środa, 15 lutego 2012

KRAINY ZAPOMNIENIA – cz. I

Uprzedzam: będą aż TRZY odcinki. Kto niecierpliwy niechaj pominie. Polecam reszcie.


Najciekawsza dla mnie rzecz mazurska działa się w roku 1987. W systemie politycznym trzeszczało już nieźle, ktoś jeżdżący sporo po kraju doskonale to wyczuwał. Jakie ma to znaczenie dla dnia dzisiejszego? Przede wszystkim takie, że każdy z ekipy rządzącej czy ekipy zarządzającej dochodowymi przedsiębiorstwami i przedsięwzięciami nie urodził się po roku 1989. Ich korzenie ulokowane są głębiej w historii. Właśnie w tamtych, socjalistycznych latach.
Tkanie przyszłych fortun, czasem budowa w miarę bezpiecznej przystani zaczęło się od takiego właśnie trzeszczenia, a później działania.


Tyle że w roku 1987 trzaski słyszało sporo osób, ale mało kto wiedział co się stanie. Musi albo pęknąć, albo się zawalić? Ale co potem? Potem było już jasne, że funkcjonariusze aparatu partyjnego wchodząc w ścisłe związki z dziwnymi osobnikami dysponującymi sporą gotówką szykują sobie jakiś finansowy materac ubezpieczający. Zawalali się ideologicznie, a nie chcieli zawalić finansowo. Cała komuna spopielała się jak jesienne liście, ale o dziwo jej funkcjonariusze nie załamywali rąk! Nikt nikomu nie chciał odrąbywać kończyn, które zamachnęły się na socjalizm! Dziwne - wróżyło coś przedtem nieznanego.

Byłem szeregowym opisywaczem tego, co mi wskazano, jakieś konkursy, oczyszczalnie ścieków, wodociągi i takie tam. Plus tematy tak egzotyczne, iż nikt nie wiedział o co chodzi. O, małe elektrownie wodne! Albo komputeryzacja administracji terenowej. Dzisiaj rzecz oczywista – wtedy absolutnie nierealna. Dział „Zabili go i uciekł” - ale pod warunkiem, że sprawcą lub ofiarą był ktoś z tak zwanej władzy w mikroregionie. Dalej odpowiadałem za opisywanie Polski północno-wschodniej, tam miałem najwięcej znajomych, a więc tych prawdziwych i wcale nie dwuznacznych informatorów. Tam obserwowałem, jak nad jeziorami i rzekami poczynają dziać się rzeczy dziwne.

Pewnego dnia „Trybuna Ludu” doniosła, że mieszkańcom Pisza za dwa lata będzie lepiej, niemal jak w raju, w pobliżu miasta powstaje kompleks hotelowo-gastronomiczny. W każdym razie skoro „Trybuna” o tym doniosła – to mój ówczesny naczelny nadstawił uszy. „Trzeba tkwić w nurcie rzeczywistości” – mawiał. Znów był listopad i nikomu ważnemu nie chciało by się tyłka ruszyć w tamte okolice…
Potem, w krótkim czasie, dwa inne sygnały z okolic tego nieszczęsnego Pisza. Pierwszy ten, że terenowa władza samorządowa na skalę dzisiejszego powiatu (choć wtedy nie było jeszcze powiatów) kradnie, na dodatek bezczelnie, bo nie pieniądze, tylko stare kaloryfery, a łupy przetrzymuje na terenie swojej posesji. Ta wersja przyszła to redakcji drogą polecenia z jakiegoś „kumitetu” i oczywiście dotyczyła sąsiadów Piszu, czyli miasteczka Ruciane-Nida. Zbrodnia miała się dokonać właśnie w Rucianem. Do samej redakcji dotarł natomiast list, w którym stało czarno na białym, że władza wojewódzka odpowiadająca za ten teren pastwi się nad Bogu ducha winnymi mieszkańcami, rozpija ich i w ogóle stara się wyzuć jak nie z ojcowizny, to z ziem niedawno nabytych i starannie uprawianych ekologicznie. Tak, tak, ekologicznie – to pojecie właśnie wchodziło w obieg nowomowy i robiło tam oszałamiającą karierę. A w ogóle to wojewódzki konserwator przyrody z Suwałk chce piszanom zrobić wbrew i na żaden hotel się nie zgadza, ważniejsze ptaszki!

Pomylenie z poplątaniem? Tak było we wstępnych opowieściach i niby ja miałem ten supeł rozwiązać. A gdybym nie rozwiązał, tylko potknął się o kogoś możniejszego – to też żadna szkoda. Jako bezpartyjnego można mnie było oskarżyć o zaniedbanie, rozpustę delegacyjną czy co tam jeszcze i wylać z roboty na zbity pysk. Pił zamiast słuchać, wyciągał nieodpowiednie wnioski, nikt go nie będzie bronił – trotuar przed redakcją i socjalistyczne berufsverboten. Znaczy się wilczy bilet…

Polecenie wyjazdu, wysupłano nawet ryczałt samochodowy, rzecz rzadką niesłychanie. Merytorycznie miała to być prasowa egzekucja na już znanym sprawcy kradzieży kaloryferów. Dalej wizyta u znanego z imienia nazwiska respondenta – wzór odporu był taki, że socjalistyczna władza nikogo z klucza nie mogła przecież gnębić i wyzuwać z czegokolwiek. Władza czyniła wyłącznie sprawiedliwość – bo jakże by inaczej… Potem dołożenie tym, którzy wojewódzkiemu konserwatorowi śmieli sprzeciwić się myślą, mową, a zwłaszcza jakimś nie konsultowanym ze zwierzchnością planem, czyli uczynkiem. Naczelny nie owijał w bawełnę: wyłożył co miał do wyłożenia na stół i wrócił natychmiast do lektury jakiegoś ważnego świstka. Wykonać i nie dyskutować…

Podróż, teren. Wiele rozmów już pierwszego dnia pobytu w Suwałkach, a potem w Rucianem. Wtedy Ruciane znajdowało się właśnie w województwie suwalskim, na jego zachodnich rubieżach. W centrali wojewódzkiej każdy chciał mnie o czymś przekonać, gorączkowo, wykładając mnóstwo dokumentów, wycinków prasowych, listów i petycji. Trzeba to było teraz starannie poukładać w ciąg zdarzeń. W przyszłym tekście postaci dramatu miały mówić jasno i jednoznacznie. Niestety najpierw należało ustalić, czy chcą tego hotelu pod Piszem, czy nie chcą. Po co komu nadbrzeżne zarośla kilkadziesiąt kilometrów od pierwotnego planu zabudowy, obok Rucianego i czego bronią właściciele tych terenów? Kto za, a kto przeciw w świetle dokumentów? Bo podczas wstępnego oglądu nic się nie zgadzało. Raz ktoś coś chciał, za chwilę w innym dokumencie przeczył samemu sobie. Dzisiaj pisał do województwa, jutro do stolicy, odwoływał się i wrzucał wątek, którego przedtem nigdzie nie było.

Jak by nie stanąć dupa zawsze z tyłu… Zapowiadało się ponuro: zdołałem ustalić, że za oddaniem w pacht jakiegoś półwyspu pod Piszem - który był obszarem chronionym - opowiadał się dzielnicowy książę. Przeciwko jego ochmistrz, niestety mający poparcie w centrali królestwa. A wziąć wszystko „do obróbki” i realizacji mieli jacyś bliżej nie znani dżentelmeni z Kanady i kilku innych krajów, z centralą na Bliskim Wschodzie. I pewnie trochę się podzielić z darczyńcami. Najbardziej ciekawe było jednak to, że wszyscy zainteresowani udzielali informacji jak najchętniej, gadali na wyprzódki, gęby im się nie zamykały, a dokumenty kładziono przede mną takie, że w życiu nie śniłem, iż zanurzę się w państwową tajemnicę równie szybko i głęboko. To było niepokojące, to mnie wręcz trwożyło! Postanowiłem odłożyć problem na chwilę i poznać wreszcie znanego z imienia i nazwiska ujawniacza afer.

Okolice Rucianego. Precyzyjniej: Ukty. Dwie godziny, cztery, sześć – siedzę naprzeciw ujawniacza i co chwila wkładam gałki oczne w oczodoły, te zaś wypadają znowu. Mistrz zaczyna od pytania co ja bym zrobił podczas gry w pokera dostając cztery asy z ręki i mając prawo poprosić o dobór jednej karty. No co – poprosił bym! Dobrze. A co bym zrobił dostając z kupki piątego asa? - O nie, miły panie - mówi mistrz - rzucanie kart na stół i wrzask że oszukują to rzecz najgłupsza w świecie. To jakby prośba o natychmiastową egzekucję, reszta graczy ma pod stołem siekiery i nie zawaha się ich użyć. Należy przybrać spokojną minę, rozejrzeć się jak daleko do okna lub drzwi stoi stół i czy jednym gestem da się zagarnąć leżącą na stole pulę. Po czym działać bez chwili zastanowienia, najlepiej przewracając stół, łapiąc kasę i wrzeszcząc „Pali się, kurwa, pali, uciekajcie!”.-

Hotel na półwyspie w Piszu to pic i fotomontaż. Owszem, był na początku taki plan, ale ktoś wygadał zbyt szybko, ktoś oprotestował, szelest banknotów nie znosi rozgłosu. Do pewnego momentu liczono, że może ktoś nie zgłosi protestu w odpowiednim czasie i koła machiny urzędniczej zaczną się obracać w pożądanym kierunki. Protest jednak zgłoszono, sprawa nagłośniona, plan runął. No i ten cały Piperman i Trubro z Kanady wcale nie ma ochoty płacić jakichś kar z powodu cudzego niedopatrzenia czy protestu. On się zgłosił, bo mu kazali. I on czeka co będzie, mając w głowie plan zapasowy. Ten plan dotyczy już innego obszaru, lepszego obszaru, który jest właśnie tutaj, pod Rucianem. Tylko to wszystko trzeba „rozebrać” etapami, chytrze i po kolei.

A co z tym od kaloryferów? Nic. Znów fotomontaż. Ale też i taki wabik. Na tym ma się skupić prasa lokalna. On te kaloryfery kupił oficjalnie, to uczciwy człowiek, ale trochę roztargniony, nie zgłosił kwitu do odpowiedniego urzędu, przez co kwit nie istnieje. A jak nie ma dokumentu – to jest złodziejstwo. Po co złodziejstwo? Ano po to, by obrzydliwie uczciwy facet nie przeszkadzał w dalszej grze. Tej grze, w której można dostać z ręki cztery asy i dobrać jeszcze jednego. Do niego nie ma co jechać i z nim rozmawiać, on jest tak przestraszony, że albo nic nie powie, albo nakłamie. Po co to komu?

„To kiedy mam krzyczeć „Pali się”?” Teraz. Wracasz do Warszawy – mówi mój informator – i piszesz wstrząsający materiał na temat niszczenia polskiej przyrody, fauny, flory, żabek, rybek i czego tam jeszcze trzeba. To znaczy źli ludzie mieli taki pomysł żeby to wszystko zniszczyć… Pisz co chcesz, niech ci, co ten sygnał puścili śpią spokojnie. Ale na koniec tekstu musi być zastrzeżenie, że choć na razie wszystko wróciło na właściwe tory, to sprawa jest rozwojowa, wymaga jeszcze drobiazgowego zanalizowania i takie tam. Masz tu wrócić, szybko wrócić, a my wskażemy ci drogę do głównego machera. No chyba że chcesz być palantem do końca życia…

Kto by chciał? Ja nie.

Z pierwotnym tekstem problem. Nie przewidziałem łańcucha reakcji. Bo obowiązujący wzór jest taki: za województwo odpowiada książę dzielnicowy, czyli I sekretarz KW. Kto śmiał dogadywać się z „obcymi” inwestorami bez jego namaszczenia? Jeśli to namaszczenie jednak miało miejsce, takie ciche, to każda następna porażka tworzy plamę na honorze księcia, nie jego dworzan. Tych ostatnich bowiem można po cichu zdusić, urwać łeb i gdzieś zakopać, na przykład w fabryce płyt wiórowych na stanowisku kadrowego.

Jak to do cholery wszystko ugryźć?

Instynkt: nie patrz na to, co tak obficie wyrzucają ci na stół, jest tego za dużo, za bogato i za szczerze. Patrz na to, czego nie ma!
No więc nie ma (a właściwie - nie było) zgody w zarządzie księstwa. Najważniejszy macher dopuścił do burdelu: niczego nie obiecał zastępcom, więc tym przypomniało się, że obowiązują ich jakieś tam przepisy. Nie dałeś księciuniu nam – nie będziesz miał i sam… W sprawę weszła gazeta ogólnopolska, smród, dzielnicowe można było przygasić, centralnej nie. Książę odwołał się do Centrali i samego Namiestnika.

Kiedy wysmażyłem wreszcie ten mój opis „domu uciech na kresach” – centrala od razu wzięła na dywanik mojego naczelnego. Wił się, męczył, ale już mnie nie mógł utopić – teraz z kolei on odpowiadał za powierzone mu poletko, a tekst poszedł drukiem. Z całym dobrodziejstwem inwentarza – znaczy się i ze mną. Ustalono, że jadę jeszcze raz w ten sam teren. Teoretycznie dlatego, że w tekście NIE BYŁO odpowiednio mocnego rozgrzeszenia Księcia Dzielnicowego. Praktycznie na zasadzie „A rób pan co chcesz, albo pana powieszą, albo nam się uda…” Bo naczelny podejrzewał, że jednak może się udać. A jeśli tak, jeśli sukces – to on też jest przecież jego ojcem.

M.Z.

Fot. pl.wikipedia.org

Brak komentarzy: