czwartek, 15 grudnia 2011

Cieszy i martwi razem…


W sieci pojawiają się zapowiedzi: kto odniósł jakiś sukces w tworzeniu portali ten chce wydawać wersję papierową. Będzie nowy tygodnik… I tym razem o dziwo są sponsorzy, jest wola pokrywania kosztów rozruchu (a wbrew pozorom to mnóstwo pieniędzy przez co najmniej pierwsze pół roku), są chętni do pracy ludzie. To znaczy – są, ale tylko w deklaracjach… Nie ma tylko jednego: jasnej definicji do kogo nowy magazyn ma docierać. Ostatnio w Nowym Ekranie sporo emocji z tym związanych. Więc pozwolę sobie i ja na kilka słów.

Po pierwsze formuła całkowitej otwartości w wypadku tygodnika papierowego nie może się sprawdzić! Przyczyna prosta: strzelając drobnym śrutem i na dużą odległość trudno liczyć się z precyzyjnym trafieniem. A to od tego trafienia zależy sukces – lub jego brak. Nie ma na świecie magazynów lewicowych, prawicowych i centrowych zarazem, nie ma magazynów, gdzie każdy może pisać co chce, a redaktor naczelny cudem jakimś zwolniony jest z odpowiedzialności za publikowane teksty.

Po drugie liczba działów, które w Ekranie już istnieją w przypadku woli utrzymania ich wszystkich w wydaniu papierowym przesądza o jego potężnej objętości. Dzisiaj oceniam ją na mniej więcej 64 kolumny w full kolorze. Skromne pytanie praktyka: czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego jak liczny potrzebny jest do tego zespół? Czy nowi zarządcy wiedzą, iż aby nie jechać po łebkach w żadnym temacie nowe teksty to nie tylko pensje dziennikarskie, ale też delegacje, czas i dyspozycja ludzi, którzy nie początkują, ale mają już jakieś doświadczenie? A dalej miejsce, gdzie można się spotykać, wyposażenie tego miejsca w niezbędny dzisiaj i niestety drogi sprzęt, cała otoczka administracyjna i logistyczna, dział redakcji technicznej, wreszcie miejsce, gdzie rzecz cała się wydrukuje…

I teraz pytanie fundamentalne: do kogo to wszystko, gdy już powstanie, ma trafiać? Nieco żartobliwie: jeśli do lewaków to należy ściągnąć Celińskiego i niejaką Grzybowską (moja „ulubiona” Voit z Salonu24). A wtedy żaden prawicowiec czy solidny centrysta nie zaryzykuje publikowania w takim towarzystwie… Jeśli do prawicy, to… - znów Korwin-Mikke? Przecież tego nikt nie strawi. Wielkie miasta czy raczej Polska B, co byśmy pod tym skrótem nie rozumieli? Atakujemy mleczarzy (zamożna brać, wiem, bo pracowałem dla nich), producentów plastiku (jeszcze lepiej – ale grymaśni), spożywców czy Naród jak leci i bez selekcji? Młodych czy starych i doświadczonych? Panie w stresie przekwitania – czy panów w okresie mutacji?

Wreszcie kwestia kto i z kim ma rozmawiać jeszcze przed inauguracją papierowej edycji. To wbrew pozorom podstawa: dzisiaj w sieci mnóstwo redaktorów, których polszczyzna pozostawia wiele do życzenia, mnóstwo specjalistów, którzy wzięli się nie wiadomo skąd i uwierzono na słowo w ich kompetencje, wielu kamerzystów, którzy czynią co mają czynić drżącą ręką albo nie zważając na światło, wielu maniaków jednego obszaru tematycznego, paru świrów udających artystów i religijna maniaczka, z powodu której nie powstało mnóstwo pożytecznych rzeczy. Więc co to ma być? Kto z kim i dlaczego? Gdzie wysyłać nowy egzemplarz, komu i za ile?

Już to po wielokroć mówiłem za starszym Stuhrem: śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. U cioci na imieninach to nic nie kosztuje, choć i tam nie zawsze kończy się sukcesem. W przedsięwzięciu prasowym doradzał bym jednak więcej przetartych przez życie fachowców – bo nawet brak ich entuzjazmu wynikający z czasu minionego, przy pamięci wszystkich minionych doświadczeń łatwiej da się podbarwić sosem zapału młodszej części kadry tygodnika, niż wymagać od młodych, by wykazali się doświadczeniem i roztropnością…

Czy działać? Ależ TAK, JAK NAJBARDZIEJ! Byle mądrze i z rozwagą. To da się uczynić. Ale nie tak, jak to się na razie przynajmniej w sieci projektuje...

M.Z.

Brak komentarzy: