piątek, 3 lutego 2012

Się porobiło…


Prawie zaczynam żałować, iż w ogóle o mojej szkolnej koleżance Hani cokolwiek pisnąłem. Bo to jak jedni twierdzą próba ogrzania się przy Majestacie. Inni wnoszą, że po prostu kłamię, oni wiedzą lepiej, bo kiedyś Mistrzyni inaczej to opisała, czy opowiedziała. Odpowiadam przeto: jeszcze żyję, jeszcze mam pamięć, ponoć dobrą, jeszcze jakaś tam wewnętrzna temperatura istnieje, przy nikim ogrzewać się ani muszę, ani chcę. Dalej: co i jak mam pamiętać to moje i nikomu nie dam do poprawki!

No - dawka złości za mną… O pamięci: tak naprawdę żadna nie jest idealna i pewnie każdą da się poprawić albo uzupełnić. Dobrze, gdy fragmenty wspomnień da się porównać do platońskiej jaskini – to cienie, które coś realnego wywołało. Gorzej gdy to chiński teatr – tam przecież walczące ze sobą smoki są tylko odpowiednio złożonymi chińskimi łapkami. Opisane zdarzenia naprawdę miały miejsce i przedstawiłem je tak, jak pamiętam. Ale też tak, by broń Boże nie wyjść na herosa, którym w żadnym wypadku nie byłem… Dzisiaj patrząc wstecz – mieliśmy swoje małe i duże sprawki, dzisiaj bez znaczenia, ale to one absorbowały nas po uszy. Część z nich została opisana, mam w tym swój udział choćby tutaj, Hanka przetworzyła swoje reminiscencje w cykl książkowy, nie znam całego, szczerze mówiąc jej rozważania o samcach alfa interesują mnie dość mało. Kiedy po latach spotkaliśmy się nie tak dawno na jakimś jublu z okazji stulecia naszej szkoły – okazało się, że tych panów alfa jest wokół tylu, że aż dziw bierz, iż żar ich jestestw nie roztopił jeszcze ziemi na wylot, do Australii. Wyniosłem się z imprezy dość szybko, temperatura powietrza podgrzewanego jakąś demoniczną istotą machismo i czystą gorzałą rosła w takim tempie, że lada moment musiał bym wybić komuś trzy zęby i stracić wszystkie swoje. W tej aurze kwitną wyłącznie kobiety, normalnym chłopom to nie pasuje. Nie spotkałem tych, których chciałem spotkać, bez dalszych dialogowych zamiarów, później wyszło, że albo wszystko olali, albo mają się za tak zakompleksionych lub wspaniałych, że aż dziw bierze. Pojawiła się też – niestety – Pani Śmierć, machnęła kosą na niektórych byłych uczniów i zrobiło się głupio i pusto. Dalej powiem tylko tyle, że ja chciałem pomachać bliźnim łapą bez złych zamiarów – niestety zbyt wiele osób pojawiło się wyłącznie po to, by olśnić i zadziwić. Zobaczymy co będzie dalej, kolejna rocznica za progiem, wybieram się, a jakże, tym razem z innym nieco nastawieniem… Bo skoro wszyscy przemijamy – to ja przynajmniej chciałbym czynić to świadomie.

Czy ludzie powinni w ogóle tęsknić do dawnych czasów? Nie wiem. Miło jest niekiedy o nich pomyśleć. Gorzej gdy zaczynamy teatr mistyfikacji. Rozmawialiśmy kiedyś w dawnym szkolnym kręgu o tym, czy szkoła opisana przez moją koleżankę Hanię i pozostająca w innej pamięci – to ten sam budynek, ci sami ludzie. Zapewne tak. Każdy pamięta swój fragment – i tyle. Żaden zatem nie może być ani dobry, ani zły. Właściwy lub niewłaściwy. Nie byłem królem samby, jeśli Hania uważa, iż była jej królową – to była.

Można o tym ciepło? Można. Lata całe temu napisałem tekst o Leunie Zawodowcu. Żył sobie na tej Pradze, która po części przynajmniej chodziła do szkoły, w której bywaliśmy ja i Hania B.

„…Na Pradze wyginęli tapicerzy, dekarze, pielęgniarze letnich ogórków i prywatni dystrybutorzy nocnych napojów wyskokowych - nikt już nie potrzebuje ich cennych umiejętności. Właściciele biznesów w postaci polowego łóżka na Stadionie zdołali nagromadzić nieco grosza - akurat tyle, by przed ostateczną likwidacją "polówek" kupić mieszkanie, oczywiście na Pradze, i łaskawie odejść w niepamięć.
Inni pracują w pocie czoła. Niekoniecznie w swoich "specjalnościach". Sprzedawca butów usiadł za kółkiem i "robi za cierpiarza", choć sam przyznaje, że cienko przędzie. Nie spotyka się już ze mną – żona mu zakazała. Koniec importu tureckich skór spowodował trzęsienie ziemi w rodzinie innego sąsiada - zamiast podróżowania w okolice Bosforu zajmował się najpierw się gotowaniem obiadków dla całej rodziny, później wywiało go bodaj do Szwajcarii. Rozpełzło się bractwo po całym mieście i świecie…
Tak, spotykamy się czasem w jednym miejscu. Po prawej stronie rzeki. I gdzieś po godzinie od rozpoczęcia sesji pada sakramentalne: a jak to miało być naprawdę? Komu wyszło na jego, czyli dokładnie spełniły się marzenia?
Głupio: nikomu! Wszyscy we własnej imaginacji byliśmy dobrzy w wykonywanych zajęciach, ba, wszyscy byliśmy w nich mistrzami!
No ale jakoś tak… Może marzyliśmy zbyt abstrakcyjnie albo za wysoko?
Ty, Leun Zawodowiec, polej jeszcze po jednym…”

Nic dzisiaj nie chcę zmieniać w tym fragmencie. W cudzych opisach tamtych lat – tym bardziej.

M.Z.

Brak komentarzy: