wtorek, 28 lutego 2012

Sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało


„Jakżeś taki mundry to powiedz co nie zatrybiło, cwaniaczku…”... To już na prywatny mail, parę razy. Dobrze, odpowiem – skoro niczego nie zrozumieliście z poprzednich wpisów.

Żeby coś zrobić, zmienić – trzeba zadać sobie trud. Najpierw sformułować publicznie jakiś zarzut lub kilka zarzutów, uruchomić procedurę odwoławczą i doprowadzić ją do finału. Od strony reszty obywateli, gdy już sprawa referendum odwoławczego ruszyła: wyjść, może nawet odpalić auto, podjechać do punktu głosowania, zakreślić, wrócić, natknąć się na nieprzyjemne spojrzenia, być może dostać na listę tworzoną przez jakiegoś degenerata.


Żeby niczego nie zmieniać, nie burzyć – niczego czynić nie trzeba. Zero wysiłku, żadnych zbędnych podróży, krzyżyków na kartkach wyborczych, ostracyzmu.

Czy to są jasne wywody? Sądzę, że jaśniej już nie można. Polskie referenda są tak skonstruowane, że nawet ludzie pełni zapału i wewnętrznego ognia niewiele wbrew szumnym deklaracjom mogą zdziałać. Ogień jak wiadomo nie pali się wiecznie, przygasa już następnego dnia, a zespołem małych, lecz upierdliwych działań można go przydusić jeszcze wcześniej. Na głosowanie pedałują nie ci, którzy chcą, by złodziej został gdzie jest i kradł dalej – ale ich wyposażeni w jakieś argumenty (lub nie wyposażeni) przeciwnicy.

I w tych warunkach strona oskarżana o niecności zrobiła co miała do zrobienia: jednych postraszyła, innym dała w łapę, rozpuściła sto plotek i wydrukowała na biurowej drukarce parę „politycznych” kartek. Wynajęci chłopcy przybili pinezkami do drzew, wzięli na piwo i zniknęli. Niewiele – ale wystarczyło.

Co na to animatorzy referendum? Ano zdziałali jeszcze mniej. I czego by się nie tknęli wychodziło im to źle lub fatalnie. Nie założyli żadnej własnej strony internetowej. Dopuścili do tego, by wszystkie związane z referendum gry wojenne zagospodarowali farbowańcy. A ci pożarli się na całego, stworzyli taki jazgot, jakiego od dawna nikt w tej miejscowości nie widział. Potencjalni następcy, ci złoci chłopcy, którzy mieli spaść z nieba na anielskich skrzydłach i wywalić na śmietnik złodziejskiego ponoć burmistrza albo bredzili pokątnie (to poprzednik), albo nie wydali z paszczy ni dźwięku. I tak źle i tak niedobrze… O kandydacie do zmiany niby coś tam się mówiło, ale po pierwsze nikt go personalnie nie ujawnił, po drugie nie ujawniony nie odezwał się do przyszłych podwładnych w ogóle. Olał ich, zlekceważył i nie wyszedł na ring. Niestety i tak, zaocznie, dostał po ryju…

Najgorsze jest jednak to, że nie powstał żaden plan pozytywny dla gminy, nic nowego nie zostało ogłoszone – ponieważ w ogóle nikt tym nie zaprzątnął sobie główki. Za buntem nie stał żaden intelektualny potencjał, choć twierdzono tu i ówdzie, że mądrych w gminie dostatek. Gdyby pojawił się szaleniec obiecujący wszystkim bezrobotnym, że po wygranej natychmiast będzie im co miesiąc wypłacał minimalny zasiłek przez kolejny kwartał – to nawet nie mając o świecie pojęcia wybory wygrał by w cuglach. Gdyby dalej nie był z wyglądu tępym, łysym kołkiem i pojawiał się wszędzie w towarzystwie dość młodej i ładnej asystentki – pewnie nawet wrogowie płci obojga pokochali by go wbrew swej woli. Można mnożyć te opisy, ale po co?

Inicjatorzy referendum w Rucianem Nidzie popełnili wszystkie błędy, jakie mogli popełnić. Stawiam więc tezę, że przynajmniej po części byli najemnymi rozrabiaczami i prowokatorami. Że wywołali zamęt po to tylko, by tym rejwachem przykryć coś, co już się zdarzyło lub niedługo zdarzy – i co ma dla kogoś na tyle dużą wagę, by zadać sobie trud uruchamiania tych wszystkich kukiełek. Pisania dla nich scenariuszy zamętu, pieprzenia w komentarzach o demokratycznych zasadach - i dopuszczania do internetowego głosu idiotek bredzących o potrzebie wzajemnego szacunku podczas niedzielnych spotkań w rodzinnym gronie.

Francuzi tego rodzaju gminnym kmiotom powiadają: vouz l`avez voulu, George Dandin… Sławna kwestia z aktu I molierowskiej komedii o chciwym chłopie. Sam tego chciałeś Grzegorzu Dyndało. Pisałem poprzednio, że gmina zna podobne manewry od co najmniej trzydziestu lat. Niektórzy inicjatorzy ostatniego referendum AD 2012 uczestniczyli czynnie w tamtych właśnie bataliach. I okazuje się, że czas ich niczego nie nauczył, że jak byli drewnianymi marionetkami, ofiarami losu – tak nimi świadomie pozostali. Szkoda. Następna okazja może powtórzyć się nie prędzej, jak za jakieś dwadzieścia lat.

Czy teraz jaśniej, Georges Dandin?

M.Z.

Fot. fakty.interia.pl

poniedziałek, 27 lutego 2012

Do matury to chęć szczera?


Zbliża się czas matur, może nie za szybko, za to skutecznie. W sieci i tuż obok niej poczynają krążyć informacje typu „Uczelnie Warszawskie - poradnik studencki dla maturzystów”. Zrobione zgrabnie lub mniej zgrabnie, mniejsza – najpierw i tak ową maturę zdać trzeba, reszta potem.

Dzieci moich znajomych, wiek maturalny rzecz jasna, wracają ze szkół i na tradycyjne pytanie "No i jak?" nie potrafią odpowiedzieć zupełnie nic. NIC. Przysłuchiwałem się szczególnie komentarzom dotyczącym języka polskiego, takie mam polonistyczne wykształcenie, to mnie interesuje bardziej, niż na przykład matematyka czy biologia. I brakom młodzieńczych komentarzy nie dziwię się wcale z kilku powodów. Po pierwsze wiem co według ministerialnej instrukcji winno znajdować się w pracy maturalnej z polskiego. Tu od razu wyjaśnię, że nie ma takiego sposobu, by znalazło się tam wszystko, co półgłówki ministerialne wskazują - innymi słowy każdy, dokładnie każdy, maturę z języka polskiego może uwalić koncertowo. Choćby z przyczyny konieczności zawarcia w pracy określonych sformułowań, uważam je za odmóżdżające, oduczające myślenia i zmuszające do "wystrzeliwania" w każdych okolicznościach przyrody nie własnego zdania, ale odgórnie przygotowanej papki.

Po drugie ministerialni satrapowie zadekretowali nawet takie detale maturalnego wypracowania, jak ilość słów. Jeśli ktoś nie umie lać wody, większość ludzi tego już nie potrafi, to potyka się na tym detalu - praca takowa w ogóle nie podlega ocenie jako zbyt krótka. Stanisław Michalkiewicz w jednym ze swych swym felietonów napisał o tym kilka lat temu tak:

"... Najjaskrawszym dowodem głupoty twórców nowej matury jest wyznaczenie minimum słów, jakie musi zawierać wypracowanie, by w ogóle podlegało ocenie. Karol Olgierd Borchardt wspomina, jak jego nauczyciel z wileńskiego gimnazjum Ludwik Stolarzewicz postawił mu ocenę bardzo dobrą za wypracowanie poświęcone "Dziadom” Adama Mickiewicza, składające się z s i e d m i u słów: „Z mego wielkiego bólu – moja mała piosenka”. Czy jakiś PT kretyn z ministerstwa edukacji potrafiłby tak skomentować „Dziady”? Jasne, że nie, bo gdyby potrafił, nie musiałby starać się o posadę w ministerstwie..."

Pięknie, prawda? Tymczasem produkcja współcześnie homogenizowanych, sterylnie czystych od prywatnych myśli wykształciuchów trwa w najlepsze. Od małego wpajane jest w nich przekonanie, iż poglądy, opinie i w ogóle własne zdanie mieć jeszcze można, ale już wykładać publicznie się nie opłaci - można wszak uwalić maturę, nie mówiąc o studiach czy późniejszym zatrudnieniu. Jest parę osób w tym kraju, które uważają, że właśnie trwa produkcja współczesnych niewolników, zaczęto oczywiście odmiennie, niż w starożytnym Rzymie, niewoląc pierw nie ciała, lecz umysły. Jeśli jednak zgodzimy się, że każda cielesna funkcja rodzi się, a później jest kontrolowana przez głowę - na jedno wychodzi. Co dość dokładnie koresponduje z pamiętnikami niejakiego Casanowy, który pisał wprost, że aby uwieść damę należy jej wprzódy zawrócić w głowie, tam bowiem siedlisko myśli dla jednych sprośnych, dla innych upojnych. Czy ministerium edukacyjne i jego urzędnicy takie właśnie mają prostackie myśli i zamiary? Nie wiadomo. W każdym razie maturzyści już wkrótce je przećwiczą.

M.Z.
Fot. matura.mildi.com.pl

czwartek, 23 lutego 2012

Jasełka nadjeziorne


Przyglądam się tej gminie od lat z wielu powodów. Na przykład takich, że kiedyś, w naprawdę niełatwych czasach, poświęciłem jej mnóstwo pracy i uwagi. Wcale nie mając pewności, że źle się to dla mnie nie skończy… Dalej dlatego, że jak się okazuje gromada dość przypadkowych osób weszła na teren, który stanowi prawdziwą perełkę polskich krain, jeszcze nie zniszczonych, o niesamowitych walorach turystycznych i zdrowotnych. Uznali to za należne sobie żerowisko. To znaczy obszar, na którym „demokratycznie” mogą robić co chcą, ze zniszczeniem wszystkiego łącznie. A ja się z tym nie zgadzam...

I co? Ano nic. Kolejni burmistrzowie to prosta banda durniów i przygłupów. Lekarz to geszefciarz, dyrektor banku kretynka nie znająca nawet wewnętrznego obiegu dokumentów, dokoła jakieś byłe, ale nadal chętne panienki po regeneracji czy liftingu – a każde kombinuje jakby tu coś skręcić, zarobić dodatkowo, pomóc kolesiowi po to, by za kilka dni i on pomógł. Tyle da się wyczytać z publicznie dostępnych enuncjacji, wszystkie pochodzą z tego dokładnie terenu. No po prostu czarna rozpacz! I to jest tak kłujące w oczy, że po prostu niemożliwe! Muszą być jacyś inni!

Skąd to wszystko wiadomo? Z sieci, mili, z sieci. Jak już opowiadałem w poprzednich felietonach poświęconych tej sprawie: w Rucianem Nidzie istnieją dzisiaj TRZY portale internetowe, trzy ubite pola, na których urządzane są potyczki i zapasy. Anonim obsrywający (taka ksywa dobrowolnie przybrana - choć wszyscy wiedzą kto to), lewaczka, były dziennikarz (tak się przedstawia). I armia komentatorów. Nikomu nigdy nie przyszło do głowy, że w prawdziwym dziennikarstwie opis zdarzenia i komentarz zdarzeniu poświęcony to dwie RÓŻNE rzeczy, wyraźnie od siebie oddzielone grubą linią. Wszyscy są za to mocno wierzący. Wierzący w to, że jeśli mówią i piszą podania o przedłużenie spłaty należności po polsku – to już są dziennikarzami. Mają prawo publikować, pisać i wypowiadać się publicznie. Dlaczego? Bo śpiewać każdy może… Czy pamiętają o dalszej części tej stuhrowej piosenki? Że śpiewać to każdy może, ale jedni trochę lepiej, drudzy trochę gorzej? I na koniec: bo nie ma takiej rury, której nie da się odetkać? Nad jeziorami odetkano wszystkie. Jest powódź słów, oskarżeń i wymysłów! Wolty myślowe i sposoby argumentacji takie, że… no że żal podstawę ogona ściska! Nie da się tego ująć delikatniej – ściska i już. Nie twierdzę, że tam się nie ścierają jakieś racje. Ale gdybyśmy podjęli trud wypreparowania ich z morza pustosłowia, intelektualnych wykrętów i jakiegoś szlochu niedouka, co to chce Maryśce powiedzieć o co mu chodzi, ale pod kościołem nie użyje słowa „dupa” – to mamy komplet. Pretensji do świata, że nie zadośćuczynił lewackiej idiotce. Że miastowi - jak to kiedyś komentator na sąsiednim portalu opisał - to takie głąby, które nie chcą bogacić miejscowych, ale za darmo robić w Rucianem pranie pieluch (gdzie ten idiota takich modeli znalazł?) i pożerać własne wecki, a nie padlinę podawaną w "wytwornych" miejscowych barach i restauracjach. I że wreszcie jedyna alternatywa wyboru nowego gospodarza gminy polega na tym, że zdejmą ze stołka nowego przekręciarza i nieudacznika na rzecz starego. Stary lepszy – bo znany. Też bredzi w publikowanych manifestach jak potłuczony – ale jakoś strawniej, niż nowy. A właściwie tylko nowszy – bo po roku psucia wszystkiego, co do zepsucia się nadawało to już fabryczna dziewica zeń raczej nie jest.

W tej sytuacji mam lepiej. I wcale nie dlatego, że jestem daleko. Wyłącznie z tego powodu, iż nie jestem demokratą. Po prostu – nie jestem i już. Szalonym nadjeziornym wyborcom potrzebny jest w tej chwili nawet nie szeryf. Potrzebny jest ściągnięty gdzieś z zewnątrz cyniczny drań, który całe to towarzystwo zgromadzi w jednym miejscu i powie „Od jutra będzie tak i tak!” A kto się wychyli, ukradnie, wyciągnie łapę po nie swoje – won z gminy na zawsze. Oczywiście wiem co usłyszę na takie dictum. Mam to w nosie. Prawdziwą władzę zawsze zdobywało się siłą. Kiedyś mieczem, później bardziej współczesnymi narzędziami – ale tak było i jest do dzisiaj. Ta cała tak zwana demokracja spowoduje, że albo na referendum nie przyjdzie wystarczająca ilość mieszkańców gminy – albo jednego durnia zastąpią poprzednim, bez szansy na powołanie kogoś lepszego. Nie może być inaczej, jeśli po opublikowanym manifeście poprzedniego popaprańca (ta brednia podobała się niektórym! Dostrzeżono w niej „obywatelskie” zachowania!) nie pojawiła się ANI JEDNA NOWA POSTAĆ, której plan działania choćby w setnej części pokazywał szanse wyjścia z marazmu i beznadziei. Wszystkie trzy fora oficjalnie NIE WIDZĄ nikogo takiego. Choć jest pewne, że każdy prowadzący swojego kandydata za pazuchą trzyma... Promują opcję zawężoną: stary kontra nowy, choć już zużyty do cna. Nie dociera do nich, że mieszanie tej samej mętnej zawartości jest dalej bez sensu, że nigdzie starymi końmi nie ujadą. Że zalecane w dniu referendalnym spacery to zgoda na dalsze okradania zbiorowości. A trup gminy jest już w takim stanie oddzielenia mięsa od kości, że nawet najgłodniejszy sęp czy inny padlinożerca w tamtym kierunku nie spogląda…

Oczywiście latem tego roku paru turystów jednak przyjedzie. Coś tam wynajmą, coś tam zapłacą, ot, do jesieni niektórym wystarczy. Potem bal zacznie się od nowa. Nowe kredyciki w sklepach, nowe kłótnie o prace interwencyjne, męska część zbierze się na starym przystanku PKS-owym gdzieś w Wygrynych czy Ukcie i ustali, że wino siarkowe w tym roku jakby gorsze – no ale, panie, nie ma wyboru, a robić się i tak nie chce… To oczywiście nie jest życie, nawet nie jest to jego pozór. Może jakieś popaprane jasełka moderne?

M.Z.

Ilustracja: nocpolska.pl

PS. Temperatura sporów w trzech ruciańskich portalach rośnie. Na kilkadziesiąt godzin przed referendum widać wyraźniej kto jest kim. W manipulacjach przoduje jak na razie lewactwo. Bez wątpienia są lepiej przygotowani od reszty: po prostu mają plan. Taki mały, chytry planik: kto by nie wygrał oni i tak jak "zbawcy" małej ojczyzny będą górą. Reszta gra albo na przeczekanie (Obsrywator), albo domaga się NATYCHMIASTOWEJ REWOLUCJI (Pomichowski). Ten ostatni pisze kiepsko, argumentuje jak dziecko, daje się wciągać w niepotrzebne spory - ale przynajmniej wypowiada się jasno. Klasyczne jasełka wprawdzie nigdy nie kończyły się rewolucją - ale jak widać czas płynie naprzód, wszystko się zmienia i pewnie jesteśmy też świadkami ewolucji form para-teatralnych... W efekcie mogą się nawet pozabijać.
M.Z.

środa, 22 lutego 2012

Pożegnania


Kowalski zakłada swoją stronę. Wiśniewski przystępuje do ONR-u. Grabowski ma pomysł na ruch ogólnopolski. A Nowak odkrył drugie dno w tekście znanym od tysiąclecia. Czy to wszystko ważne? Zapewne dla twórców idei, dla ludzi, którzy wybrali określoną ścieżkę postępowania – tak. Dla mnie mniej. Nie wszędzie i nie u każdego odkrywam rzeczy warte mojego zainteresowania, pasji czy tylko pobieżnej uwagi. Bywa i tak, że poznając ludzi coś mnie niepokoi, nie potrafię tego określić – albo nie zgadza się pisemna twórczość z postacią, albo postać w realu okazuje się kimś innym, niż w mailach. Cofam się wtedy najpierw o krok. Potem zdecydowanie i całkiem. Tak mam. Nie zamierzam tego zmieniać. Są ludzie, wyjątkowo porządni ludzie, którzy powiadają, że mają w sobie podobny GPS. Tyle że parę razy już ich zawiódł. Mnie nie zawodzi. Więc kogo miałbym się słuchać? Wolę siebie.

Autor felietonów czy opowiastek, do takich się przecież zaliczam, żyje z obserwacji otoczenia, po części pasożytuje na cudzych filtracjach rzeczywistości. Dodaje do nich swoje widzenie świata, później lepi jakąś wyobrażoną postać z tej mgielnej tkaniny. I czasem twór własnej imaginacji odpowiada pierwowzorowi – częściej nie. Zdarzyło mi się to ostatnio kilka razy, zawsze na początku była jakaś praca sieciowa, jakieś wymiany myśli i wrażeń. Później konfrontacja – i czar pryskał. Czytam gości dalej. W myślach polemizuję z nimi – jeśli potrafię, w końcu nie znam się na wszystkim. Ale już nie odpowiadam na forach, już nie komentuję. I oczywiście nie szkodzę. Każdy dochodzi do prawdy, swojej prawdy tylko jedną ścieżką, którą ma przejść osobiście, bez pomocy.

Salon24 to zamierzchła przeszłość. Nowy Ekran niedawno pożegnany. „Polacy” też. I jakoś dzisiaj nie czuję potrzeby ani powrotów, ani poszukiwania innych piekielnych kręgów. Może dlatego, że zdiagnozowałem pośród byłych znajomych zbyt wielu kuglarzy i linoskoków? Tak, paru oszustów też, ale dzisiaj bez nazw, nazwisk i nicków, dzisiaj bezpiecznie. Tyle że urywam kontakt. Być może kiedyś staniecie się kanwą jakiejś opowiastki, być może odniosę się do jakiejś waszej myśli – w całości u mnie już was nie ma.

M.Z.

Lustr. nt.interia.pl

niedziela, 19 lutego 2012

„Zawodowcy”


To jest problem, o którym piszę w tym miejscu od lat: istnienie ludzi, którzy niczego w ściśle określonym obszarze nie umiejąc mają tę cenną właściwość, że zawsze stają „na czele”, podpinają się pod cudze inicjatywy, pokazują gęby wszędzie tam, gdzie nikt ich o to nie prosił, ba, wypowiadają się w cudzym imieniu. I to tak, by sparaliżować coś, co miało służyć zgoła innej sprawie.

Ostatnio sieć obiega sprawozdanie, inaczej – liczne sprawozdania z manifestacji, która w zamiarze miała być poparciem dla telewizji „Trwam”, a stała się trybuną dla niejakiego Ziemkiewicza. A ten postanowił wypowiedzieć się na temat obrony wolnych mediów. To oczywiście jest kpina: Ziemkiewicz biorąc potężną kasę od mediów, o których da się powiedzieć wszystko, ale nie to, że są wolne i wygłaszając cokolwiek staje się gościem tak wiarygodnym, że rozwolnienia można dostać na miejscu. Funkcje takich bezczelnych osobników najlepiej jak się okazuje opisał za komuny Bareja – czy kto pamięta pewną filmową panią, która powiadała, iż jej mąż „z zawodu to jest dyrektorem”? Ziemkiewicz z zawodu jest opozycjonistą i obrońcą wolności – za co od jej przeciwników dostaje co mu się w złotówkach należy.

Nie wiem ile tu dzisiaj wpada osób, które były obecne kiedyś, gdy pisywałem wyłącznie o sprawach mojego domu. Oj, powiem precyzyjniej, bo jeszcze polemiści urządzą mi jasełka z powodu nieznajomości prawa: domu, w którym mieszkam. Czas jakiś nawet te sprawy reprezentowałem, oczywiście we właściwy dla siebie sposób, czyli pisując w imieniu zbiorowości memoriały tyleż denerwujące urzędników, co zmuszające ich do działania. Chyba było skutecznie – parę ładnych lat płaciliśmy zmniejszone czynsze. Potem pojawili się inni ojcowie sukcesu i moi następcy: spokojni, zrównoważeni i kompletnie nie rozumiejący co się do nich mówi. Albo może co ja do nich mówię, wszystko jedno. Pozałatwiali swoje sprawy, czynsze wróciły do poprzedniego stanu, mądrale poznikali. Założę się, że gdybym dzisiaj zorganizował marsz w obronie poprzednich praw i małych płatności – stanęli by na czele pochodu. Nie dlatego, że tak bardzo wierzą w napisy na sztandarach. Oni po prostu tak mają: „Batory” rusza w rejs do Ameryki, wtedy krzyczą „chłopaki, płyniemy z wami!”. Znacie to prawda? Tak, wiem, z innej wersji. Ale dzisiaj postanowiłem nie być brutalny…

Wielokrotnie pisałem już w tym miejscu, że tak naprawdę problemem wolności w prasie nie są sami dziennikarze, ale wydawcy, sponsorzy i reklamodawcy. Gdyby tylko tym bractwom udało się założyć do pyska jakieś chomąto – problem zniknął by niemal natychmiast. Niemal oznacza kilka dni, maksimum tydzień. Później czytelnik nie połknął by już żadnej dziennikarskiej „gwiazdy”, wszystko jedno z jak znanym nazwiskiem. Dzisiejsi licencjonowani „obrońcy wolności” istnieją tak długo, jak długo przeciwnikom wolności to się opłaca. Dziwne jest to tylko, że nikt jakoś nie może się w czas połapać w tych manewrach… Jeszcze dziwniejsze, że organizatorzy zamiast dać przemówić na różnych manifestacjach JAKIEJŚ NIEZNANEJ, ALE WYGADANEJ OSOBIE Z WŁASNEGO GRONA cały czas dozwalają, by ster spotkania przejęli farbowańcy. Z jasno na czółkach wypisanym mottem: dajcie mi mikrofon, a już ja was urządzę!

M.Z.
Ilustracja: grenkazimierz.blog.onet.pl

piątek, 17 lutego 2012

Diamond hunter

Moich znajomych blogerów coś napadło: w kółko plotą o diamentach. A to że znakomita lokata kapitału, a to że ktoś je koloruje. No i że są najlepszym przyjacielem człowieka. Osobiście wątpię. Po prostu byłem realnie na takim diamentowym polowaniu i wiem czym to się może skończyć. Opisałem rzecz całą na www.Polacy.eu.org ładnych parę miesięcy temu. Ale niby czemu nie miałbym przywołać tekstu u siebie i dzisiaj?



Antwerpia wiosną potrafi być kapryśna jak dziecko. W jednej chwili wiatr od morza przygania deszczowe chmury, wzdłuż ulic pędzi masa wilgotnego powietrza - i dzieci, które kilka dni wcześniej włożono tajnym dekretem w wiosenne ubranka kulą się z zimna. Dojeżdżaliśmy do antwerpskiej obwodnicy ze stale pracującymi wycieraczkami, by po chwili pławić się w ostrym słońcu kłującym w oczy. Przed Rubenshotelem miejsc jak zwykle mało, znajdujemy jakąś szczelinę, potem już tylko ta cudowna, secesyjna jadalnia z kolorowymi witrażami… Docent chciał pod Dworzec Centralny natychmiast, z biegu. Stanęło na tym, że najpierw mycie i krótki odpoczynek.

Antwerpia to drugie po Rotterdamie miasto portowe Europy. Blisko pół miliona mieszkańców, dziś wielu mocno kolorowych lub przynajmniej śniadych, w okolicach portu sieć obskurnych uliczek z żydowskimi i rosyjskimi sklepikami. Dumne malowane szyldy: „Wsio dlia mariakow”. Części do Łady? Proszę bardzo, dawny mieszkaniec Odessy gotów jest dorzucić do paczki ze sprzęgłem marzenie lat siedemdziesiątych, fotoaparat Zenit. Pan chce sprzedać może swój dowód osobisty? Nie? Szkoda, dałbym dobrą Mazdę z silnikiem diesla… No i co z tego, że dziurawa? Jeździ jak złoto, przelecisz Niemcy za pół darmo i już jesteś nad tą swoją Wisłą… Tam zgłosisz kradzież i jesteś czysty. Słuchaj, wiesz, my zróbmy lepszy interes: mój szwagier ma tu sklep z dywanami, u was podobno kiepskie, kup coś u niego, będzie dobry rabat, zapakujesz do tej Mazdy, u siebie zarobisz na tym. Nie chcesz? Oj nie, ja się nie obrażam, interesy to interesy, ale kawę możemy i tak wypić, ja zapraszam…

W Antwerpii urodził się Rubens, w dwóch kiedyś należących doń kamieniczkach muzeum mistrza. Ale w żydowskiej uliczce odeskich kupców nie wytłumaczą za dokładnie jak dojść. Przecież tam nie ma żadnych magazynów, co tam masz niby kupić? Albo tu obok: kobitki na sprzedaż, ale jakie podłe, chłopie, marne wdzięki, prawdziwy mężczyzna ma to za darmo. Wiesz co: kup u mnie tę Mazdę i dywany, ja cię poznam z taką sztuką, że ty umrzesz z wrażenia. Nie no, znaczy jutro odżyjesz, przecież masz z zakupami wrócić do domu, nie?

Docent niepokoi się: chce już mieć ten zakup za sobą. Pierścionek z brylantem, dla żony, urodziła córkę. Więc oczywiście wąska Pelikaanstraat. Antwerpia jest największym w świecie ośrodkiem szlifierstwa diamentów. Wszystko rzecz jasna w rękach żydowskich ortodoksów. Oszlifują, oprawią – i hop, na Pelikaanstraat. Leży tego na wystawach pewnie z dwieście kilo na każdej. Karteczki z cenami tylko na niektórych wyrobach. Na przykład: brylant 0,1 karata, w złocie 18 karatowym, 5 tysięcy franków. Mój kompanion duma i duma, pasował by mu taki. Ale mówi – chodź, mam tu znajomego w sąsiednim sklepiku, może coś utargujemy. Robiłeś już nimi interesy, pytam. Pewnie, co to za sztuka, ja mam łeb, wiem jak to się robi…

Widzę wokół coraz ciemniejsze barwy. Ten facet nie wie gdzie idzie, ten facet nie ma pojęcia co mu grozi za chwilę. Ale dobra, włazimy do żydowskiego złotnika i diamenciarza. Najpierw udaje, że nic nie widzi, przeciera coś szmatką, w końcu startuje do nowego klienta. Jaki język? Angielski? Proszę bardzo. Ty skąd? Z Polski? O jej, tate mojego tate tam mieszkał, mnie nauczyli, możemy mówić po polsku…

No więc tak: ta karteczka w sąsiednim sklepie na pierścionku, oj, ty wiesz, że to chyba jest mój drugi sklep? Ta karteczka to tak na niby. Jaki głupi sprzeda piękny brylant za marne pieniądze? No nie, brylant prawdziwy, ale on tak naprawdę kosztuje 15 tysięcy, nie pięć. Za to złoto białe i ma więcej karatów. Słuchaj, jak ty mi powiesz kto napisał „Litwo ojczyzno moja”, piękna książka, to ja ci dam rabat 3 tysiące. Chcesz? No dobra, mów kto pisał?

Docent marszczy czoło. Zna się na hydraulice siłowej, podsadzkach pod wtryskarki – ale na literaturze jakby mniej. Więc trąca mnie łokciem. Wchodzę ostro: panie sprzedawco, to był Micek Adamkiewicz! W brązowych oczach naprzeciw mnie wybucha iskra śmiechu, twarz nadal zawodowo spokojna i pozornie życzliwa. Mówi do mnie: pan masz dzieci? Córka, tak? Panie brylant, pan zaczeka chwilę, ja koledze pana pokażę coś dla jego córeczki, taki mały, całkiem za darmo drobiazg do uszów. Docent trąca mnie jeszcze raz: zasuwaj, może i ty zrobisz interes… Nie chcesz ratunku to nie. Idę do witrynki z kolczykami. Złoto tak cienkie, że widać jego drugą stronę. Docent mówi: bierz, to na zasadzie prowizji…

Po godzinie wychodzimy. Oczywiście nie mam żadnych kolczyków, ani mi się śni uczestniczyć w tym geszefcie, już sprzedawałem z nimi kartofle przed laty,
wiem co się stało i dlaczego. Ten drugi obok dźwiga małe, misternie zapakowane pudełeczko. Rozpakuje już w domu, zobacz, mówi, jak ładnie potrafią to przyprawić… Pijemy jasnego Duvela z beczki, prawie dziesięć fikołków, ale ja jestem cham z Pragi, lubię to marynarskie piwsko. Plan jest taki, że wieczorem idziemy oglądać te paskudne, prawie gołe baby obok portu, śpimy szybko, bo jutro rano na autostradę A-2 i do domu.

Niemcy, potem te gorsze Niemcy, czyli dawne NRD, wreszcie Świecko. Kolejka jak cholera, Docent wierci się i nie może sobie znaleźć miejsca. Trzecia godzina czekania: wiesz, mówi, ja jednak chcę zobaczyć ten pierścionek, może go nawet rozpakuję i gdzie włożę, żeby się celnicy nie przypieprzali… Za chwilę ryk: to skurwysyn! To łachudra! I płynie litania. O co ci dobry człowieku chodzi? Zobacz co mi skurwiel zrobił! Patrzę i nic nie widzę. Pierścionek jak pierścionek, nawet ładny, elegancki sznureczek z metką, pudełko jak marzenie. Co jest grane? Nie widzisz! No popatrz: jest dwunastka! A miała być czternastka! Kurwa, co ja teraz zrobię…

Nic Diamond Hunter nie zrobisz. Dasz polskiemu jubilerowi do rozciągnięcia, albo odchudzisz babę. No bo kto to słyszał, żeby porządna hrabianka miała tak grube paluchy…

M.Z.

Sposoby rozmawiania


We wszystkich niżej, czyli w poprzednich dniach zamieszczonych tekstach aż prosi się o zadanie pytania: a czemu do jasnej cholery wy, ludzie niezadowoleni i rozgoryczeni nie potraficie się ze sobą porozumieć, ruszyć ławą i zmieść te wszystkie śmieci jednym ruchem? Otóż moim zdaniem dzieje się tak z wielu powodów. Podstawowy ten, że projekt manipulacji społeczeństwem to twór wcale nie prosty, przeciwnie, skomplikowany i rozgrywany na maksymalnie wielu płaszczyznach.

Podstawowa zabawa z niezadowolonymi polega na tym, że przede wszystkim dzieli się ich. Następnie wprowadza do wnętrza grup albo pożytecznych idiotów (ci będą ad mortem defecatum rozważali różnicę pomiędzy samorządem niemieckim, a francuskim – bez żadnego przełożenia na realia polskie), albo wręcz sprytnie zamaskowanych agentów. Następnie tworzy się jakąś dużą płaszczyznę, na której bez cenzury mają się znaleźć wszystkie możliwe opinie na temat będący powodem niezadowolenia. Oczywiście znajdują się tylko określone. Dobrze dalej gdy tematów dużo – już to tylko prowadzi do osłabienia ostrza każdego. W dokładnie sterowanej masie najsłuszniejsza nawet i najtrafniej sformułowana opinia grzęźnie, potem ginie w powodzi wrzutek medialnych o niczym. Albo o dowolnie wybranej dupereli – bez znaczenia dla głównego nurtu rozważań.

Tłumaczyłem to kiedyś bardziej obrazowo. Zamknijcie oczy i wyobraźcie sobie: spora sala, mnóstwo krzeseł, stół prezydialny i zgoda kilkudziesięciu zgromadzonych na omówienie kantowskiego „niebo gwiaździste nade mną, prawo moralne we mnie”. Trzeba amatorów? Ano trzeba – ale załóżmy, że znaleźli się tacy, chcą wysłuchać zaproszonego gościa, a potem pogadać. Gość zaczyna – i w tym momencie pod oknem rozpoczyna pracę spalinowa piła łańcuchowa. Dozorca ścina uschłe drzewo. Nie ma wprawy, męczy się jak diabli, jazgot niesamowity, piła gaśnie i startuje od nowa, mówcy nie słychać ni w ząb. Teoretycznie gospodarz spotkania powinien wyjść, dać w mordę intruzowi i skutecznie uniemożliwić mu dalsze hałasowanie. Ale nie, ale dzieje się coś zdumiewającego. Poważni ludzie, podobno miłośnicy problemów filozoficznych zaczynają pomiędzy sobą rozmowy kompletnie nie na temat. A może by mu tak poradzić piłę innej marki, są przecież cichsze? Pal sześć marka – skąd ten obrzydliwiec zadłużony po uszy i nie płacący podatków w ogóle wziął specjalistyczny sprzęt? A pamiętacie jego kłótnię ze szwagierką w zeszłym roku? Nie, nie miał racji, dobrze że się skończyło pokojowo. Bo to wiecie, z pijakiem nigdy nic nie wiadomo… Panie przewodniczący, proszę nas nie uciszać, nie ma już cenzury i każdy ma prawo do wyrażenia własnego zdania!…

Tak wygląda większość polskich rozmów o rzeczach i sprawach podobno poważnych. Medialny czy jakikolwiek inny jazgot staje się tym, co Tyrmand w „Dzienniku 1954” określa mianem komunistycznego Golema – niesposób go przekrzyczeć, nie ma szansy na podanie dowolnie prawdziwego argumentu, świństwo oblepia nas zewsząd i po krótkim czasie przedmiot sporu, rozmowy, wspólnych ustaleń zaczyna ginąć. Organizator podobnego spektaklu zaczyna natomiast zapisywać w dzienniku: podjęliśmy temat wyjątkowo trudny, frekwencja dopisała, a temperatura dyskusji na spotkaniu osiągnęła wyjątkowo wysoki poziom… Znowu sukces!

Zgadza się, właśnie zacząłem atakować tych większych. Płaszczyzny medialne, portale, które powstały z górnolotnym hasłem przewodnim – po czym już następnego dnia z chichotem hasło schowały do piwnicy (czy gdzie tam) i ogłosiły, że porozumienie jest oczywiście trudne, ale oni podjęli ten zbożny trud w przekonaniu, że tym razem się uda. A kto by nie chciał w spotkaniu wziąć udziału niechaj pamięta, że milczenie to niebyt, zaś pisarska sława może pochodzić wyłącznie z faktu publikowania u nich i tylko u nich. Otrzesz się blogerze o wielkich… Wyrobisz sobie nazwisko… Zapewnimy ci czytelność na nieosiągalnym gdzie indziej poziomie… Nawet pozwolimy wam zorganizować się w rodzaj samorządu. Nieważne co ustalicie – ważne, że i tak niczego nie zrealizujecie, ponieważ wyznaczony Wysoki Funkcjonariusz w momencie krytycznym zapyta was: skoro zysków na razie nie ma to może zechcecie wziąć udział choć w podziale kosztów? Co, mordki zamknięte? Nie ma chętnych? No to do roboty dziatki, do zapieprzania, rośnie nam konkurencja i moja chwała blednie! A wasz samorząd to wiecie gdzie ja mam…

Ta maszyna jest niemal wzorem perpetuum mobile – blogerzy napędzając ręcznie małe elektrownie swych pomysłów i dobrej formy (nie zawsze – ale w większości wypadków) nie mają już czasu na żadną inną działalność. A jeśli temat spodoba się komuś i pod wpisem rozgorzeje dyskusja – to odpowiadanie na manipulacje komentatorów zajmuje nawet i całą noc. O północy i tak nikt już tego nie czyta. Następnego dnia klient czuje się jak świeżo wyżęta ściereczka. Nie będzie konspirował co najmniej przez kolejną dobę. A kiedy się wreszcie ocknie z amoku zobaczy tylko jedną możliwość dalszego medialnego istnienia. Napisze kolejny tekst. I proces zacznie się od nowa.

W takiej tylko małej gminie Ruciane Nida istnieją dzisiaj TRZY portale internetowe zajmujące się sprawami gminy. Pierwszy wystartował portal prowadzony przez znaną od lat lewaczkę. Podobno „nie do kupienia” – ale kto by tam przejmował się takimi deklaracjami… Miał być profesjonalny – jest nędzny. Dwa pozostałe portale również zapraszają chętnych na swoje łamy. Organizują sesje dyskusyjne o tym czy tamtym. I jak w opisie wyżej: natychmiast pod oknami zaczyna się hałaśliwa, spalinowa wycinka drzew. A publika cieszy się – bo co tam władza, jakaś zawsze musi być, byle nie gorsza od poprzedniej. Natomiast Halinka i jej kręgosłup, o, to jest sprawa! I lekarzówka! I jazdy po pijaku! I ten wredny właściciel konkurencyjnej strony!

Jeszcze więksi też harcują aż miło. Nowy Ekran właśnie uruchamia swą papierową wersję. Blogerzy będą w niej pisać za darmo! A jak – dla mołojeckiej sławy! Chyba tylko trzech komentatorów coś tam zapiszczało w proteście. Natychmiast zostali uciszeni. Wzór uciszania opisałem parę akapitów wyżej. „Chcesz mieć zyski – weź i koszta…” Co mnie osobiście przypomina stare wezwanie ze stanu wojennego: chcesz się napić, dawaj zwijać miedzianą rurkę i gotować zacier! Lubisz piwo? Kup se browar!

M.Z.

czwartek, 16 lutego 2012

Dlaczego władza na rubieżach degeneruje?


Jeśli nawet w dziesiątej części jest tak, jak opisałem to w trzech odcinkach wczoraj zakończonego cyklu – to DLACZEGO tak się działo? O tamtych zdarzeniach, a przede wszystkim roli w nich kasty partyjno-urzędniczej można powiedzieć prosto: ich Titanic wyrżnął w skałę, ratowali szczurze skórki i tyle. Jedni nieudolnie, inni zgrabnie, wszyscy brutalnie. I w tym zamęcie nie liczyło się kto mądry, a kto głupi, automatycznie uznano, że każdy ma prawo ratować własny tyłek i umieszczać go w jak najwygodniejszym miejscu. Kto uznał ? Oczywiście sami zainteresowani. Bo któżby inny? Reszcie Polaków rozumu nie odebrało… Wtedy jeszcze nie.

A propos tej reszty i rozumu jako takiego. Obu elementom zafundowano potężne pranie. Nie ma sensu powtarzać się, powstały tomy omówień: odwrócono pojęcia i donosiciel począł cierpieć mocniej, niż jego ofiara, stworzono rzekomą kastę „człowieków honoru”, nauczono ludzi, że sensowniej jest strzec zagrabionego, niż protestować, a państwo to nic innego, jak żerowisko dla wszelkiej maści świń i dewiantów. Wmówiono publice, że to co złego widzi wokół to miraż, pryszcz, żyjemy bowiem w państwie usytuowanym na Zielonej Wyspie, samodzielnym, praworządnym, pełnym wykwalifikowanych urzędników, rząd mamy jak się patrzy (a nie jak niektórzy powiadają do dupy), dopływają do nas jakieś pieniądze unijne, no po prostu leżeć na wznak i piętami bić się po tyłku ze szczęścia…

Oczywiście wszystkie wyżej wymienione określenia państwa są po prostu nieprawdziwe. Jedyne zewnętrzne zmiany obiektywne po roku 1989 to dodanie orzełkowi korony, są tacy, którzy twierdzą, że to nie korona, ale raczej obroża, przez pomyłkę tylko założona na łeb ptaka, a nie na szyję. Samodzielność nie istnieje ani w energetyce, ani polityce zagranicznej, ba, ten i ów felietonista twierdzi, że premiera i gabinety też mamy takie bardziej importowane, a w każdym razie mianowane pod dyktando. Praworządność taka, że na partię rządzącą najchętniej głosują osadzeni w rozmaitych pierdlach i aresztach – co w każdym innym państwie było by powodem do trwogi, a u nas pokazuje się to jako triumf demokracji. Aż prosi się zapytać: czy chodzi o triumf demokracji nad zdrowym rozsądkiem?

Z urzędnikami zaś to istna paranoja. Publicysta z Salonu24, Free Your Mind (FYM), pisze o tym tak:
„… prawna i instytucjonalna kontynuacja peerelu, zadekretowana wszystkimi poważniejszymi wydarzeniami politycznymi 1989 r. (ze zmianą nazwy państwa i symboliki włącznie) połączona była z, by tak rzec, strukturalnym zagospodarowaniem zawodowym większości cepów tworzących administracyjne i inne jednostki w poprzednim reżimie. Naturalną konsekwencją takiego stanu rzeczy musiała być i jest od wielu lat, dysfunkcjonalność w działaniach urzędów, służb specjalnych oraz kolejnych rządów. Obrazowo to ujmując (co już kiedyś powiedziałem), jeśli budując dom wbija się pale w gnojowicę, to nic dziwnego, że chałupa się z czasem zaczyna w gnój zapadać…” (http://freeyourmind.salon24.pl/132094,juz-kryzys-czy-jeszcze-kryzys)

Podobne, a nawet takie same tezy stawiałem już wiele lat i miesięcy temu – upatrując zresztą w braku funkcjonalnej dekomunizacji powód wielu innych kłopotów politycznych i gospodarczych. Wtedy toczyła się dyskusja, czy każdego, kto miał nieszczęście urodzić się za komuny należy od razu skracać o głowę. Odpowiadałem, że oczywiście nie, wystarczy mu tylko obejrzeć kolor czółka. Jeśli czerwony – to won z zarządzania kimkolwiek lub czymkolwiek. Wbrew pozorom nie jest tak trudno ustalić, kto jest kim, kto ma prawdziwie sowiecką duszę, a cała operacja trwa nie więcej, jak pięć-dziesięć minut.

Wykrzyczano w trwodze: pustka zapanuje, kto będzie pracował, kto kwity wystawiał, kto karał?!... No wrzask taki, że głowa boli. A przecież wiadomo, że tak reklamowana fachowość poprzedniej ekipy to mit, te ich wszystkie umiejętności funta kłaków nie warte, a poruszanie się po przepisach, też zresztą idiotycznych, metodą znajomości czy agenturalnego wskazania to anachronizm z epoki kamienia łupanego czy migracji plemiennych. Zaś z tym karaniem to władcom radziłbym dać już spokój, nawet dziecko kata wie, że jak się komuś wyrwie rękę to nie można mu potem przyciąć palców szufladą czy drzwiami…

No więc jeszcze raz: dlaczego to wszystko wokół nas się dzieje i dokonywa? Kolejny cytat z tego samego źródła, czyli FYM-a:

„…establishmentowi, który na bazie sojuszu czerwonych z różowymi wypracował sobie formułę państwa i finansów publicznych jako żerowiska, wcale nie zależy na strukturalnym reformowaniu kraju, ponieważ wiązałoby się to z odcięciem od źródeł finansowania dla sitw mniejszego lub większego rozmiaru. Kryzys polskiego państwa ma więc charakter stały i nie pojawił się wtedy, gdy Rysio podzwonił do Zbynia, by go opieprzyć jak bauer polskiego robola, że „za mało robi”…”

Czy w krainie, która wczoraj opisywałem można było urządzić wszystko inaczej? Każdy na to pytanie winien odpowiedzieć sobie sam. Niechaj uwzględni przy tym coś, o czym niedawno jeszcze było głośno: Mazury walczyły o uznanie tej części Polski za światowy cud natury. Jeśli nawet kto dostrzega w tych „zawodach” pewną przesadę – to przecież nie jest ona ani wielka, ani służąca paskudnym intencjom. Zagłębie turystyczne z możliwością zainstalowania w większych ośrodkach współczesnych, nie wadzących naturze zakładów pracy (elektronika, laboratoria badawcze, nie inwazyjny przemysł drzewny czy szkutniczy). Tak dzieje się w innych państwach europejskich, dzieje z powodzeniem. U nas jeśli nawet cokolwiek podobnego gdzieś tam w okolicach jezior było – zostało zmarnowane, zniszczone i wytarte z mapy. Parobasom zabrakło wyobraźni, łapki trzęsły się w oczekiwaniu na wziątki z wyprzedaży, żerowisko przecież kurczyło się, jeśli nie wziął natychmiast to mógł już nie mieć szansy na drugie podejście…

I dodatkowy element: mało kto pamięta, że na Mazurach od lat nie ma rodowitych Mazurów. Wszystko to brać napływowa, autochtonów załatwiono „bez mydła”, ostatniego wysiedlonego opisywałem bodaj w roku 1980. Wszyscy przybysze źli? Absolutnie nie! Niestety do władzy dorwały się śmieci. I jest co jest. A im dalej od szosy, im dalej w terenie – tym mocniej rabusie przekonani są, że nikt nie zauważy, że „jakoś się uda”, nie trzeba będzie za nic odpowiadać.

Wiec chyba nie ma sensu pytać dalej „Dlaczego”…

M.Z.

Fot. mazury cud natury 7.JPG impreza-czarter.pl

środa, 15 lutego 2012

KRAINY ZAPOMNIENIA cz. III


Pół roku od ostatniej publikacji mała bombka: Ewaryst stawia hotel, suszarni ma już dość, żadnych dalej ziół, od tej pory sami turyści. No i chce wykupić sąsiada, betonowy klocek, ale z własnym dojściem do jeziora i podziemnym bunkrem przeciwatomowym. Czy mnie nie pokręciło i z tego pokręcenia czy aby nie plotę bzdur? Nie. Bunkier przeciwatomowy jak drut. Byłem w środku to wiem. Manio olewa krowy, owce i co tam jeszcze hodował, też stawia pensjonat. Franio gospodarkę zostawi pewnie dzieciom, ma nad jeziorem stodołę, przerobi ją na dom letniskowy. Co się do cholery dzieje? Skąd kasa, skąd kredyty, skąd materiały budowlane? Czy ja coś w tej całej opowieści przeoczyłem, coś źle obejrzałem?

Nie. Miałem tyle informacji ile mi zechciano sprzedać. Interpretacja: może tu jakaś wada, niedopatrzenie? Nie, wszystko prawidłowo, tyle że w oparciu o szczątkowe dane – więc też szczątkowa. Dobrzy, pracowici ludzie wkręcili mnie w najprostszy sposób: pokazując wroga palcem i używając przeciw niemu jego własnej broni. Gazety, która książąt tamtej epoki broniła teoretycznie do ostatniej kropli atramentu. Nie mogę pisnąć, bo Manio uprzedzał mnie po wielokroć, że będzie drugie dno opowieści, to dno z piątym asem w rękawie. Czy wróg był prawdziwy? Jak najbardziej. Dostał za swoje sprawiedliwie? Nie inaczej. Kto wygrał? Strona skarżąca się do ogólnopolskiej gazety. Czyli wszystko w teoretycznym porządku. Prywatnie wiem jednak, że nadepnięto mi po prostu na ambicję.

Najpierw banki. Nie, nie udzielą żadnej informacji, mowy nie ma! Więc czas tym razem na mojego piątego asa. Mieszka w sąsiedniej wsi, mały pensjonacik, duże zamiłowanie do trunków i dobra pamięć. Kiedyś mnóstwo wspólnych zabaw w jednej ze znanych warszawskich winiarni. Jarek wie wszystko. Kredyty? To ty idioto nie wiesz kto je przydziela chętnym? Żona Ewarysta i moja żona. Aż siadam z wrażenia. „Trochę to rozłożyły w czasie, ale od kiedy załatwiłeś Księcia bez mydła, za dupowatość zesłali go do fabryki margaryny – mają wolną rękę. Nowy władca bojaźliwy i nikogo już z tej okolicy nie tyka. Czemu czujesz się do bani? Masz u nich taki mores, jak nikt w okolicy. Tyle że to wkrótce minie.” Ewaryst właśnie zakontraktował obsługę turystów holenderskich, teraz pieniądze popłyną strugą, a co ważniejsze przez cały rok. A Manio dużą działkę podzielił na trzy części, coś tam sprzedał Niemcom, coś znanemu reżyserowi z Warszawy. „Ludzie się człowieku stabilizują. Bogacą. Miną ze dwa lata i we łbach im się poprzewraca. A ty chciałeś co, czynić sprawiedliwość? Polej Bond, polej bo uśniemy… A przy okazji: nie chcesz kupić od nas działki? Tej obok, tanio policzymy, parę dolarów się przyda.”

Więc opisałem to wszystko jeszcze raz, z każdym znanym mi szczegółem. Nic, cisza. Przestali mnie lubić. Ale to już miałem w nosie.

Potem była Magdalenka, pewna idiotka ogłosiła koniec komuny, Książę wrócił z zesłania do interesu, mniej ideowego, ale pewniejszego. Co z dzielnym milicjantem tak szczodrze częstującym sąsiadów gorzałą na polach? Klasyka: uratowała go ładna córka. Wyszła za mąż za któregoś z licznych synów Ewarysta. Prawie jak historia Romea i Julii – ale z happy endem. Nie ma też nienawiści rodowej. Instynkt podpowiedział ludziom, że korzystniej jest się łączyć, niż naparzać. To znaczy: naparzanie zostało, teatralne i z maczugami ze styropianu. Kiedy zimą nadjeżdża leśną dróżką autokar z holenderskimi czy niemieckimi turystami. Poprzebierani w lipne skóry i zmierzwione peruki miejscowi niby-zbóje napadają na skład wycieczki. Ile euro od napadniętego łba? Nikt nie wie, tajemnica handlowa. Ale najwyraźniej opłaca się. No i są w terenie miejsca pracy…

Czego się wtedy, przy tamtej sprawie nauczyłem? Dwóch podstawowych rzeczy: gdy na stole zbyt wiele dokumentów, dowodów i w ogóle kwitów nie patrz na to co jest. Szukaj tego, czego nie ma. I wierz swojemu instynktowi. Za dużo gadający nie mają nic do powiedzenia.

I druga rzecz: na Mazurach nie ma wyłącznie skrzywdzonych sierot. Są tylko interesy. Nie ma co się dziwić: to trudna kraina i byle kto tu nie przetrwa.

Komuna do końca roku 1989 uwłaszczała się powoli, ale skutecznie. Opisany wyżej manewr pozornie nie udał im się. Czy naprawdę i do końca? Wkrótce potem ukazała się tak zwana ustawa Wilczka. Co nie jest zakazane – jest dozwolone. Dla komuchów rzecz jasna. Powalczyli trochę o obsadzenie komisji kredytowych w bankach, wygrali i mogli już wszystko. Dyżurne pieniądze czekały zawsze. Można było inwestować, ale można też było wykupywać - wystarczyło złapać frajera, który inwestycję już nieźle podgonił i zrobić go w konia jakimś durnym, a świeżo pojawiającym się przepisem. To był patent świetnie działający co najmniej przez następne dziesięć lat. W 2007 roku ponowna informacja o sprzedaży „zakazanych” terenów obok Piszu. Tylko w jakiejś witrynie internetowej. Żadnego potwierdzenia, ponowne dementi władz powiatowych. Ale to znaczy jedno: kogoś swędzi. Jednego by sprzedać, drugiego by kupić. Prędzej czy później dogadają się. Z tego co wiem o Mazury stoczono wojnę, mniej może krwawą, niż ostatnia światowa, ale znacznie bardziej brzemienną w skutki. Pojawiły się nowe formy „dialogu” z miejscowymi. Często stosowali je działający na tym terenie wójtowie i burmistrzowie. Tak stało się we wsi Jarka, gdzie ktoś miał ochotę na teren miejscowej szkoły, nieszczęśliwie przylegającej bezpośrednio do jeziora. Zwołano sesję rady miasta i gminy, nie pozwolono dotrzeć tym, którzy sprzedaży szkoły nie chcieli i wio, szkoły już nie ma. Burmistrz – była pani prokurator miała niezłą wprawę w organizowaniu takich zabaw… I socjotechnikę jak się patrzy: kiedy wreszcie wyznaczyła termin wizyty zaczęła od niewinnego pytania. „Czy mogę zjeść przy panu moje śniadanie, ja zawsze o tej porze jadam…” Jedz, niewiasto, jedz, najwyżej nagra się i mlaskanie…

Spryciarze, z którymi miałem do czynienia niewiele już znaczą. Ale nie, niczego im nie zabrano, tu skaleczeń nie było. Po prostu trzepią te swoje milioniki, skrzętnie notując od kogo pieniądze za usługę godzi się wziąć, a od kogo nie wolno pod żadnym pozorem. Ewaryst ze swoim królestwem: promocja najnowszego produktu znanej marki samochodowej, tak, proszę bardzo. Lekarze ginekolodzy też, to czysta i szybka kasa. Gołodupiec w samochodzie średniej klasy: dycha za sam wjazd na teren posiadłości. Dycha za to, by się dowiedzieć czy w ogóle są jakieś wolne miejsca na przykład do biwakowania… Manio wpadł jak śliwka w kompot – jego sąsiad, ten, któremu sprzedał część swojej działki, okazał się cwaniakiem znacznie większego formatu. I nie pomagają żadne procesy, nie ma już gazet, które wysłały by swojego pismaka do obrony pojedynka. W kolejce dziobania Manio spadł o kilkaset pozycji, już się nie liczy nawet na miejscowym firmamencie. O Franiu słuch niemal zaginął – ale z tego co wiem działa w najlepsze, ma swoich stałych klientów. A że nie jest specjalnie pazerny – to i na podstawowe życie wystarcza.

M.Z.

KRAINY ZAPOMNIENIA - cz. II


Autor listu do redakcji i mój informator jest hodowcą bydła. Załóżmy, że ma na imię Marian, ale wszyscy mówią tu na niego po prostu Manio. Wiedzie mu się dobrze, na tyle dobrze, że może niekiedy wspomóc sąsiadów. Na przykład gdy muszą natychmiast spłacić zaległe mandaty. Podczas drugiej wizyty przedstawia mi ich po kolei: Franek z Kurpiów, to barwna postać, bo najbardziej bierze w skórę, dentysta Ewaryst, kozackie albo cesarskie imię, ale on spod Gdańska, więc jest usprawiedliwiony. W oddali pan milicjant Fota, nie, on nie będzie się pospolitował żadnymi rozmowami z jakimś żurnalistą, wicie-rozumicie nie było rozkazu. Tych ludzi, z wyjątkiem Foty rzecz jasna, łączy jedna cecha: wszyscy są posiadaczami doskonałych turystycznie terenów nad jeziorem Bełdany. To znaczy – one na razie są rolnicze. Ale odrolnić to dla władzy jak splunąć – jeśli oczywiście chce spluwać. Coś tam na razie właściciele w tych krzaczorach sieją, coś tam uprawiają, nie znam się na tym, więc nie dociekam zbyt szczegółowo.

Najciekawszy w zestawie jest Ewaryst. Twierdzi, że kiedyś odkryto u niego raka. Przyjechał na Mazury, kupił ileś hektarów piachu i błota wrzynających się w jezioro zgrabnym półwyspem, jedno wrzucił w drugie (albo odwrotnie) i na powstałej w ten sposób ziemi posiał zioła. Miał umrzeć – ale nie umarł, choroba przeszła w stan uśpienia, potem zaczęła się cofać. Legenda - nie legenda, kto tam będzie dociekał, jak było naprawdę... Rzeczywiście na jego działce stoi potężna suszarnia, zapach mięty zbija wręcz z nóg. Podobno ktoś od dłuższego czasu donosi do miejscowej władzy, że Ewaryst niczego nie sieje, tylko żyje z wynajmowania przestrzeni pomiędzy nadbrzeżnymi drzewami turystom. A zęby plombuje niechlujnie i boleśnie, za to drogo. No i gnoja faceta ile wlezie. Faktycznie – suszarnia znajduje się tuż obok linii wody, zbudowana jest na złomkach starego siedliska, zgodnie z prawem nie dotyczą jej ograniczenia zabudowy nadwodnej. Można stawiać dom tak, że z tarasu da się włożyć nogi wprost do jeziora. Siedlisko, panie, siedlisko! A cała reszta doskonale nadaje się na biwak. Ewaryst powiada, że chce rozbudować suszarnię, by mogła w części mieszkalnej żyć jego rodzina. Ma prawo, więc chce. Niestety plany realizuje się albo za gotówkę, albo za uzyskany kredyt. Gotówki nie ma, kredytu dać podobno nie chcą. Podobno - bo też tak do końca tego nie wiadomo. Więc stoi to wszystko i czeka na lepsze czasy. Idealny cel dla kogoś, kto chce zarzucić właścicielowi niegospodarność. Tak to w istocie wygląda: jakby piorun dupnął w szczypiorek… A tu ponoć taki mikroklimat, że mucha nie siada. No i kiedyś mieszkali Bulindowie czy inne plemię, nieważne, jest legenda i to się będzie sprzedawać.
Franek z Kurpiów jak typowy Kurp: w sobie, czyli nieco przysadzisty, uparty, właściwie na tych krzakach znad jeziora wcale mu nie zależy, no ale jak go ktoś zmusza do podjęcia decyzji o usunięciu się skądś to on się w życiu nie usunie. Nie i już! Więc jest tak, że od czasu do czasu ten milicjant Fota wlewa we Franka jakąś gorzałę na polu, mówi że to na zgodę – po czym aresztuje za jazdę po pijaku wozem konnym po publicznym gościńcu. Gościniec nie jest publiczny, wozu konnego nie ma, ale skoro władza mówi, że jest wszystko - to jest. A dlaczego pił z wrogiem? Bo lubi się napić. I już nie chciałby się kłócić i słuchać, że zaniedbuje swoje gospodarstwo – bo nie zaniedbuje. Franek ma mnóstwo zaległych mandatów i zabrane prawo jazdy na traktor. Musi do kościoła co niedziela na piechotę, bardzo go to wkurza.

A co to wszystko ma wspólnego z hotelem pod Piszem? Ano tyle, że wszystkie nieszczęścia w tej okolicy, przecież dość odległej od piskiego hotelu, zaczęły się właśnie od rozpowszechnionej informacji o jego powstaniu. I właściwie tego samego dnia wezbrały dolegliwości moich rozmówców. Manio mówi tak: możesz sobie myśleć co chcesz. Ale to się wszystko musi jakoś łączyć. I ty masz odkryć jak się łączy. Wtedy będziesz gość. My możemy podpowiedzieć tyle, że nic nie może dziać się w województwie bez zgody Księcia. Tam poszukaj.

Znów jadę do Księcia. Nie żadni tam pośrednicy, rzecznicy i zastępcy – ale osobiście, w cztery oczy. Jest tak miły, że marzy się człekowi wizyta u Ewarysta, nawet jeśli boruje zęby powoli i boleśnie. Książę reprezentuje Jedyną Słuszną Rację, jest nadęty i obrażony, że ktoś śmie go w ogóle o coś pytać. Inaczej niż za pierwszym razem, kiedy było gładko, aksamitnie i ze znieczuleniem. Tak, wszystko w Księstwie odbywa się formalnie, są kwity, przecież już raz prezentowane, więc o co chodzi? A w ogóle pomysł z zagospodarowaniem strefy chronionej to jakieś nieporozumienie! Ktoś tam pytał czy w ogóle można, dostał odpowiedź odmowną, więc ptaszki i liszki mogą spać spokojnie, nic złego im się nie stanie. Siedzę naprzeciwko tego nadętego faceta i spokojnie patrzę, jak kłamie wyuczoną lekcję, jak się zwija, by pozostał tylko obraz zatroskanego gospodarza terenu. „Pan teraz wraca do tamtych ludzi, prawda?” Prawda, wracam. „No to powodzenia, mam nadzieję, że instynkt pana nie zawiedzie…”

Spod kasztelu Księcia ruszam nie sam, ale z ogonem. Duży Fiat trzyma się jakieś sto metrów z tyłu, czasem więcej, widać dostali precyzyjne wskazówki, gdzie koniec mojej podróży i nie muszą się za bardzo starać. Tak sobie jedziemy i jedziemy od Suwałk do Rucianego, ja siusiam w lesie, oni też siusiają, pod Rucianem tłok na drodze zwiększa się, teraz siadają mi na ogon już bez ukrywania się. Manio stojący w furtce wcale nie ma zdziwionej miny, mówi, że jak nas pilnują to przynajmniej nic złego dzisiaj nikomu się nie stanie, możemy spokojnie napić się wódki. Opowiadam co i jak, spekuluję, wymyślam jakieś spiski i inne cuda niewidy, Manio przygląda mi się spokojnie i co jakiś czas coś tam gada o pięciu asach. Trochę to bagatelizuję, na razie materiał jest kompletny, przynajmniej tak się wydaje.

Opisałem to. Stawiając tezę, że w „państwie duńskim” coś trzeszczy, a Książę wiedział o sprawie, bo nie wygląda na człeka w ciemię bitego. I napisałem też, że próba przeniesienia się z „kumitetu” do prywatnego interesu zrobiona była sprytnie, bo z ubezpieczeniem. Jeśli zatrybi wariant A, czyli pierwotna lokalizacja na terenie chronionym pod Piszem – będzie wspaniale. Ale jeśli nie wyjdzie – to wyjdzie wariant B nad Bełdanami pod Rucianem i będzie równie dobrze. Paru ciemniaków z tego drugiego miejsca pogoni się gdzie pieprz rośnie, w ogóle z tymi napływowymi strata niewielka, dadzą sobie chamy i prostaki radę.

Naczelny tekst oglądał ze sto razy, coś tam dopisywał, kreślił, w końcu wezwał mnie do siebie i zadecydował, że pójdzie jak jest. Jak napisałem. Czułem się po wyjściu z tego gabinetu ozdobionego popiersiem Lenina podejrzanie. Niby wyszło na moje. Ale instynkt podpowiadał mi, że to początek czegoś większego. Czegoś, czego jeszcze nie ogarniam.

Poszło do druku, parę dni cisza, potem jakieś manewry w kierownictwie redakcji. Jeszcze później wchodził każdy mój tekst, jak leci i bez poprawek. Była kasa – a jednak snułem się po korytarzu jakoś tak smutno. Coś mi mówiło, że to nie koniec sprawy.

I wyszło na moje.

M.Z.

KRAINY ZAPOMNIENIA – cz. I

Uprzedzam: będą aż TRZY odcinki. Kto niecierpliwy niechaj pominie. Polecam reszcie.


Najciekawsza dla mnie rzecz mazurska działa się w roku 1987. W systemie politycznym trzeszczało już nieźle, ktoś jeżdżący sporo po kraju doskonale to wyczuwał. Jakie ma to znaczenie dla dnia dzisiejszego? Przede wszystkim takie, że każdy z ekipy rządzącej czy ekipy zarządzającej dochodowymi przedsiębiorstwami i przedsięwzięciami nie urodził się po roku 1989. Ich korzenie ulokowane są głębiej w historii. Właśnie w tamtych, socjalistycznych latach.
Tkanie przyszłych fortun, czasem budowa w miarę bezpiecznej przystani zaczęło się od takiego właśnie trzeszczenia, a później działania.


Tyle że w roku 1987 trzaski słyszało sporo osób, ale mało kto wiedział co się stanie. Musi albo pęknąć, albo się zawalić? Ale co potem? Potem było już jasne, że funkcjonariusze aparatu partyjnego wchodząc w ścisłe związki z dziwnymi osobnikami dysponującymi sporą gotówką szykują sobie jakiś finansowy materac ubezpieczający. Zawalali się ideologicznie, a nie chcieli zawalić finansowo. Cała komuna spopielała się jak jesienne liście, ale o dziwo jej funkcjonariusze nie załamywali rąk! Nikt nikomu nie chciał odrąbywać kończyn, które zamachnęły się na socjalizm! Dziwne - wróżyło coś przedtem nieznanego.

Byłem szeregowym opisywaczem tego, co mi wskazano, jakieś konkursy, oczyszczalnie ścieków, wodociągi i takie tam. Plus tematy tak egzotyczne, iż nikt nie wiedział o co chodzi. O, małe elektrownie wodne! Albo komputeryzacja administracji terenowej. Dzisiaj rzecz oczywista – wtedy absolutnie nierealna. Dział „Zabili go i uciekł” - ale pod warunkiem, że sprawcą lub ofiarą był ktoś z tak zwanej władzy w mikroregionie. Dalej odpowiadałem za opisywanie Polski północno-wschodniej, tam miałem najwięcej znajomych, a więc tych prawdziwych i wcale nie dwuznacznych informatorów. Tam obserwowałem, jak nad jeziorami i rzekami poczynają dziać się rzeczy dziwne.

Pewnego dnia „Trybuna Ludu” doniosła, że mieszkańcom Pisza za dwa lata będzie lepiej, niemal jak w raju, w pobliżu miasta powstaje kompleks hotelowo-gastronomiczny. W każdym razie skoro „Trybuna” o tym doniosła – to mój ówczesny naczelny nadstawił uszy. „Trzeba tkwić w nurcie rzeczywistości” – mawiał. Znów był listopad i nikomu ważnemu nie chciało by się tyłka ruszyć w tamte okolice…
Potem, w krótkim czasie, dwa inne sygnały z okolic tego nieszczęsnego Pisza. Pierwszy ten, że terenowa władza samorządowa na skalę dzisiejszego powiatu (choć wtedy nie było jeszcze powiatów) kradnie, na dodatek bezczelnie, bo nie pieniądze, tylko stare kaloryfery, a łupy przetrzymuje na terenie swojej posesji. Ta wersja przyszła to redakcji drogą polecenia z jakiegoś „kumitetu” i oczywiście dotyczyła sąsiadów Piszu, czyli miasteczka Ruciane-Nida. Zbrodnia miała się dokonać właśnie w Rucianem. Do samej redakcji dotarł natomiast list, w którym stało czarno na białym, że władza wojewódzka odpowiadająca za ten teren pastwi się nad Bogu ducha winnymi mieszkańcami, rozpija ich i w ogóle stara się wyzuć jak nie z ojcowizny, to z ziem niedawno nabytych i starannie uprawianych ekologicznie. Tak, tak, ekologicznie – to pojecie właśnie wchodziło w obieg nowomowy i robiło tam oszałamiającą karierę. A w ogóle to wojewódzki konserwator przyrody z Suwałk chce piszanom zrobić wbrew i na żaden hotel się nie zgadza, ważniejsze ptaszki!

Pomylenie z poplątaniem? Tak było we wstępnych opowieściach i niby ja miałem ten supeł rozwiązać. A gdybym nie rozwiązał, tylko potknął się o kogoś możniejszego – to też żadna szkoda. Jako bezpartyjnego można mnie było oskarżyć o zaniedbanie, rozpustę delegacyjną czy co tam jeszcze i wylać z roboty na zbity pysk. Pił zamiast słuchać, wyciągał nieodpowiednie wnioski, nikt go nie będzie bronił – trotuar przed redakcją i socjalistyczne berufsverboten. Znaczy się wilczy bilet…

Polecenie wyjazdu, wysupłano nawet ryczałt samochodowy, rzecz rzadką niesłychanie. Merytorycznie miała to być prasowa egzekucja na już znanym sprawcy kradzieży kaloryferów. Dalej wizyta u znanego z imienia nazwiska respondenta – wzór odporu był taki, że socjalistyczna władza nikogo z klucza nie mogła przecież gnębić i wyzuwać z czegokolwiek. Władza czyniła wyłącznie sprawiedliwość – bo jakże by inaczej… Potem dołożenie tym, którzy wojewódzkiemu konserwatorowi śmieli sprzeciwić się myślą, mową, a zwłaszcza jakimś nie konsultowanym ze zwierzchnością planem, czyli uczynkiem. Naczelny nie owijał w bawełnę: wyłożył co miał do wyłożenia na stół i wrócił natychmiast do lektury jakiegoś ważnego świstka. Wykonać i nie dyskutować…

Podróż, teren. Wiele rozmów już pierwszego dnia pobytu w Suwałkach, a potem w Rucianem. Wtedy Ruciane znajdowało się właśnie w województwie suwalskim, na jego zachodnich rubieżach. W centrali wojewódzkiej każdy chciał mnie o czymś przekonać, gorączkowo, wykładając mnóstwo dokumentów, wycinków prasowych, listów i petycji. Trzeba to było teraz starannie poukładać w ciąg zdarzeń. W przyszłym tekście postaci dramatu miały mówić jasno i jednoznacznie. Niestety najpierw należało ustalić, czy chcą tego hotelu pod Piszem, czy nie chcą. Po co komu nadbrzeżne zarośla kilkadziesiąt kilometrów od pierwotnego planu zabudowy, obok Rucianego i czego bronią właściciele tych terenów? Kto za, a kto przeciw w świetle dokumentów? Bo podczas wstępnego oglądu nic się nie zgadzało. Raz ktoś coś chciał, za chwilę w innym dokumencie przeczył samemu sobie. Dzisiaj pisał do województwa, jutro do stolicy, odwoływał się i wrzucał wątek, którego przedtem nigdzie nie było.

Jak by nie stanąć dupa zawsze z tyłu… Zapowiadało się ponuro: zdołałem ustalić, że za oddaniem w pacht jakiegoś półwyspu pod Piszem - który był obszarem chronionym - opowiadał się dzielnicowy książę. Przeciwko jego ochmistrz, niestety mający poparcie w centrali królestwa. A wziąć wszystko „do obróbki” i realizacji mieli jacyś bliżej nie znani dżentelmeni z Kanady i kilku innych krajów, z centralą na Bliskim Wschodzie. I pewnie trochę się podzielić z darczyńcami. Najbardziej ciekawe było jednak to, że wszyscy zainteresowani udzielali informacji jak najchętniej, gadali na wyprzódki, gęby im się nie zamykały, a dokumenty kładziono przede mną takie, że w życiu nie śniłem, iż zanurzę się w państwową tajemnicę równie szybko i głęboko. To było niepokojące, to mnie wręcz trwożyło! Postanowiłem odłożyć problem na chwilę i poznać wreszcie znanego z imienia i nazwiska ujawniacza afer.

Okolice Rucianego. Precyzyjniej: Ukty. Dwie godziny, cztery, sześć – siedzę naprzeciw ujawniacza i co chwila wkładam gałki oczne w oczodoły, te zaś wypadają znowu. Mistrz zaczyna od pytania co ja bym zrobił podczas gry w pokera dostając cztery asy z ręki i mając prawo poprosić o dobór jednej karty. No co – poprosił bym! Dobrze. A co bym zrobił dostając z kupki piątego asa? - O nie, miły panie - mówi mistrz - rzucanie kart na stół i wrzask że oszukują to rzecz najgłupsza w świecie. To jakby prośba o natychmiastową egzekucję, reszta graczy ma pod stołem siekiery i nie zawaha się ich użyć. Należy przybrać spokojną minę, rozejrzeć się jak daleko do okna lub drzwi stoi stół i czy jednym gestem da się zagarnąć leżącą na stole pulę. Po czym działać bez chwili zastanowienia, najlepiej przewracając stół, łapiąc kasę i wrzeszcząc „Pali się, kurwa, pali, uciekajcie!”.-

Hotel na półwyspie w Piszu to pic i fotomontaż. Owszem, był na początku taki plan, ale ktoś wygadał zbyt szybko, ktoś oprotestował, szelest banknotów nie znosi rozgłosu. Do pewnego momentu liczono, że może ktoś nie zgłosi protestu w odpowiednim czasie i koła machiny urzędniczej zaczną się obracać w pożądanym kierunki. Protest jednak zgłoszono, sprawa nagłośniona, plan runął. No i ten cały Piperman i Trubro z Kanady wcale nie ma ochoty płacić jakichś kar z powodu cudzego niedopatrzenia czy protestu. On się zgłosił, bo mu kazali. I on czeka co będzie, mając w głowie plan zapasowy. Ten plan dotyczy już innego obszaru, lepszego obszaru, który jest właśnie tutaj, pod Rucianem. Tylko to wszystko trzeba „rozebrać” etapami, chytrze i po kolei.

A co z tym od kaloryferów? Nic. Znów fotomontaż. Ale też i taki wabik. Na tym ma się skupić prasa lokalna. On te kaloryfery kupił oficjalnie, to uczciwy człowiek, ale trochę roztargniony, nie zgłosił kwitu do odpowiedniego urzędu, przez co kwit nie istnieje. A jak nie ma dokumentu – to jest złodziejstwo. Po co złodziejstwo? Ano po to, by obrzydliwie uczciwy facet nie przeszkadzał w dalszej grze. Tej grze, w której można dostać z ręki cztery asy i dobrać jeszcze jednego. Do niego nie ma co jechać i z nim rozmawiać, on jest tak przestraszony, że albo nic nie powie, albo nakłamie. Po co to komu?

„To kiedy mam krzyczeć „Pali się”?” Teraz. Wracasz do Warszawy – mówi mój informator – i piszesz wstrząsający materiał na temat niszczenia polskiej przyrody, fauny, flory, żabek, rybek i czego tam jeszcze trzeba. To znaczy źli ludzie mieli taki pomysł żeby to wszystko zniszczyć… Pisz co chcesz, niech ci, co ten sygnał puścili śpią spokojnie. Ale na koniec tekstu musi być zastrzeżenie, że choć na razie wszystko wróciło na właściwe tory, to sprawa jest rozwojowa, wymaga jeszcze drobiazgowego zanalizowania i takie tam. Masz tu wrócić, szybko wrócić, a my wskażemy ci drogę do głównego machera. No chyba że chcesz być palantem do końca życia…

Kto by chciał? Ja nie.

Z pierwotnym tekstem problem. Nie przewidziałem łańcucha reakcji. Bo obowiązujący wzór jest taki: za województwo odpowiada książę dzielnicowy, czyli I sekretarz KW. Kto śmiał dogadywać się z „obcymi” inwestorami bez jego namaszczenia? Jeśli to namaszczenie jednak miało miejsce, takie ciche, to każda następna porażka tworzy plamę na honorze księcia, nie jego dworzan. Tych ostatnich bowiem można po cichu zdusić, urwać łeb i gdzieś zakopać, na przykład w fabryce płyt wiórowych na stanowisku kadrowego.

Jak to do cholery wszystko ugryźć?

Instynkt: nie patrz na to, co tak obficie wyrzucają ci na stół, jest tego za dużo, za bogato i za szczerze. Patrz na to, czego nie ma!
No więc nie ma (a właściwie - nie było) zgody w zarządzie księstwa. Najważniejszy macher dopuścił do burdelu: niczego nie obiecał zastępcom, więc tym przypomniało się, że obowiązują ich jakieś tam przepisy. Nie dałeś księciuniu nam – nie będziesz miał i sam… W sprawę weszła gazeta ogólnopolska, smród, dzielnicowe można było przygasić, centralnej nie. Książę odwołał się do Centrali i samego Namiestnika.

Kiedy wysmażyłem wreszcie ten mój opis „domu uciech na kresach” – centrala od razu wzięła na dywanik mojego naczelnego. Wił się, męczył, ale już mnie nie mógł utopić – teraz z kolei on odpowiadał za powierzone mu poletko, a tekst poszedł drukiem. Z całym dobrodziejstwem inwentarza – znaczy się i ze mną. Ustalono, że jadę jeszcze raz w ten sam teren. Teoretycznie dlatego, że w tekście NIE BYŁO odpowiednio mocnego rozgrzeszenia Księcia Dzielnicowego. Praktycznie na zasadzie „A rób pan co chcesz, albo pana powieszą, albo nam się uda…” Bo naczelny podejrzewał, że jednak może się udać. A jeśli tak, jeśli sukces – to on też jest przecież jego ojcem.

M.Z.

Fot. pl.wikipedia.org

wtorek, 14 lutego 2012

Przypadki chodzą po ludziach


W tekście sprzed kilku dni opisywałem szczątkowy zespół, w jakim przyszło mi pracować wiele lat temu, na początku własnej drogi zawodowej. Reminiscencja w jakimś sensie zabawna – ale też i szczera. No tak to wtedy bywało… Dzisiaj pomyślałem, że zbyt słabo zaakcentowałem w tym wszystkim rolę przypadku. Tego zjawiska, które może pogrążyć, ale może też stać się katalizatorem wyzwalającym w człowieku umiejętności, z których albo w ogóle nie zdawał sobie sprawy – albo nader mgliście.

Przywoływane tu po wielokroć Mazury… Najpierw były incydentalne tam wyjazdy: a to jakiś obóz harcerski nad jeziorem Pomorze, a to prywatnie już odwiedzana miejscowość Krutyń. Przełom lat 60-tych i 70-tych. Potem pojawiła się opisywana młodzieżowa gazetka, nie było ławo wejść do zespołu, ale po jakimś czasie praktykowania udało się. Z przygodami – jak to opisałem… Historia z podróżą „na powódź” zadecydowała o tym, że włożono mnie do przegródki z etykietką „Terenowi”. To znaczy tacy, którzy mają żurnalistyczne ostrogi zdobywać w terenie. Słowem: podróżować dużo i tanio. Łatwe to naonczas nie było, kto nieco starszy pewnie pamięta jak znakomitą komunikację publiczną mieliśmy w połowie lat siedemdziesiątych. Delegacje samochodowe zdarzały się wcale nie tak często, obwarowane były nadto ścisłym obowiązkiem przywiezienia kilku kompletnych materiałów, teksty plus zdjęcia – więc jeździło się głównie PKS-ami i pociągami, maksimum druga klasa, żadnych ekspresów. Stąd pewien mój kolega redakcyjny, którzy znał rozkład jazdy na pamięć i swobodnie dobierał przesiadki, które nie powodowały konieczności nocnego wyczekiwania na dworcu w Pimpuszkach Dolnych jawił nam się jako król wiedzy wszelakiej. Kto go nie posłuchał – rozkładał śpiwór na dworcowej ławce. O ile miał taki wynalazek… Mnie po jakimś czasie udało się twórczo dodać do tej wiedzy aktywny system rozliczania delegacji. Chodziło po prostu o to, by w majestacie prawa surowo egzekwowanego przez księgowość, dołożyć do podróży jak najmniej własnych pieniędzy. A właśnie pojawił się przepis mówiący o tym, że biletów II klasy pociągu pospiesznego nie trzeba przedstawiać, wystarczy deklaracja. Gdy w teren jechało dwóch do tego samego miejsca – wystarczała na paliwo do niewielkiego samochodu. A w redakcji pojawiło się kilka prywatnych Fiatów 126p…

Pierwszy rok etatowej pracy, przychodzi wyjątkowo wredny listopad, redakcyjne gremium ma się zająć rozdziałem obszarów działania. Dział kulturalny: oczywiście Kraków i Wrocław, chodzi o teatry i budowaną halę wystawową „Panoramy Racławickiej”. Sportowy: duże stadiony, a zimą Zakopane z ówczesną Szkołą Mistrzostwa Sportowego. Ten ma chody w Poznaniu, tamta w Rzeszowie, żeglarka oczywiście teren nadmorski z Gdańskiem na czele. Tu zatem nie będzie żadnych zmian. A ja, nowy? Nowy dostał suwalskie. Z prawem wejścia na olsztyńskie. Znaczy się biegun zimna z komunikacją do bani i trochę cywilizacji z Olsztynem i grymaśnymi pociągami tam jeżdżącymi. Nowy zawsze jest jak koń – ma duży łeb, niechaj kombinuje.

Tak „dostałem” Mazury. Kiedy po raz pierwszy wysiadałem na stacji kolejowej Pisz nie mogłem uwierzyć, że tu w ogóle w tym zaśnieżonym, bajkowym, ale i zimnym świecie w ogóle ktoś egzystuje. Jak okiem sięgnąć żadnej żywej duszy. Pachniało świeżo przecinanym drewnem, a gdzieś gigantyczna piła tarczowa właśnie zwalniała obroty. Nie było drzew. W ich miejscu stały cudowne konstrukcje artystyczne z kryształu i mrozu. A pozornie czarna asfaltowa dróżka od razu pokazała rogi: na przezroczystym, szklistym lodzie wyrżnąłem siedzeniem w nawierzchnię, a żółta torba podróżna odjechała gdzieś do rowu. Dzisiaj nie pamiętam już jaki wówczas obrabiałem temat. Ważniejsze, że rozmówcy okazali się chętni do udzielania wyjaśnień, mieli własne fotki, ba, nawet następnego dnia obiecali dowieźć mnie własnym autem do odległego o kilkadziesiąt kilometrów Giżycka. Zaczęło mi się podobać.

Kilka tygodni później, zima wcale nie minęła, przeciwnie, srożyła się z każdym dniem bardziej, okazało się, że o ile kałamarz, czyli piszący może coś stworzyć we własnej imaginacji – to fotoreporter zdecydowanie nie ma takich możliwości. Zaczęły się podchody: a co tam robiłeś, masz jakiś temat do sfotografowania, znasz już ludzi? Miałem to wszystko. Znałem ludzi. Wystarczy zatelefonować, pogadać i spisać projekty tematów. Jeśli naczelny zaakceptował – to jazda w teren. Fotoreporter z podróży „powodziowej” pogniewał się na mnie, „dowcip” mu nie wypalił, nie pokazał żadnej władzy nad nikim, miał mi to za złe. Ale dwaj pozostali chętnie słuchali co, gdzie i kiedy mogę wskazać na tych niechcianych poza sezonem Mazurach. Mieli też jakieś własne typy, z tego dało się już namotać zupełnie niezły plan działania na najbliższych kilka tygodni. Więc działaliśmy. Suwałki, Giżycko, jakieś PGR-y pod Olsztynem. Ostróda z wytwórnią plastikowych łodzi i kajaków. Dalej to oczywiście szlaki spływów kajakowych, Krutynia i Sapina. Wrastaliśmy w teren jak się patrzy. I nigdy nie zdarzyło się, by którykolwiek wrócił z delegacji z pustymi rękoma.

Nic nie trwa wiecznie… W maju pojawiły się pierwsze protesty: czemu oni tak bez przerwy tam jeżdżą? Po co? Jaki mają interes? My też chcemy nad jeziora… I parę razy inne ekipy pojechały w okolice Śniardw i Kisajna. Niepotrzebnie. Informatorzy nie okazali się wcale tak chętni do rozmów, zostały jakieś marne resztki problemów obozu Pałacu Młodzieży w Pieczarkach, czy prywatnego zoologu pod Giżyckiem. Małe sprawy, od razu było wiadomo, że potraktowane bez rozeznania terenu i ludzi. Mnie delegowano do Osowej Sieni. Poznałem słynnego wtedy dyrektora Edmunda Apolinarskiego, wysłuchałem kilku opowieści o grach i zabawach partyjnego ludu polskiego (http://mcastillon.blogspot.com/search?q=gry+i+zabawy). W redakcji działo się coraz marniej – ale świat jawił się jako nieprzebrana kopalnia ciekawostek – a każda przy uważnym przyjrzeniu się jej niosła jakieś uniwersalne przesłanie. Nie żałowałem Mazur - wiedziałem bowiem, że gdy tylko przyjdą pierwsze chłody kogoś tam będą musieli wysłać. W Suwałkach na przykład zbudowano piękny jacht udający piracką brygantynę. Nie pamiętając, że podwórko, na którym dzieło powstawało lat kilka ogrodzone jest potężnym kamiennym murem. I w województwie jest tylko jeden dźwig, który konstrukcję jest w stanie przenieść ponad przeszkodą. Umówiłem się z operatorem, że gdy tylko dostanie takie zlecenie natychmiast mnie o tym zawiadomi...
M.Z.
Fot. mazury.n85.pl

poniedziałek, 13 lutego 2012

Dlaczego?


Dzisiaj będzie bardzo krótko, mam inne zajęcia. Panel administracyjny mojego bloga ma opcję „Statystyka”. Jak już mówiłem nie chodzi mi o miliony wejść, to przy pomocy tajnych przyjaciół jest w stanie osiągnąć wyłącznie niejaki Kominek. Cieszę się, gdy przeczyta mnie kilkadziesiąt osób dziennie. Pal sześć, że większość z nich nie ma zamiaru rejestrować się i wpisywać komentarze pod tekstem, prywatny mail jest równie dobry. Gorzej gdy nie mogę w pełni zrozumieć czemu pewne teksty po kilku lub nawet kilkunastu tygodniach zaczynają budzić tak wyraźne zainteresowanie. Wspominałem niedawno o czynszach opisywanych w… 2007 roku. No cóż, coś tam przewidziałem trafnie. Teraz nie bardzo rozumiem skąd zainteresowanie listem otwartym do Łażącego Łazarza z 11 grudnia 2011 roku. Łazarz w komentarzu obiecał odpisać polemicznie i obszernie. Nie odpisał do dzisiaj. Może zgadza się ze mną, może nie zgadza, może wojuje z inną, niż ja zmorą – nie mam pojęcia. Treści tego, co chciałem Łazarzowi przekazać nie były ani agresywne, ani aroganckie. Jest młodszy – zatem dlatego chciałem przesłać dobremu blogerowi i sympatycznemu facetowi kilka uwag wynikających z własnego większego doświadczenia. Aż tyle – i tylko tyle. Od dwóch dni czyta mój tekst dwadzieścia razy więcej osób, niż w dniu zamieszczenia. Co jest powodem?

Zatem jeszcze raz: młodość ma wszystkie zalety prócz jednej, doświadczenia. A gdy już owo doświadczenie zdobędzie – przestaje być młodością. Stąd młody wiek jako kwantyfikator doboru personelu dowolnej redakcji uważam za niewłaściwy, wręcz szkodliwy. Uważam, że ludzie z większym doświadczeniem i dobrą pamięcią mogą być stukrotnie bardziej przydatni w podobnych redakcyjnych działaniach, niż właściciele nowszych dowodów osobistych. Nie oznacza to rzecz jasna, iż młodym należy zamknąć wszystkie ścieżki możliwej kariery, a starców wysłać natychmiast na reportaż na Antarktydę. Znaczy to tylko tyle, że sami młodzi rychło zamotają się w swoje dość nieskoordynowane czynności, to i owo źle ocenią, a napędzani wyłącznie dużym poziomem adrenaliny w najlepszym wypadku wyrżną z dużą prędkością w mur. Piękna śmierć – ale czy to jedyne rozwiązanie?

Specyficzna sytuacją jest ta, w której ogłoszeniodawca, jakże często internetowy, poszukuje ludzi WYŁĄCZNIE MŁODYCH I BEZ DOŚWIADCZENIA do działań, które wręcz domagają się jakiejś tam praktyki, czy statusu wykształceniowego. Od wielu miesięcy obserwuję nabór "dziennikarzy", którym jakoby wystarczało wykształcenie średnie i zero praktyki. O co tu chodzi? Czy przypadkiem nie o to, by potencjalny pracownik PONAD WSZELKĄ WĄTPLIWOŚĆ był głupszy od szefa? Jeśli tak to gratuluję podobnym szefom. A tych młodych po prostu przestrzegam: chcecie dostawać w skórę zawsze i od rana, nie pobierać pensji i otrzymywać najdziwaczniejsze, często ubliżające człowieczeństwu polecenia to zapiszcie się do tych niewolniczych obozów czym prędzej. Świat czeka także na naiwnych i idiotów...

Nie, nie zmienię zdania. Nie, nie ma to zdanie nic wspólnego z myślą o obligatoryjnym wprowadzeniu gerontokracji. Nie, nie zjadłem wszystkich rozumów, za to nauczyłem się słuchać tak starszych, jak młodszych – i dopiero wtedy podejmować decyzje. Ostatnio miałem łatwo: TE DECYZJE DOTYCZYŁY WYŁĄCZNIE MNIE SAMEGO. Nawet wówczas, gdy musiałem obserwować jak młodszy dowódca pewnej strony internetowej utopił ją we własnych złych dyspozycjach i kompletnym niezrozumieniu fachu, w którym przyszło mu się obracać. Dziennikarzem nie zostaje się wyłącznie na podstawie własnego przekonania, iż wszyscy mówiący i piszący po polsku są dziennikarzami „z klucza”, a tak zwany „kontent” wytwarza się jak nie przymierzając cementową zaprawę – gdy za gęsta to „Józiu, dolej jeszcze trochę wody!”. Gdy za rzadka - sypiemy rzecz jasna piach.

Opisywałem to już, ale powiem ponownie: nauczyłem się od bardziej doświadczonych wszystkiego, co później mi się przydawało długie lata. Tak, wojowałem z nimi, sprzeczałem się, nie chciałem ustąpić pola – dzisiaj niestety nie sobie mogę przyznać rację.

A z resztą, drodzy Czytelnicy i polemiści, możecie oczywiście zrobić wszystko wedle własnej woli. Z pozdrowieniami!

M.Z.

Źródło ilustracji: z-b-u-n-t-o-w-a-n-i-t-h-e-b-e-s-t.blog.onet.pl

sobota, 11 lutego 2012

Czas karzełków?


Znakomity bloger, teksty którego poznałem w Nowym Ekranie, Tomasz Karwowski, napisał i niedawno wydał książkę pod tytułem „Czas karłów”. Znam ją jedynie z publikowanych w NE fragmentów – ale nawet to pozwala mi powiedzieć, iż jest to opowieść o oszustwie, jakiego dokonano wobec narodu polskiego po 1989 roku. Arbitralna i prywatna – lecz osobiście tylko takie cenię. Podkreślam: znam fragmenty, ale już na ich podstawie śmiem twierdzić, że dobrze się stało, iż ktoś wreszcie na poważnie i ze znawstwem tematu postanowił prawdą dowalić durniom, z jakimi od lat mamy do czynienia we wszystkich programach telewizyjnych mówiących o rządzie i parlamencie.

Dzisiaj wszakże o nieco innej sprawie: mianowicie o dwóch przyjaciołach (czy nadal – nie wiem), którym poświęciłem tu już mnóstwo czasu. Jak to w życiu bywa – raz ganiąc raz chwaląc. Pierwszy z nich po raz kolejny wystosował płomienny apel do publiki, by ta zajęła się raczej siedzeniem na dupie w domu, niż manifestowaniem, to ostatnie bowiem jest niemądre i w ogóle be. Ewolucja więc żadna, może prócz tego, że dowiedziałem się, iż wspomniany bloger jest już nie tylko pisarzem, dziennikarzem, ale też historykiem sztuki. Dwa lata temu jeszcze nie był. No ale cóż, ponoć wiara przenosi góry…

Ale drugi rośnie. Drugi: Toyah. Rośnie naprawdę, w siłę argumentów, coraz precyzyjniejsze wyrażanie obaw, o których wielu, ja też, myśli intensywnie, ale ze względu na skomplikowanie przedmiotu kończy gdzieś w połowie rozważań. Bo jak w istocie wygląda Piekło? Resztę uważając za zbyt trudną, by doprowadzić myśl do końca. Toyah napisał ostatnio dwa świetne felietony o świeckich pochówkach i analizie zachowań opozycji politycznej – czyli o PiS-ie. Tak, wiem, spłycam, tam jest dużo więcej mądrych rzeczy, tyle że jako obserwator biorę co mnie interesuje, a nie tkam kompletnej chwały autora, o tę musi zadbać sam. I dba. Skutecznie, odsyłam ciekawych świata do oryginału na www.toyah.pl

No to ja znów swoje: jestem przeciwny siedzeniu na tyłku w domu. I z Coryllusem zgody tu nigdy nie będzie. Jest czas politycznych karłów. Ale czemu koniecznie mam zostać dodatkowo karzełkiem? Jak napisałem kiedyś - nie tka się w ten sposób materii własności, nie wyraża siebie, nie popycha świata do przodu. Uwagi o roli własności oczywiście słuszne – ale to tyle, dalej stare banały, ganiłem już, więc się nie będę powtarzał. Toyah za to w jednym z felietonów przywołuje rzecz, która w Warszawie (Toyah mieszka w Katowicach) otrąbiona została jako nowinka i przykład na dobre działania nieszczęsnej pani prezydent tego miasta. Osobiście nie widziałem, komunikacja tak droga, że dwa razy należy pomyśleć zanim pojedzie się gdziekolwiek, benzyna jeszcze droższa, przekleństwo Coryllusa (siedzenie na dupie) samo się spełnia. W każdym razie ponoć koksowniki oddzielone są od zziębniętej publiki barierkami. A w Katowicach, gdzie zimą wystawiane są od zawsze – nie. Pyta autor: dlaczego? Warszawska odpowiedź jest prosta jak drut i najlepiej tłumaczy ją zdjęcie przy tytule. Do koksowników jako źródła ognia, światła i ciepła bezpośredni dostęp może mieć tylko WŁADZA.

A dalej toyahowa rzecz o kościelnym pochówku Geremka wręcz znakomita! Zgadzam się: psieje nam wszystko. Nawet tak zwana opozycja zamarzła. Oczywiście wiem, że nigdy specjalnie aktywna nie była – ale przynajmniej udawała, że coś robi i czemuś się sprzeciwia. Teraz zarzucono zimowe podtrzymywanie pozorów. Może to i lepiej…

M.Z.

Fot. kontakt24.tvn

wtorek, 7 lutego 2012

Zespół


Był wielki, łysy, zarozumiały i podobno znał wszystkie tajemnice szefa. Podobnie jak adresy wszystkich co ważniejszych Pierwszych Sekretarzy. Służbowym autem marki Wołga powoził jak nie przymierzając Rollsem królowej brytyjskiej, nigdy nie przekraczał dziewięćdziesiątki i podczas delegacji służbowych stosował z żelazną konsekwencją swój prywatny regulamin – siusiamy co dwie godziny, tylko tam, gdzie wskaże. Oczywiście w czasach, w których swoją przygodę z redakcją i motoryzacją dopiero zaczynałem o samochodach miał wiedzę sto razy większą. Dzięki czemu tak uważając dałem się upić, uśpić, nabrać - a potem kupiłem Trabanta.

W 1976 roku stając na chodniku przed redakcją śmiało mógł powiedzieć „Majestat to ja” – i nikt mu z grzeczności i wyrachowania nie przeczył. Drobni, mali akolici potwierdzali. „Jeśli się sprzeciwisz - podpadniesz i u szefa”… W pierwszą wspólną podróż wyruszyliśmy wczesnym rankiem, mżyło, a w widłach Wisły i Sanu czekała nas powódź, którą mieliśmy udokumentować. Obok Mistrza siedział wygodnie fotoreporter, stary wyjadacz, co to ponoć z niejednego pieca… Popijał z flaszki małymi, starannie odmierzonymi łyczkami, drugie szkło dostałem ja, kasę miałem oddać na miejscu. Po godzinie było po wszystkim, obydwa flakony puste, mnie skuwa powoli sen. Zegarek świadomości staje. A kiedy rusza ponownie na jakimś wyboju stać mnie tylko na jedno pytanie: kiedy dojedziemy? W odpowiedzi dziki rechot obu lokatorów przedniej kanapy. Wracamy! Słyszysz młody: już wracamy!

Wtedy technologia produkowania gotowych do druku zestawów była taka, że fotopstryk oddawał filmy do wywołania, trwało to jakieś dwa dni, w tym czasie „kałamarz” czyli piszący preparował tekst. Wywołane filmy ubrane w celofanowe koszulki, z reguły starannie opisane, trafiały do archiwum, fotopstryk znów w delegacji, miał inną robotę. Kałamarz po przepisaniu rękopisu na hali maszyn łączył zdjęcia z tekstem i oddawał kierownikowi działu. Obracałem w ręku ten cholerny celofan z kompletnie nieznanymi mi widokami i dumałem: co też tu robi jakiś Iksiński? Przerwany wał przeciwpowodziowy… Tylko gdzie? A, nie, jest opis przy następnej fotce… Ze strzępków informacji lepiłem fabułę. Powiedzieli o wszystkim Staremu czy nie powiedzieli? Więc czemu uśmiecha się na korytarzu tak dwuznacznie?

Oczywiście Stary wiedział, wyrechotali mu natychmiast po powrocie. Czekał jak też wyplączę się z tego, bez specjalnie morderczych zamiarów, po prostu nie wiedział jak się będę motał - i czekał. Napisałem bajkę. O tym Iksińskim z podpisu pod zdjęciem, o grozie, ryku pędzącej wody i potwornej bezradności zalanych ludzi, którym całe materialne życie właśnie spływa do morza. Nie mniej, niż cztery kartki i nie więcej, jak cztery i pół. Dokładnie tyle wyszło. Szef działu coś tam nabazgrał, poszło do głównego. Podpisał do druku. Bez jednej poprawki. Na razie współtowarzysze powodziowej wyprawy starannie omijali mnie wzrokiem. Wtedy o decyzjach dowództwa nie zawiadamiało się podwładnych – więc interesowała ich wyłącznie forma mojej egzekucji. Bo że nastąpi w chwili, w której do redakcji przyjdą egzemplarze sygnalne numeru, w którym miał się ukazać zapowiedziany głośno materiał powodziowy – nie mieli wątpliwości. Spodziewali się samych fotek.

Duży i łysy cisnął paczkę z gazetami łagodniej, niż zwykle. Odwrócił się i demonstracyjnie wyszedł parzyć sobie kawę. Było rano i redakcja od końca do końca grała dźwiękami szalonych młynków do kawy. Zaczynał się dzień roboczy – a ja byłem na rozkładówce. Dobrze zrobionej: ani za dużo fotek, ani za mało tekstu. Wszystko jak należy! Moja bajka brzmiała przekonująco. Tyle realiów ile trzeba i tyle patosu, ile da się znieść. Stary wezwał mnie do gabinetu. „Masz na przyszłość uważać na siebie, rozumiesz durniu! Pijemy po robocie, nie przed robotą! Żeby mi to było ostatni raz! Czekaj, nie wychodź – nalej po małym i nasze zdrowie…”

Od tego dnia podczas samochodowych podróży miałem prawo siedzieć obok kierowcy. Ale wolałem z tyłu. Respekt spowodowany moim „skwitowaniem” powodziowej delegacji nie trwał zbyt długo, przecież prawdziwa sztuka manipulacji polega na tym, by burzyć pomniki, a nie je stawiać. Duży i łysy zajął się swoją nową zabawką: Wartburgiem prosto z fabryki. Żona, sekretarka w ówczesnym KC dostała talon, wzięli auto na raty. Po redakcyjnych korytarzach płynęły rzewne opowieści: miękki jak amerykaniec, biegi wchodzą jednym paluszkiem, no po prostu malina i czekoladowy czopek! Któregoś dnia przyjechał nawet pod firmę swym cudem wcielonym. Chodziliśmy wokół, a co żarliwsi cmokali z zachwytu. Póki właściciel nie trzasnął otwartymi przedtem drzwiami auta. Rozległ się… no właśnie, do dzisiaj nie wiem jak to było zrobione. Bo drzwi Wartburga wydawały dźwięk, który zgodnie z ironicznymi opisami miał być nawet opatentowany. Coś pomiędzy spadającym ze stołu porcelanowym talerzem, a trzaskiem zapinanych na rękach amerykańskiego zbrodniarza kajdanek. To ostatnie znaliśmy oczywiście z filmów – ale pasowało jak ulał…

A Trabanta kupiłem kilka tygodni później. Chlał dziesięć litrów mieszanki, wskaźnik paliwa składał się z korka wlewu i metalowej linijki wsadzanej w głąb zbiornika. Układ hamulcowy nawalił drugiego dnia, wyrżnąłem tym cudem socjalistycznej techniki niemieckich braci najpierw w stojący na światłach pojazd taksówkarza, potem w latarnię. Trzask pękającego duroplastu był tak porażający, że nie mogłem po wyjściu uwierzyć, iż poszedł tylko lewy błotnik i lampa. Przerażony dźwiękiem cierpiarz nawet niespecjalnie się czepiał, wziął oświadczenie i odjechał. Po kilku tygodniach otrzymałem od ubezpieczyciela informację, że z powodu kilku rys na taksówkarskiej karoserii „zaistniała konieczność wymiany nadwozia”. Tymczasem przemalowałem niemieckie plasticzane bydlę na żółto i natychmiast sprzedałem.

Wielki i łysy mistrz kierownicy do końca kręcił i kombinował, cóż, mądry był i wdzięczny, pewnie dlatego. Ale Starego do dzisiaj wspominam dobrze, już najprostsza zasada, że pijemy „po”, a nie „przed” okazała się grzechu warta. Poza tym dobrze uczył fachu. A mnie osobiście tego, by mniej fantazjować, lepiej opisywać realia. I to się przydało później…

M.Z.

Fot.ppwb.org.pl

poniedziałek, 6 lutego 2012

Mistrzostwa światów


Właśnie tak: i tu i tam liczba mnoga. Będzie bowiem o pozornie odległych rzeczach – a tak bliskich sobie w myśleniu ich twórców. Jedno jest pewne: gdyby ktoś nawet wybitnie inteligentnemu człowiekowi zlecił kiedyś obmyślenie tego wszystkiego to by się nie udało. Nic by z tego nie wyszło.

ACTA… Już miliony słów na ten temat, u mnie mało, bo też i o bzdurze, służącej zniewoleniu nie ma sensu mówić rozwlekle. Pojawiły się głosy, że niedowiarkom strach zajrzy do dupy dopiero wtedy, gdy pójdą do apteki i okaże się, że kupienie tańszego, zastępczego leku nie jest możliwe właśnie na podstawie tego całego ACTA. Ktoś to przytomnie zauważył, chwała mu za to. Zbuntowali się blogerzy i wszelka internetowa brać, trochę protest niekształtny na początku, ale doszło w sumie do zawieszenia ratyfikacji – zaraz potem nastąpiło coś, o czym filozofom kompletnie się nie śniło. Otóż ludzie odpowiedzialni za przyjęcie i podpisanie banialuki stanęli na czele protestu wobec własnych działań i tworów! Poważnie! Premier odczynia czary wobec wyselekcjonowanych gości – ma z nimi rozmawiać o złym akcie prawnym. Obślizły Boni „dyskutuje”. Powie ktoś „rychło w czas” – i to jest właśnie clou tego wszystkiego. Najpierw coś mówimy czy podpisujemy, potem urządzamy debatę na temat słuszności czynu już dokonanego. Mistrzostwo świata, bez dwóch zdań!

W Nowym Ekranie kapitalny tekst blogerki Sigmy (http://sigma.nowyekran.pl/post/51556,wczoraj-stalismy-nad-brzegiem-przepasci-dzisiaj-zrobilismy-duzy-krok-naprzod-czyli-jolka-a-mentalnosc-zydowska). Tutaj tylko dwa fragmenty tekstu, naprawdę gdyby wszystko nie było tragiczne, to byłoby śmieszne albo wręcz żałosne.

„…Tak, niestety. Co tydzień, w poniedziałek, po prostu musiałam rozwiązać jolkę.
I to żadną inną, tylko tę zamieszczoną w, za przeproszeniem, GW! …hasło: miecz Podbipięty. No cóż, nic prostszego! Zerwikaptur; każdy Polak to wie. Szukam ja miejsca dla tego Zerwikaptura w jolce i nie ma go! Za to w końcu wyszło Kropidło!
...”

I to jest czynny wkład pewnego jąkały w rozwój niezależnej polskiej myśli! Skąd ja to wiem? Jak to skąd: chwalił się tym po wielokroć, z reguły przed procesami, które tak chętnie urządza posiadaczom odrębnego zdania. Sigma jak Hitchcock zwiększa napięcie:

„…Wrzucił też razu pewnego hasło przewodniczący gminy. Dla Polaka jest to wójt, sołtys.
W jolce wyszedł rabin – bo facet miał wyłącznie skojarzenie na gminę żydowską.

Dlatego też, kiedy dał hasło najlepszy wywiad świata - bez namysłu wytypowałam Mossad i nie pomyliłam się;)

Izraelskie ciągoty były widoczne i w haśle spółdzielnia rolnicza. Moje pierwsze skojarzenie pegieer, kołchoz nigdzie nie pasowało. Bo to miał być kibuc…”

Kolejne mistrzostwo świata, prawda? Tylko tak sobie przy okazji myślę – jeśli wszystko dalej pójdzie tym tropem wkrótce Polacy winni ustawić się w kolejce do jakiejś światowej nagrody. Za nieludzką cierpliwość, łagodne podejście do durniów i szkodników, ja wiem, może jeszcze za niezłomność. Dlaczego? Bo moim zdaniem te same metody zastosowane wobec dowolnego innego kraju świata dawno doprowadziły by do jego unicestwienia. Z tymi mistrzami łącznie... A u nas opisani żyją w luksusach, mają się na tyle dobrze, że bezczelnie kłamią dalej i co najgorsze zdołali wyprodukować już taką liczbą umysłowo-moralnych następców, że w razie jakiejś ruchawki więzień nam dla nich nie wystarczy. Więc może być ciekawie…

M.Z.

Fot. za: macgregor.nowyekran.pl

niedziela, 5 lutego 2012

Zima

Jak się w Polsce żyje zimą? Oj, cóż za temat, przecież to wie każdy…

A jednak czasem staje człek przed problemem jak wytłumaczyć to komuś, kto od lat siedzi za oceanem, niby w podobnych warunkach klimatycznych – ale nie takich samych. W Polsce zimą żyje się dziwnie. I chyba najlepiej widać to w światku osób zmotoryzowanych.


Za czasów, w których jeździłem autami z epoki faraonów zaopatrzyłem się w kilka urządzeń, które dzisiaj, w mroźny lutowy poranek są czymś, bez czego w ogóle nie ruszam się z domu. Przewody pożyczkowe akumulator-akumulator, prostownik do ładowania, odmrażacze do zamków własnego pomysłu, trochę zimowego płynu do chłodnic i spryskiwaczy, różne oleje silnikowe i silikon do gumowych uszczelek drzwi. To teoretycznie ma służyć mnie samemu i innym w potrzebie. Mógłby więc ktoś pomyśleć, że dzięki tym starym zakupom czynię dobro wokół – a ludzi wdzięczni są i mili. Niestety… Nic bardziej mylnego.

Sytuacja: nie można odpalić auta, rozrusznik nie kręci, albo kręci „jakoś tak niemrawo”… Dialog: - Zmierz mi proszę napięcie w akumulatorze. Ja: - OK., ale w stanie spoczynku i bez obciążenia taki pomiar nic nie daje, o niczym nie mówi… - Mierz, nie gadaj!- Mierzę, wychodzi jedenaście i pół volta. - No widzisz, jest dobry! - Nie, nie jest! Koleżko miły, spróbuj odpalić, zobaczymy co miernik wtedy pokaże… Pokazuje cztery volty, za drugim razem spada niemal do zera, rozrusznik nie obraca się ani razu. – Co jest do diabła, masz coś uszkodzonego w tym mierniku, mój akumulator nawet na jesieni kręcił jak oszalały, nie mógł przecież zdechnąć tak sam z siebie…

Mógł. I zdechł właśnie zimową porą. Nic tu po mnie, żadne tłumaczenia do dorosłego faceta nie trafiają. Nabzdycza się i robi wrogi: nic mu nie pomogłem, jestem winien. Może gdybym postarał się bardziej… A wiesz co, drogi kliencie: całuj psa w nos. Cuda od ręki, bardziej skomplikowane rzeczy na jutro, cudowna reanimacja akumulatora na święte nigdy.

Telefon i głos po drugiej stronie: - Co to jest, odpalam, a moje auto robi bźźźźcik-bźźźcikcik, puff – i staje. Ja: - Czy udało ci się kiedyś wyleczyć krowę przez telefon? Nie? To czemu domagasz się ode mnie, bym we współczesnym, zelektronizowanym aucie tak właśnie postąpił? On: - No widzisz, trzeba było tak od razu, nie chce ci się, to mów…- Bach, słuchawka leci na widełki. Mam kolejnego wroga.

Zamarznięty zamek, co robić? To sąsiadka, przemiła zresztą. Dziecko wie, że najpierw ogrzać. Zamek - nie sąsiadkę! Ale dorosły stracił już najwidoczniej dziecięcą spontaniczność – i nie wie. Jak ogrzać? Na przykład przykładając w okolice zamka butelkę z jak najgorętszą wodą. - No dobra, tak zrobimy… Więc tymczasem parzę sobie herbatę, w końcu jest minus piętnaście, a zniesienie gorącej butelki nie wymaga asysty. Po kilku minutach rzut okiem przez okno: butelki najwyraźniej nikt nie zniósł, pod zamarzniętym autem stoi „Pogotowie zamkowe”. I to jest dopiero dramat: wezmą od nich (bo to para, jest i chłop w domu!) co najmniej stówę za dojazd, będę miał kolejnych wrogów. Ale sobie nagrabiłem…

Do wiosny będzie tych wrogów armia. Jak się żyje w Polsce zimą? Do bani. Od jutra nic nie wiem, niczego nie pamiętam, mam dwie lewe ręce i ostrą grypę, nigdzie nie mogę wychodzić. Tak będę trzymał do pierwszej zieleni.

M.Z.
Fot. fakt.pl