wtorek, 14 lutego 2012

Przypadki chodzą po ludziach


W tekście sprzed kilku dni opisywałem szczątkowy zespół, w jakim przyszło mi pracować wiele lat temu, na początku własnej drogi zawodowej. Reminiscencja w jakimś sensie zabawna – ale też i szczera. No tak to wtedy bywało… Dzisiaj pomyślałem, że zbyt słabo zaakcentowałem w tym wszystkim rolę przypadku. Tego zjawiska, które może pogrążyć, ale może też stać się katalizatorem wyzwalającym w człowieku umiejętności, z których albo w ogóle nie zdawał sobie sprawy – albo nader mgliście.

Przywoływane tu po wielokroć Mazury… Najpierw były incydentalne tam wyjazdy: a to jakiś obóz harcerski nad jeziorem Pomorze, a to prywatnie już odwiedzana miejscowość Krutyń. Przełom lat 60-tych i 70-tych. Potem pojawiła się opisywana młodzieżowa gazetka, nie było ławo wejść do zespołu, ale po jakimś czasie praktykowania udało się. Z przygodami – jak to opisałem… Historia z podróżą „na powódź” zadecydowała o tym, że włożono mnie do przegródki z etykietką „Terenowi”. To znaczy tacy, którzy mają żurnalistyczne ostrogi zdobywać w terenie. Słowem: podróżować dużo i tanio. Łatwe to naonczas nie było, kto nieco starszy pewnie pamięta jak znakomitą komunikację publiczną mieliśmy w połowie lat siedemdziesiątych. Delegacje samochodowe zdarzały się wcale nie tak często, obwarowane były nadto ścisłym obowiązkiem przywiezienia kilku kompletnych materiałów, teksty plus zdjęcia – więc jeździło się głównie PKS-ami i pociągami, maksimum druga klasa, żadnych ekspresów. Stąd pewien mój kolega redakcyjny, którzy znał rozkład jazdy na pamięć i swobodnie dobierał przesiadki, które nie powodowały konieczności nocnego wyczekiwania na dworcu w Pimpuszkach Dolnych jawił nam się jako król wiedzy wszelakiej. Kto go nie posłuchał – rozkładał śpiwór na dworcowej ławce. O ile miał taki wynalazek… Mnie po jakimś czasie udało się twórczo dodać do tej wiedzy aktywny system rozliczania delegacji. Chodziło po prostu o to, by w majestacie prawa surowo egzekwowanego przez księgowość, dołożyć do podróży jak najmniej własnych pieniędzy. A właśnie pojawił się przepis mówiący o tym, że biletów II klasy pociągu pospiesznego nie trzeba przedstawiać, wystarczy deklaracja. Gdy w teren jechało dwóch do tego samego miejsca – wystarczała na paliwo do niewielkiego samochodu. A w redakcji pojawiło się kilka prywatnych Fiatów 126p…

Pierwszy rok etatowej pracy, przychodzi wyjątkowo wredny listopad, redakcyjne gremium ma się zająć rozdziałem obszarów działania. Dział kulturalny: oczywiście Kraków i Wrocław, chodzi o teatry i budowaną halę wystawową „Panoramy Racławickiej”. Sportowy: duże stadiony, a zimą Zakopane z ówczesną Szkołą Mistrzostwa Sportowego. Ten ma chody w Poznaniu, tamta w Rzeszowie, żeglarka oczywiście teren nadmorski z Gdańskiem na czele. Tu zatem nie będzie żadnych zmian. A ja, nowy? Nowy dostał suwalskie. Z prawem wejścia na olsztyńskie. Znaczy się biegun zimna z komunikacją do bani i trochę cywilizacji z Olsztynem i grymaśnymi pociągami tam jeżdżącymi. Nowy zawsze jest jak koń – ma duży łeb, niechaj kombinuje.

Tak „dostałem” Mazury. Kiedy po raz pierwszy wysiadałem na stacji kolejowej Pisz nie mogłem uwierzyć, że tu w ogóle w tym zaśnieżonym, bajkowym, ale i zimnym świecie w ogóle ktoś egzystuje. Jak okiem sięgnąć żadnej żywej duszy. Pachniało świeżo przecinanym drewnem, a gdzieś gigantyczna piła tarczowa właśnie zwalniała obroty. Nie było drzew. W ich miejscu stały cudowne konstrukcje artystyczne z kryształu i mrozu. A pozornie czarna asfaltowa dróżka od razu pokazała rogi: na przezroczystym, szklistym lodzie wyrżnąłem siedzeniem w nawierzchnię, a żółta torba podróżna odjechała gdzieś do rowu. Dzisiaj nie pamiętam już jaki wówczas obrabiałem temat. Ważniejsze, że rozmówcy okazali się chętni do udzielania wyjaśnień, mieli własne fotki, ba, nawet następnego dnia obiecali dowieźć mnie własnym autem do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Giżycka. Zaczęło mi się podobać.

Kilka tygodni później, zima wcale nie minęła, przeciwnie, srożyła się z każdym dniem bardziej, okazało się, że o ile kałamarz, czyli piszący może coś stworzyć we własnej imaginacji – to fotoreporter zdecydowanie nie ma takich możliwości. Zaczęły się podchody: a co tam robiłeś, masz jakiś temat do sfotografowania, znasz już ludzi? Miałem to wszystko. Znałem ludzi. Wystarczy zatelefonować, pogadać i spisać projekty tematów. Jeśli naczelny zaakceptował – to jazda w teren. Fotoreporter z podróży „powodziowej” pogniewał się na mnie, „dowcip” mu nie wypalił, nie pokazał żadnej władzy nad nikim, miał mi to za złe. Ale dwaj pozostali chętnie słuchali co, gdzie i kiedy mogę wskazać na tych niechcianych poza sezonem Mazurach. Mieli też jakieś własne typy, z tego dało się już namotać zupełnie niezły plan działania na najbliższych kilka tygodni. Więc działaliśmy. Suwałki, Giżycko, jakieś PGR-y pod Olsztynem. Ostróda z wytwórnią plastikowych łodzi i kajaków. Dalej to oczywiście szlaki spływów kajakowych, Krutynia i Sapina. Wrastaliśmy w teren jak się patrzy. I nigdy nie zdarzyło się, by którykolwiek wrócił z delegacji z pustymi rękoma.

Nic nie trwa wiecznie… W maju pojawiły się pierwsze protesty: czemu oni tak bez przerwy tam jeżdżą? Po co? Jaki mają interes? My też chcemy nad jeziora… I parę razy inne ekipy pojechały w okolice Śniardw i Kisajna. Niepotrzebnie. Informatorzy nie okazali się wcale tak chętni do rozmów, zostały jakieś marne resztki problemów obozu Pałacu Młodzieży w Pieczarkach, czy prywatnego zoologu pod Giżyckiem. Małe sprawy, od razu było wiadomo, że potraktowane bez rozeznania terenu i ludzi. Mnie delegowano do Osowej Sieni. Poznałem słynnego wtedy dyrektora Edmunda Apolinarskiego, wysłuchałem kilku opowieści o grach i zabawach partyjnego ludu polskiego (http://mcastillon.blogspot.com/search?q=gry+i+zabawy). W redakcji działo się coraz marniej – ale świat jawił się jako nieprzebrana kopalnia ciekawostek – a każda przy uważnym przyjrzeniu się jej niosła jakieś uniwersalne przesłanie. Nie żałowałem Mazur - wiedziałem bowiem, że gdy tylko przyjdą pierwsze chłody kogoś tam będą musieli wysłać. W Suwałkach na przykład zbudowano piękny jacht udający piracką brygantynę. Nie pamiętając, że podwórko, na którym dzieło powstawało lat kilka ogrodzone jest potężnym kamiennym murem. I w województwie jest tylko jeden dźwig, który konstrukcję jest w stanie przenieść ponad przeszkodą. Umówiłem się z operatorem, że gdy tylko dostanie takie zlecenie natychmiast mnie o tym zawiadomi...
M.Z.
Fot. mazury.n85.pl

Brak komentarzy: