O ludziach, ludzkich i diabelskich sprawach - i wszystkim o czym chcę coś powiedzieć. M.Z. to Marek Zarębski. Strona zawiera treści ujęte w formę słowa pisanego. Wszelkie zatem pretensje przyjmuję również TYLKO W TEJ FORMIE!
wtorek, 7 lutego 2012
Zespół
Był wielki, łysy, zarozumiały i podobno znał wszystkie tajemnice szefa. Podobnie jak adresy wszystkich co ważniejszych Pierwszych Sekretarzy. Służbowym autem marki Wołga powoził jak nie przymierzając Rollsem królowej brytyjskiej, nigdy nie przekraczał dziewięćdziesiątki i podczas delegacji służbowych stosował z żelazną konsekwencją swój prywatny regulamin – siusiamy co dwie godziny, tylko tam, gdzie wskaże. Oczywiście w czasach, w których swoją przygodę z redakcją i motoryzacją dopiero zaczynałem o samochodach miał wiedzę sto razy większą. Dzięki czemu tak uważając dałem się upić, uśpić, nabrać - a potem kupiłem Trabanta.
W 1976 roku stając na chodniku przed redakcją śmiało mógł powiedzieć „Majestat to ja” – i nikt mu z grzeczności i wyrachowania nie przeczył. Drobni, mali akolici potwierdzali. „Jeśli się sprzeciwisz - podpadniesz i u szefa”… W pierwszą wspólną podróż wyruszyliśmy wczesnym rankiem, mżyło, a w widłach Wisły i Sanu czekała nas powódź, którą mieliśmy udokumentować. Obok Mistrza siedział wygodnie fotoreporter, stary wyjadacz, co to ponoć z niejednego pieca… Popijał z flaszki małymi, starannie odmierzonymi łyczkami, drugie szkło dostałem ja, kasę miałem oddać na miejscu. Po godzinie było po wszystkim, obydwa flakony puste, mnie skuwa powoli sen. Zegarek świadomości staje. A kiedy rusza ponownie na jakimś wyboju stać mnie tylko na jedno pytanie: kiedy dojedziemy? W odpowiedzi dziki rechot obu lokatorów przedniej kanapy. Wracamy! Słyszysz młody: już wracamy!
Wtedy technologia produkowania gotowych do druku zestawów była taka, że fotopstryk oddawał filmy do wywołania, trwało to jakieś dwa dni, w tym czasie „kałamarz” czyli piszący preparował tekst. Wywołane filmy ubrane w celofanowe koszulki, z reguły starannie opisane, trafiały do archiwum, fotopstryk znów w delegacji, miał inną robotę. Kałamarz po przepisaniu rękopisu na hali maszyn łączył zdjęcia z tekstem i oddawał kierownikowi działu. Obracałem w ręku ten cholerny celofan z kompletnie nieznanymi mi widokami i dumałem: co też tu robi jakiś Iksiński? Przerwany wał przeciwpowodziowy… Tylko gdzie? A, nie, jest opis przy następnej fotce… Ze strzępków informacji lepiłem fabułę. Powiedzieli o wszystkim Staremu czy nie powiedzieli? Więc czemu uśmiecha się na korytarzu tak dwuznacznie?
Oczywiście Stary wiedział, wyrechotali mu natychmiast po powrocie. Czekał jak też wyplączę się z tego, bez specjalnie morderczych zamiarów, po prostu nie wiedział jak się będę motał - i czekał. Napisałem bajkę. O tym Iksińskim z podpisu pod zdjęciem, o grozie, ryku pędzącej wody i potwornej bezradności zalanych ludzi, którym całe materialne życie właśnie spływa do morza. Nie mniej, niż cztery kartki i nie więcej, jak cztery i pół. Dokładnie tyle wyszło. Szef działu coś tam nabazgrał, poszło do głównego. Podpisał do druku. Bez jednej poprawki. Na razie współtowarzysze powodziowej wyprawy starannie omijali mnie wzrokiem. Wtedy o decyzjach dowództwa nie zawiadamiało się podwładnych – więc interesowała ich wyłącznie forma mojej egzekucji. Bo że nastąpi w chwili, w której do redakcji przyjdą egzemplarze sygnalne numeru, w którym miał się ukazać zapowiedziany głośno materiał powodziowy – nie mieli wątpliwości. Spodziewali się samych fotek.
Duży i łysy cisnął paczkę z gazetami łagodniej, niż zwykle. Odwrócił się i demonstracyjnie wyszedł parzyć sobie kawę. Było rano i redakcja od końca do końca grała dźwiękami szalonych młynków do kawy. Zaczynał się dzień roboczy – a ja byłem na rozkładówce. Dobrze zrobionej: ani za dużo fotek, ani za mało tekstu. Wszystko jak należy! Moja bajka brzmiała przekonująco. Tyle realiów ile trzeba i tyle patosu, ile da się znieść. Stary wezwał mnie do gabinetu. „Masz na przyszłość uważać na siebie, rozumiesz durniu! Pijemy po robocie, nie przed robotą! Żeby mi to było ostatni raz! Czekaj, nie wychodź – nalej po małym i nasze zdrowie…”
Od tego dnia podczas samochodowych podróży miałem prawo siedzieć obok kierowcy. Ale wolałem z tyłu. Respekt spowodowany moim „skwitowaniem” powodziowej delegacji nie trwał zbyt długo, przecież prawdziwa sztuka manipulacji polega na tym, by burzyć pomniki, a nie je stawiać. Duży i łysy zajął się swoją nową zabawką: Wartburgiem prosto z fabryki. Żona, sekretarka w ówczesnym KC dostała talon, wzięli auto na raty. Po redakcyjnych korytarzach płynęły rzewne opowieści: miękki jak amerykaniec, biegi wchodzą jednym paluszkiem, no po prostu malina i czekoladowy czopek! Któregoś dnia przyjechał nawet pod firmę swym cudem wcielonym. Chodziliśmy wokół, a co żarliwsi cmokali z zachwytu. Póki właściciel nie trzasnął otwartymi przedtem drzwiami auta. Rozległ się… no właśnie, do dzisiaj nie wiem jak to było zrobione. Bo drzwi Wartburga wydawały dźwięk, który zgodnie z ironicznymi opisami miał być nawet opatentowany. Coś pomiędzy spadającym ze stołu porcelanowym talerzem, a trzaskiem zapinanych na rękach amerykańskiego zbrodniarza kajdanek. To ostatnie znaliśmy oczywiście z filmów – ale pasowało jak ulał…
A Trabanta kupiłem kilka tygodni później. Chlał dziesięć litrów mieszanki, wskaźnik paliwa składał się z korka wlewu i metalowej linijki wsadzanej w głąb zbiornika. Układ hamulcowy nawalił drugiego dnia, wyrżnąłem tym cudem socjalistycznej techniki niemieckich braci najpierw w stojący na światłach pojazd taksówkarza, potem w latarnię. Trzask pękającego duroplastu był tak porażający, że nie mogłem po wyjściu uwierzyć, iż poszedł tylko lewy błotnik i lampa. Przerażony dźwiękiem cierpiarz nawet niespecjalnie się czepiał, wziął oświadczenie i odjechał. Po kilku tygodniach otrzymałem od ubezpieczyciela informację, że z powodu kilku rys na taksówkarskiej karoserii „zaistniała konieczność wymiany nadwozia”. Tymczasem przemalowałem niemieckie plasticzane bydlę na żółto i natychmiast sprzedałem.
Wielki i łysy mistrz kierownicy do końca kręcił i kombinował, cóż, mądry był i wdzięczny, pewnie dlatego. Ale Starego do dzisiaj wspominam dobrze, już najprostsza zasada, że pijemy „po”, a nie „przed” okazała się grzechu warta. Poza tym dobrze uczył fachu. A mnie osobiście tego, by mniej fantazjować, lepiej opisywać realia. I to się przydało później…
M.Z.
Fot.ppwb.org.pl
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz