc nie dociekam zbyt szczegółowo.
Najciekawszy w zestawie jest Ewaryst. Twierdzi, że kiedyś odkryto u niego raka. Przyjechał na Mazury, kupił ileś hektarów piachu i błota wrzynających się w jezioro zgrabnym półwyspem, jedno wrzucił w drugie (albo odwrotnie) i na powstałej w ten sposób ziemi posiał zioła. Miał umrzeć – ale nie umarł, choroba przeszła w stan uśpienia, potem zaczęła się cofać. Legenda - nie legenda, kto tam będzie dociekał, jak było naprawdę... Rzeczywiście na jego działce stoi potężna suszarnia, zapach mięty zbija wręcz z nóg. Podobno ktoś od dłuższego czasu donosi do miejscowej władzy, że Ewaryst niczego nie sieje, tylko żyje z wynajmowania przestrzeni pomiędzy nadbrzeżnymi drzewami turystom. A zęby plombuje niechlujnie i boleśnie, za to drogo. No i gnoja faceta ile wlezie. Faktycznie – suszarnia znajduje się tuż obok linii wody, zbudowana jest na złomkach starego siedliska, zgodnie z prawem nie dotyczą jej ograniczenia zabudowy nadwodnej. Można stawiać dom tak, że z tarasu da się włożyć nogi wprost do jeziora. Siedlisko, panie, siedlisko! A cała reszta doskonale nadaje się na biwak. Ewaryst powiada, że chce rozbudować suszarnię, by mogła w części mieszkalnej żyć jego rodzina. Ma prawo, więc chce. Niestety plany realizuje się albo za gotówkę, albo za uzyskany kredyt. Gotówki nie ma, kredytu dać podobno nie chcą. Podobno - bo też tak do końca tego nie wiadomo. Więc stoi to wszystko i czeka na lepsze czasy. Idealny cel dla kogoś, kto chce zarzucić właścicielowi niegospodarność. Tak to w istocie wygląda: jakby piorun dupnął w szczypiorek… A tu ponoć taki mikroklimat, że mucha nie siada. No i kiedyś mieszkali Bulindowie czy inne plemię, nieważne, jest legenda i to się będzie sprzedawać.
Franek z Kurpiów jak typowy Kurp: w sobie, czyli nieco przysadzisty, uparty, właściwie na tych krzakach znad jeziora wcale mu nie zależy, no ale jak go ktoś zmusza do podjęcia decyzji o usunięciu się skądś to on się w życiu nie usunie. Nie i już! Więc jest tak, że od czasu do czasu ten milicjant Fota wlewa we Franka jakąś gorzałę na polu, mówi że to na zgodę – po czym aresztuje za jazdę po pijaku wozem konnym po publicznym gościńcu. Gościniec nie jest publiczny, wozu konnego nie ma, ale skoro władza mówi, że jest wszystko - to jest. A dlaczego pił z wrogiem? Bo lubi się napić. I już nie chciałby się kłócić i słuchać, że zaniedbuje swoje gospodarstwo – bo nie zaniedbuje. Franek ma mnóstwo zaległych mandatów i zabrane prawo jazdy na traktor. Musi do kościoła co niedziela na piechotę, bardzo go to wkurza.
A co to wszystko ma wspólnego z hotelem pod Piszem? Ano tyle, że wszystkie nieszczęścia w tej okolicy, przecież dość odległej od piskiego hotelu, zaczęły się właśnie od rozpowszechnionej informacji o jego powstaniu. I właściwie tego samego dnia wezbrały dolegliwości moich rozmówców. Manio mówi tak: możesz sobie myśleć co chcesz. Ale to się wszystko musi jakoś łączyć. I ty masz odkryć jak się łączy. Wtedy będziesz gość. My możemy podpowiedzieć tyle, że nic nie może dziać się w województwie bez zgody Księcia. Tam poszukaj.
Znów jadę do Księcia. Nie żadni tam pośrednicy, rzecznicy i zastępcy – ale osobiście, w cztery oczy. Jest tak miły, że marzy się człekowi wizyta u Ewarysta, nawet jeśli boruje zęby powoli i boleśnie. Książę reprezentuje Jedyną Słuszną Rację, jest nadęty i obrażony, że ktoś śmie go w ogóle o coś pytać. Inaczej niż za pierwszym razem, kiedy było gładko, aksamitnie i ze znieczuleniem. Tak, wszystko w Księstwie odbywa się formalnie, są kwity, przecież już raz prezentowane, więc o co chodzi? A w ogóle pomysł z zagospodarowaniem strefy chronionej to jakieś nieporozumienie! Ktoś tam pytał czy w ogóle można, dostał odpowiedź odmowną, więc ptaszki i liszki mogą spać spokojnie, nic złego im się nie stanie. Siedzę naprzeciwko tego nadętego faceta i spokojnie patrzę, jak kłamie wyuczoną lekcję, jak się zwija, by pozostał tylko obraz zatroskanego gospodarza terenu. „Pan teraz wraca do tamtych ludzi, prawda?” Prawda, wracam. „No to powodzenia, mam nadzieję, że instynkt pana nie zawiedzie…”
Spod kasztelu Księcia ruszam nie sam, ale z ogonem. Duży Fiat trzyma się jakieś sto metrów z tyłu, czasem więcej, widać dostali precyzyjne wskazówki, gdzie koniec mojej podróży i nie muszą się za bardzo starać. Tak sobie jedziemy i jedziemy od Suwałk do Rucianego, ja siusiam w lesie, oni też siusiają, pod Rucianem tłok na drodze zwiększa się, teraz siadają mi na ogon już bez ukrywania się. Manio stojący w furtce wcale nie ma zdziwionej miny, mówi, że jak nas pilnują to przynajmniej nic złego dzisiaj nikomu się nie stanie, możemy spokojnie napić się wódki. Opowiadam co i jak, spekuluję, wymyślam jakieś spiski i inne cuda niewidy, Manio przygląda mi się spokojnie i co jakiś czas coś tam gada o pięciu asach. Trochę to bagatelizuję, na razie materiał jest kompletny, przynajmniej tak się wydaje.
Opisałem to. Stawiając tezę, że w „państwie duńskim” coś trzeszczy, a Książę wiedział o sprawie, bo nie wygląda na człeka w ciemię bitego. I napisałem też, że próba przeniesienia się z „kumitetu” do prywatnego interesu zrobiona była sprytnie, bo z ubezpieczeniem. Jeśli zatrybi wariant A, czyli pierwotna lokalizacja na terenie chronionym pod Piszem – będzie wspaniale. Ale jeśli nie wyjdzie – to wyjdzie wariant B nad Bełdanami pod Rucianem i będzie równie dobrze. Paru ciemniaków z tego drugiego miejsca pogoni się gdzie pieprz rośnie, w ogóle z tymi napływowymi strata niewielka, dadzą sobie chamy i prostaki radę.
Naczelny tekst oglądał ze sto razy, coś tam dopisywał, kreślił, w końcu wezwał mnie do siebie i zadecydował, że pójdzie jak jest. Jak napisałem. Czułem się po wyjściu z tego gabinetu ozdobionego popiersiem Lenina podejrzanie. Niby wyszło na moje. Ale instynkt podpowiadał mi, że to początek czegoś większego. Czegoś, czego jeszcze nie ogarniam.
Poszło do druku, parę dni cisza, potem jakieś manewry w kierownictwie redakcji. Jeszcze później wchodził każdy mój tekst, jak leci i bez poprawek. Była kasa – a jednak snułem się po korytarzu jakoś tak smutno. Coś mi mówiło, że to nie koniec sprawy.
I wyszło na moje.
M.Z.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz