poniedziałek, 19 grudnia 2011

I znów „pany i chamy”…


Felieton pod takim tytułem popełniłem swojego czasu – nawet nie mając pojęcia, jak różnie może być odczytany i jak różne skojarzenia blogerów są z tym związane. Dzisiaj patrzę więc na to nieco inaczej. Bo oto jeden widzi w rozdeptanych butach czy w ogóle rozpatrywaniu problemu butów symbol pierwiastka rosyjskiego w polskiej duszy. Drugi widomy znak możliwej do zaistnienia duszy prawdziwego arystokraty – klienta, który takie detale jak obuwie ma po prostu w nosie. Trzeci pokrzykuje na dwóch pierwszych, że to w ogóle nie o to chodzi, bo taki na przykład Palikot w ogóle nie ma polskiej duszy, więc o czym tu gadać…

I czuję się z tym fatalnie. W domu nauczono mnie, że czego bym nie miał na nogach to ma być porządne, czyste i pasujące do reszty. Na przykład do pluderków i kubraczka. Oczywiście prawdą jest, że w minionych epokach braków kartkowych kupić coś, co się nie rozpadło po tygodniu i posiadało pozostałe walory było niezmiernie trudno – więc ludzie radzili sobie jak umieli. A ci, co nie umieli - enerdowskie pseudo-adidasy zakładali do garnituru z fioletowej krempliny i udawali regionalnych elegantów. Notuję największy ich wysyp tuż po 1989 roku – tak na przykład przyodziany był wójt pewnej gminy północnej, do którego pojechałem na wywiad po wyborach, które miały być „wolne i naprawdę demokratyczne”. Od razu dodaję: nie były ani takie, ani takie. O czym mieliśmy się przekonać już wkrótce… Wracając wszakże do głównego wątku rozważań trzeba powiedzieć, że nie tyle byłem zdziwiony wdziękiem i bezpretensjonalnością potencjalnego rozmówcy, co faktem, że istniejąc w tym swoim wdzianku już wcześniej zdecydował się je upublicznić. Bo rozumowanie mam nieskomplikowane: cham to jest cham i już. Można ominąć. Natomiast cham, który dumnie maszeruje pod sztandarem swego chamstwa to po prostu szkodnik!

Epoka współczesna, chciało by się powiedzieć „chińska”, jest oczywiście pełną obfitością. Butów ci u nas dostatek… Niestety większość dalekowschodnich wyrobów zupełnie nie przypomina nawet tego, co w zapapędziałym gierkowskim socjalizmie nazywane było „odrzutami z eksportu”. Można oczywiście założyć „toto” na nogi i udawać, że ma się buty – póki nie odpadnie nam podeszwa wynalazku, albo nie uszkodzimy nieodwracalnie dowolnego elementu stopy. To są wyroby najzwyczajniej trumienne! Gdy pacjent leży spokojnie i się nie rusza – wszystko jest w porządku. Niechaj jednak spróbuje tylko wstać… Czar pryska natychmiast! Przy czym nie od rzeczy będzie tu jeszcze dopowiedzieć, że chińszczyzna generuje coś, o czym w dobrym towarzystwie się nie mówi: smród. Drzewiej tego jednak było mniej, być może z powodu używania surowców naturalnych i dzisiaj zapomnianych, jak prawdziwa skóra.

No więc aby nie być chamem i oscylować do drugiej tytułowej możliwości moim zdaniem można założyć na nogę cokolwiek – byleby pasowało do reszty. To jak widać zakłada pewien wysiłek umysłowy i chłodną kalkulację. W zimnym grudniu pragnąc przejść się w sandałach powinniśmy dopasować do nich jakieś szorty i letnią koszulkę – co jest może nie tyle niemożliwe, co nierozsądne. Więc się tego nie czyni, z przyczyn praktycznych, nie ideologicznych wbijamy się w ciepłą kurtkę i jakieś „traktory”, cześć. Dywagowanie w tym miejscu, że podobne myślenie jest oznaką drobnomieszczaństwa z góry odrzucam. Diabeł bowiem wcale nie siedzi w cholewach butów – co sugeruje ten bloger, którego przywołuję to ostatnio zbyt często, dzisiaj mu daruję – lecz w głowie kogoś, kto pomiędzy butami a ową głową ma jeszcze nogi, dupę i parę innych detali anatomicznych, na mrozie marznących.

W tym miejscu tradycyjnie muszę dodać jeszcze jedno: istnieje grupa zawodowa, której żadna część powyższych rozważań nie dotyczy. Nadal do granatowych garniturów zakładają brązowy sprzęt buciany z szerokim nosem i odkrytą piętą. Bo tak im wygodniej… Ci co mnie znają wiedzą doskonale o kim piszę.

M.Z.

Brak komentarzy: