sobota, 31 grudnia 2011

Przed północą…


Gdy przyjdzie kryzys… Kiedy zacznie się walić… W dniu, w którym zaczną nam odbierać co uznajemy za nasze…

To jest dominujący ton paru krzykaczy sieciowych. Pewnie chcą dobrze, przestrzegają, chcą ostrzec. Bez sensu. Kryzys już jest. Wali się obok i dokoła w najlepsze. Dzisiaj zabierają co uważacie za swoje – jutro to już nie tylko nie dadzą szans na odwołanie, ale po prostu utopią. Przestrzegać trzeba też z głową. A jeśli który chce uchodzić za wiarygodnego – to winien postępować jak pewien król z „Małego Księcia” de Saint Exupery’ego. Król ów wiedział co czynić by słuchało go nawet słońce: kazał mu zachodzić dokładnie o zachodzie.

Z czego morał, iż przestrogi też mają swój czas. Po upływie tego czasu są czystą kpiną. Ze zdrowego rozsądku też.

Rozwinę ten wątek już w następnym roku, dzisiaj nie czas na Kassandry. Zapewniam, że będzie ciekawie. Dla manipulatorów wszelkiej maści, płci i chowu: oby nadchodzący właśnie czas okazał się dla was zły jak sto choler.

Pozostałym, tu mam na myśli przyjaciół, sprzymierzeńców, myślących podobnie i w ogóle myślących: wszystkiego dobrego i spełnialnego! Mądrzę się i stale stroję w cudze piórka? Opowiadam o dobrych uczynkach wygodnie siedząc w fotelu? Nieprawda. Właśnie domywam się po operacji wymiany klocków hamulcowych w zaprzyjaźnionym aucie. Wysiadły akurat dzisiaj. Więc gdzie właściciel pojazdu nie mając grosza przy duszy miał pójść jak nie do mnie?

M.Z.

PS. W okolicach północy nad Warszawą przeleciało ponad trzydzieści samolotów (a może dokładniej: obiektów latających), mniej więcej wzdłuż linii Wisły, trasa północ-południe. Nie wykluczam, że mogło być ich więcej. Czy ktoś wie co to za "okazja"?

czwartek, 29 grudnia 2011

PÓŁ-KABRIOLET SZALONEGO TAPICERA


To tekst napisany dla Salonu24 w lipcu 2010 roku. Tak się poukładało, że nie ciągnąłem motoryzacyjnego wątku zbyt długo - władza w miejsce obiecywanego dobrobytu zafundowała nam nieustające igrzyska, więc czuję się usprawiedliwiony. Pewnie też każdy przyzna, że gdy na arenę wychodzą gladiatorzy, niechaj nawet będą rudzi i wąsaci – to problem wyższości silnika sześciocylindrowego nad rzędową czwórką traci na znaczeniu. Dzisiaj spokojnie nie jest, ale też przyzwyczailiśmy się do nieustannego jazgotu karabinów maszynowych z Czerskiej i Wiertniczej – można wrócić do nieco porzuconych opowieści.

Dzisiejsza też zaczyna się w okolicach Exeter. Po zakończeniu II wojny światowej okolicy mocno zapomnianej i podupadającej, świat gorączkowo odbudowywał materię miast i fabryk, rolnictwo było dalej ważne, ale może już nie tak bardzo. Na początku lat sześćdziesiątych Stanley, tapicer i konserwator zabytkowych mebli prowadził swój zakład na obrzeżach miasta i z niepokojem obserwował kurczące się wpływy. Drożały materiały do naprawy sof i foteli, nie przybywało chętnych do ich renowacji. Któryś z licznych kuzynów Stanleya twierdził tymczasem, że miast siedzieć na tej zatęchłej prowincji angielski tapicer powinien czym prędzej spakować manatki i przeprowadzić się do Francji. Na przykład w okolice Bordeaux. Solidny dom z warsztatem można tam kupić z pięć razy taniej, niż pod Exeter, zniszczenia wojenne spowodowały, że pracy dla rękodzielników nie brakuje, a pogłoska o rychłym oddaniu francuskiej Algierii w ręce arabskie uwolniła napływ zamożnej części dawnych kolonizatorów na terytorium Francji właściwej. -Więc na co czekasz, sprzedawaj domek, bierz pieniądze i jedź czym prędzej – to Stanley słyszał każdego dnia. – Ci z Algierii lubują się w starociach, będziesz miał pracy po uszy…I pewnie zastosował by się do porad kuzynostwa – gdyby nie jeden fakt.

Otóż myśl o tym, że we Francji obowiązuje ruch prawostronny, a kierownice porządnych angielskich aut muszą być przeniesione przed nogi angielskiego pasażera napawała go absolutnym obrzydzeniem. Tak się nie da jeździć! Tak nie wolno w normalnym świecie!

I ta walka Tapicera Podupadającego z Tapicerem Pełnym Nadziei trwała aż do roku 1964. Na początku kwietnia Stanley otrzymał propozycje o jakiej przedtem nawet nie marzył: jego dom i warsztat z przyległym terenem chciał kupić człowiek zajmujący się handlem samochodami. – Klienci będą mieli dobry dojazd do mnie – mówił – lada dzień rusza budowa miejskiej obwodnicy. Wyburzę więc co jest do wyburzenia, postawię solidny pawilon i te moje Triumphy i MG wstawione za dużą szybę będą kusić. To wszystko będzie widać z nowej drogi. No to co, Stanley, robimy interes? Dorzucę ci jeszcze Heralda z kierownicą jaką tolerują żabojady… Bierz, bo się rozmyślę!

Stanley wziął. Jak cudownie pachniały niemal nowe pięciofuntowe banknoty! Ale jeszcze lepiej pachniała skórzana tapicerka niewielkiego cudeńka, które przedstawiciel Triumpha podstawił mu pod dom kilka dni przed ostateczną przeprowadzką. Czerwony Herald miał kształt wyjątkowo zgrabnego dwudrzwiowego sedanika. Pod otwieraną wraz z przednimi błotnikami maską tkwił na ramie niewielki silniczek o pojemności prawie 1200 centymetrów sześciennych. Pierwsza przejażdżka dowiodła dwóch rzeczy: po pierwsze moc tego diabełka przy niewielkiej wadze całości była aż nadto wystarczająca. Instrukcja obsługi nie kłamała – w rubryce „moc” wyraźnie było napisane „Wystarczająca”. A po drugie kierownica po lewej stronie zdała się nowemu kierowcy czymś, co tkwiło tam od wieków i tkwić powinno. Żadnego stresu, żadnego zdziwienia. Nawet drążek zmiany biegów na wysokim tunelu pomiędzy fotelami siedział w ręku jakoś tak… prawidłowo. Handlowiec pokazał nowemu właścicielowi jedną jeszcze rzecz, która miała być magnesem na podobno wiecznie słoneczną Francję: po odpięciu dwóch uchwytów nad przednia szybą i odkręceniu trzech motylkowych nakrętek przy tylnej dach można było schować w garażu. Sedanik stawał się jeszcze bardziej urokliwym kabrioletem!

I tak to wyposażony w nowego Triumpha Heralda i spore umiejętności renowacji zdechłych foteli Anglik Stanley wjechał do Francji. Agent nieruchomości zawile tłumaczył mu jak ma dojechać do miejscowości, w okolicach której znajdowały się trzy nieruchomości na sprzedaż, a cena każdej istotnie była dużo, dużo niższa, niż w Anglii. „Z Poitiers skręt w prawo na Niort, a potem już prosto do La Rochelle, tak się spotkamy przed merostwem…” Łatwo powiedzieć. Francuskie drogi pełne szalonych motocyklistów i trąbiących jak oszaleli letnich kierowców z rodzinami na przeładowanych pokładach… Stan nie miał jednak kłopotów ani z rozpędzaniem się, ani wyprzedzaniem, Herald szedł jak burza, wyraźnie lepszy nawet od zgrabnych kabrioletów Renaulta z silnikami dziwacznie usytuowanymi z tyłu. Pośrednik czekał gdzie miał czekać. Drugi dom w Royan był na tyle urokliwy, że Stanley potargowawszy się dla zasady z jego właścicielem podpisał umowę. Meble i reszta rodzinnego dobytku miały nadejść w ciężarowej lorze za dwa tygodnie. Rozpoczynało się nowe życie zimnego dżemojada w krwistym kabriolecie. Już drugiego dnia kupując bagietki w miejscowym sklepiku stwierdził, że z tym zimnem to jednak przesada, Mireille, córka piekarza powoduje, że to coś płynnego krąży w jego żyłach zdecydowanie szybciej…

Dwanaście lat później do poważnej i szanowanej w okolicy firmy „Stanley Encoignure” przyszło najdziwniejsze zamówienie – z Warszawy. Trwały prace na rekonstrukcją Zamku Królewskiego i Polacy potrzebowali na kilka tygodni specjalisty od pokryć tapicerskich. Stanley, szalony tapicer w mocno starzejącym się już Heraldzie podjechał do warsztatu z pytaniem, czy ta jego maszyna wytrzyma daleką podróż do kraju, w którym podobno nie istnieją drogi. Coś tam wzmocniono, coś wspawano, szef mechaników klepnął Heralda w skrzydełko tylnego błotnika i zadecydował „Jedź. Ale jeśli na miejscu nie zmienisz na czas oleju – lepiej już nie wracaj”.

Podróż szalona… Heralda wyprzedzały już niemal wszystkie niemieckie Ople i Volkswageny, dramatyczny czas na pełnym zasieków i wież strażniczych przejściu do NRD w Helmstaedt, autostrada z dziurawych płyt betonowych i wreszcie Polska. Nie było tak źle z tymi drogami, choć każdy, dosłownie każdy chciał zrównać się z Heraldem i obejrzeć jego bok i kierowcę. Dziurawa opona w okolicach Łowicza, majster nie miał innych maszyn poza dwoma stalowymi łyżkami, ale szkodę naprawił szybciej, niż w jakimkolwiek innym kraju.

A potem długie tygodnie żmudnej pracy w wiecznie wilgotnych Arkadach Kubickiego poniżej Zamku, coraz trudniejsze dojazdy do wynajętego lokum pod Otwockiem – i finał prac. Stuki w silniku Heralda potęgowały się jednak z dnia na dzień, polski specjalista bez wahania orzekł „panewki!” – i o powrocie do Royan tym przynajmniej autem nie było już mowy. Ktoś podpowiedział francuskiemu Anglikowi, że jeśli tylko ma dewizy to nie ma co się martwić. Półtora tysiąca dolarów, albo lepiej – dziwacznych bonów, co wyjdzie zdecydowanie taniej – i może wrócić do domu zupełnie nowym produktem polsko-włoskim, Fiatem 125p. Tak się też stało. Heralda za marne sto dolarów odkupił „dla syna” kierowca wożący do Zamku materiały budowlane. Zawlókł gdzieś pod Piaseczno, gdzie stal podobny Triumph i po pierwsze zajął się przebijaniem numerów. Polskie z oryginalnymi tabliczkami poszły do Anglika, reszta skorodowanej podpiaseczyńskiej konstrukcji skończyła porąbana siekierą na złomie.

Potem byłem już ja. Dałem za całość osiemdziesiąt dolarów. Ale nie z powodu dziur w podłodze czy tych piekielnie stukających panewek. W Heraldzie stała się rzecz znacznie gorsza: wysiadło tylne zawieszenie typu banjo i urwały się obie półosie napędowe. Dokładny ogląd pokazał, że wszystko robione jest w wymiarach calowych. W Warszawie nikt nie zajmował się calami, nie było odpowiednich maszyn. Mało kto wiedział, że wszystko to stoi i czeka w… Ursusie! Właśnie ściągano oprzyrządowanie do produkcji traktora firmy Massey Ferguson. Cały był calowy. Tydzień później laweta ściągnęła Heralda do warsztatu pod Pruszkowem. Wstawiono kompletny układ napędowy, nowe panewki, szlifowany wał korbowy. Wyjechałem „na miasto”. Trzeci machający na mnie rozpaczliwie osobnik okazał się Holendrem z Venlo. Chciał kupić. Natychmiast! Już! Zaraz! A ile dajesz, bratku? Wymienił kwotę. Piękną, pełną wdzięku kwotę. Aż usiadłem. Podbiłem o pięćdziesiąt dolarów, wredny widać jestem, ale zasady muszą być zachowane - kontrahent przyjął propozycję. I tyle nacieszyłem się krwistym bolidem szalonego tapicera…

Wiem, w tym odcinku nikt do nikogo nie strzelał, nie było szalonych pościgów i podstępnych sprzedawców. Może jeszcze się poprawię w kolejnych opowieściach. Wszak krwawy szpieg Carramba może czyhać wszędzie, prawda?

M.Z.

Samochód weterynarza


Dzisiaj tekst, który napisałem już tak dawno, że zapomniałem o nim. Ale opowiadając o pewnym obiekcie nie mogłem nie wspomnieć, że stał się i moim zainteresowaniem... Więc przywołuję.

W marcu i kwietniu 1944 r. Anglia szykowała się do inwazji na Kontynent. Na teren Zjednoczonego Królestwa przybywały jednostki wojskowe z całego świata, od USA i Kanady, po Nową Zelandię i Australię. Problem w którym miejscu inwazja się zacznie spędzał sen z powiek dowódcom wojskowym. A kiedy wreszcie doszło do ostatecznych ustaleń – miejsce ataku stało się najpilniej strzeżoną tajemnicą wojskową.

Niemiecka powietrzna flota inwazyjna dostała już mocno w skórę, straciła wigor i nazwę, nad Bremę, Hamburg i Hanower nadlatywały setki ogromnych bombowców sprzymierzonych w asyście nieprzebranego mrowia myśliwców osłony. Kombinacja silnika Rolls Royce’a i amerykańskiego płatowca dała w efekcie jeden z najlepszych myśliwców II wojny światowej: Mustanga. Ten drapieżnik nie miał już kłopotów z pokonywaniem wielkich dystansów, pilnował bombowce od startu do lądowania. I robił co mógł, by tych lądowań było jak najwięcej…

Na angielskiej ziemi nadal oszczędzano benzynę, obowiązywały kartki i limity dla wszelkich samochodów poza wojskowymi. Ale i ruch wojskowy limitowano ściśle, w powietrzu czyhały przecież samoloty wyposażone w aparaturę zdjęciową wysokiej jakości. Nie były to już powolne, latające w grupach przerobione bombowce. Najczęściej rolę szpiegów fotograficznych odgrywały Focke Wulfy 190. Teoretycznie maszyny myśliwsko-szturmowe, w istocie wielozadaniowe kombajny śmierci. Aparatura optyczna zajmowała miejsce karabinów maszynowych, w skrzydłach pozostawały dwa potężne lotnicze działka 20 mm. Zakładano, że nawet jeśli niczego tajnego nie uda się sfotografować, to zawsze pozostaną do ostrzelania inne obiekty. Mający wieczne kłopoty z przegrzewającym się silnikiem BMW samolot poruszał się na minimalnej wysokości, często poniżej zasięgu radarów, mógł latać niezbyt szybko i robił wszystko, by nie uczestniczyć w forsownych walkach, gdzie Mustangi i najnowsze wersje Spitfire’ów łatwo były w stanie ograć intruza. Jego przewaga polegała na niespodziewanym pojawieniu się, pstryknięciu fotki czy oddaniu serii do wybranego celu – i jak najszybszej ucieczce.

Armia szykująca się do kontynentalnej inwazji potrzebowała aprowizacji. W znakomitej większości zaopatrzenie dowożono zza oceanu, ale nikt nie gardził i angielskimi krowami czy owcami. Weterynarze znów stali się pierwszą linią frontu. A że praca to głównie w terenie - z szop i garaży wyprowadzono nieużywane od dawna Fordy, Austiny, Rolls-Royce’y czy nawet wytworne Isotty-Fraschini. Władze wojskowe w tej nadzwyczajnej sytuacji zezwoliły na ich ograniczone poruszanie się. Zawsze wtedy, gdy będzie to konieczne! A kiedy nie jest?

Pewnego dnia wiejski weterynarz z okolic Exeter na południowym zachodzie Anglii dostał telefoniczne wezwanie do stada owiec, które zdaniem właściciela przestały jeść i coś było z nimi nie tak. Spakował torbę z narzędziami i zły jak osa, przydziałowa benzyna właśnie kończyła się w baku, wyciągnął z szopy swego Austina 12, model Ascot Saloon z roku 1936. Nawet w 1944 roku czterodrzwiowy sedanik prezentował się wspaniale, lakier w kolorze kości słoniowej nie zblakł jak u sąsiadów, a silnik pracował wspaniale szumiąc sześcioma cylindrami. Do przejechania było kilkanaście mil, ale pogoda zapowiadała się nienajgorsza, deszczowe chmury odeszły gdzieś nad ocean.

Reszta opowieści o tej podróży pochodzi od świadków, którzy oczekiwali niecierpliwie pana doktora. Mówią, że Austin powoli wspinał się na ostatnie wzgórze przed owczą farmą, kiedy zza jego szczytu wyleciał tęponosy Focke Wulf. Wiatr wiejący w kierunku nadlatującego samolotu skutecznie tłumił odgłos pracy jego silnika. Pilot niemiecki zawahał się, nie mógł najwidoczniej uwierzyć w tak wielkie swoje szczęście, zsunął nieco na prawe skrzydło, wyrównał i oddał z lewego boku Austina dwie krótkie serie z działek pokładowych. Kość słoniowa na tle ciemnej zieleni, idealny cel… Trafiły tylko trzy pociski. Pierwszy przebił na wylot blok silnika. Drugi trafił nieszczęsnego weterynarza dokładnie tam, gdzie plecy tracą swą szlachetną nazwę. A trzeci zdziałał już niewiele, przebił tylną podłużnicę autka i zarył się gdzieś w ziemi.

Z odtworzonej historii auta wynika, że nieszczęsny właściciel pochowany został na miejscowym cmentarzu. A jego unieruchomiony pojazd rodzina sprzedała właścicielowi owczarni. Próba naprawy silnika nie powiodła się, energia pocisku z działka zdemolowała motor nieodwracalnie, nie było gdzie kupić oryginału. Stał zapomniany ponad pięćdziesiąt lat, ktoś go tylko od czasu do czasu miłosiernie przemył i napastował karoserię. Około roku 2000 znaleziono doń inny motor, słabszy i czterocylindrowy, z tym napędem samochodzik nie chciał jeździć jak za młodzieńczych lat. Rdza w przestrzelonej podłużnicy spowodowała odłamanie mocowania resorów. I właśnie zabierała się za błotniki.

Około roku 2005 w sieci pokazało się ogłoszenie: „cudowny zabytek z dramatyczną historią tanio sprzedam”. Zareagował tylko jeden kolekcjoner. Targował się zajadle, po czym zażyczył sobie solidne spakowanie całości i delikatną przesyłkę do… Warszawy.

Dzisiaj mój przyjaciel Krzysio, specjalista od zleconych rzeczy niemożliwych i cudownych, klnie brzydko nad perfidią angielskich konstruktorów. „Popatrz – co za cholera ich podkusiła, by w jednym błotniku poprowadzić trzy łuki gięcia blachy. Ruda zżarła swoje i trzeba wszystko odtwarzać. Więc mówisz, że to ofiara Focke Wulfa?”.

Tak, angielski maluch z trochę już zapomnianej firmy Austin spotkał się pewnego wojennego dnia z produktem firmy, która działa do dzisiaj w najlepsze – BMW. To znaczy – silnik FW pochodził z BMW. Dzisiaj Anglicy chętnie kupują te auta, uważają je za bezwzględnie silne i szybkie. Starsze modele nadal przegrzewają się latem, tradycyjnie układ chłodzenia musi być sprawdzany i wyjątkowo starannie konserwowany. O Austinach niewiele w tej materii wiadomo. Firma zmieniła nazwę na Rover, wdała się w krótki romans z japońską Hondą, wreszcie jej prawa przeszły w ręce Chińczyków. Ale pewien motoryzacyjny komentator BBC wyraził się kiedyś, że w razie draki jego rodacy wymyślą coś, co Niemców zadziwi. Choćby to miała być suszarka do włosów doczepiona do motocyklowego silnika i podnosząca jego moc dziesięciokrotnie…

M.Z.

środa, 28 grudnia 2011

…i już po!


Od razu: to nie ma nic wspólnego z platformersami! Nawet po świętach nie wymieniam tej nazwy… bo się wstydzę. Po prostu i zwyczajnie – wstydzę.

Teraz o dniach minionych. Najpierw nie dopisała pogoda. Nie powinna być bezczelnie wiosenna, albo jak drugiego dnia Świąt jesienno-szarugowa. Tyle że z tym nic się zrobić nie da. Przeżyliśmy. I pewnie czekamy na Sylwestra, nadzieje te same czyli zimowe, jakie będzie wykonanie czas pokaże.


Moi bliźni i goście dokładnie tacy, jacy byli cały rok. To znaczy: wielu nie podobało się co napisałem o papierowym wydaniu Nowego Ekranu. Twierdzą, że blokuję wspaniałą inicjatywę. Odpowiadam od razu: a niby w jaki sposób wyrażając opinię blokuję? Bo „wyrażać opinię” i „blokować” to zdaje się dwa różne pojęcia i dwie różne czynności, czyż nie tak? Dobra, zostawmy, są ważniejsze rzeczy. Pierwsza z nich to prognozowanie co może się stać po ruszeniu projektu. Może stać się na przykład to, że projekt odniesie sukces. I wtedy spełni się sens szalonego przedsiębiorcy: ludzie będą darmowo pracować na jego chwałę. Tak, kochani – DARMOWO, nikt przecież ani słowem nie zająknął się o płatnościach za nadsyłane teksty. Wzamian obiecano blogerom „docieranie do szerszego spectrum odbiorców”. Albo jakoś tak, w każdym razie sens obietnicy oddaję wiernie. I co? Kowalski czy Wiśniewski będzie pisał, dobrze albo jeszcze lepiej – ale miód będzie spijał własnymi ustami jego przedstawiciel? Właściciel wydawnictwa.. Skądś ja to już znam. Autor obejdzie się smakiem i świadomością, że czyta go mnóstwo osób. Czy to dobra waluta? Dla niektórych frustratów pewnie tak, wystarczająca. Inni rychło zauważą, że płatności tymi pieniędzmi nie da się uregulować żadnych. Będzie więc nerwowo.

Wariant przeciwny: wydawnictwo okazuje się klapą. Właściciele jak to zwykle oni - ubolewają, że się zawiedli, że stale dokładają do interesu i w ogóle to tak dalej być nie może. Oczywiście nie będą dokładać wiecznie. Albo znów poproszą blogerów o kolejną składkę na „wolne słowo” – albo dadzą sobie spokój i zawieszą wydawanie papierowej gazety. Szast-prast, było i nie ma. Ktoś się pośmieje, kto inny powie, że właściwie to wszystko było do przewidzenia. Nie dowiemy się jak było naprawdę.

Jedno jest pewne jak śmierć: w obu przypadkach zostanie grupa rozgoryczonych, zawiedzionych i z poczuciem, że ktoś ich zrobił w konia. Na pewno też pozostanie grupa, która w końcowych sekwencjach każdego filmu fabularnego wymieniana jest pod tajemniczym szyldem „za udział wzięli…”.

Kolejny wariant: nikt nie czeka na dokładne badanie czy papierowe wydanie przyniosło sukces czy nie przyniosło. Trochę ulepsza się statystyki i kwity, to naprawdę nieskomplikowana praca, idzie następnie do banku i pod zastaw „znakomicie działającego dot.com-u i realnie istniejącej gazety” bierze spory kredyt. Nie wierzycie? Przecież to już się w Ameryce zdarzyło na początku tego stulecia. Co sprytniejsi zainwestowali właściwie. Inni wszystko sprzedali na pniu naiwniejszym od siebie Faktem jest i to, że bańka dot.comów pękła z głośnym hukiem. Więc logicznie rzecz biorąc musieli być i stratni…

A ja oponentom mogę powiedzieć jedno: co będę chciał pisać – napiszę. To nie jest czarnowidztwo. To raczej doświadczenie. Tak, wiem, są tacy, którzy doświadczenia po prostu się boją. Wtedy siadają do klawiatury i piszą: młodego, bez nałogów, chętnego do pracy natychmiast przyjmę na staż…

Bezpłatny staż rzecz jasna...

M.Z.

Fot. humor.sadurski.com

sobota, 24 grudnia 2011

Wigilijnie - ale z chrzanem


Są rzeczy łatwe, trudne i beznadziejnie trudne. To, o czym chcę napisać poniżej należy do ostatniej kategorii. Którąś godzinę z rzędu wbijam sobie do głowy powiedzenie o łagodności – ponoć da się nią osiągnąć wiele. Nic tutaj. Tu trzeba wprost i z „grubej rury”. Jest mi w jakimś sensie przykro, że to wszystko w okresie świątecznym. Tyle że to nie ja zacząłem. Pomysł Nowego Ekranu, o którym niżej zaczął właśnie Nowy Ekran. W okresie przedświątecznym… Zatem sam tak chciałeś Grzegorzu Dyndało.

Zaczęło się od wezwania: layout niezbędny natychmiast! Chodzi o layout wydania papierowego, planowanego w debiucie na pierwsze miesiące nadchodzącego roku. Na stronie tytułowej pokazały się dwa wzory. Pewnie przypadkowe – ale należy wybrać jeden z nich. Nie wybieram żadnego, ponieważ najlepszy jest kompilacją dwóch zamieszczonych plus parę dodatków. Od razu i w tym miejscu: winieta strony tytułowej wzór pierwszy, reszta druga propozycja. Proszę dalej określić precyzyjnie format, co innego A4, co innego B3. Wiecie Panowie ( i pewnie Panie) w ogóle coś o formatach i harmonizowaniu z nimi reszty? No bo jeśli nie - to o czym mam gadać?
Klasyczny layout to dalej sporych rozmiarów księga, w której jak byk stoi co i jakim fontem, gdzie belki na górze kolumn jeśli w ogóle, jaka numeracja stron, następstwo działów, ich kolorystyka, możliwości reklamowe, stopka, redaktor odpowiedzialny i naczelny, sekretariat, drukarnia, numer ISSN. Wiedzą Państwo o tym?
Bo jeśli nie, jeśli z tekstu Łazarza to nie wynika – to o czym chcecie gadać?
A, już wiem: kto i co zrobi dla was za darmo, to podstawowy problem. Tymczasem księga layoutowa dobrze zrobiona przez zawodowego grafika czy operatora DTP to od 6 tysięcy do nieskończoności. Tylko po co: jeśli można dostać za darmo, a później utrzymywać, że to demokratyczny wybór…

„…Tygodnik będzie miał charakter zarówno ogólnopolski jak i lokalny. Będzie to 40 stron, z których 32 wypełnimy treściami ogólnopolskimi publikowanymi w serwisie NowyEkran.pl. Dzięki temu każdy z naszych blogerów będzie miał szansę dotrzeć ze swoim przekazem o wiele szerzej niż dotychczas. Do tygodnika Redakcja będzie kwalifikowała treści najlepsze, najpopularniejsze i te syntetyczne, które swoją długością będą się mieściły w konwencji tygodnika. 20% treści będą dostarczały Redakcje lokalne…”

Kilka pytań już tylko w tym miejscu. Szanowny Łazarzu: dlaczego ani słowa o ogólnym charakterze wydawnictwa? Jak już pytałem w poprzednich tekstach: lewica czy prawica? Zdrowy rozsądek czy propaganda? Którzy redaktorzy odpowiedzialni? Za co? Jakie kryteria kwalifikowania tekstów do druku? Kto o tym przesądza, kto o wszystkim decyduje?

„…Jest problem ze zdjęciami, są drogie niesłychanie więc jeśli macie jakąś dokumentację fotograficzną na różne tematy i zechcecie się nią podzielić to byłoby super…”
Łazarzu: a teksty? Nie są drogie? Są za darmo? Lobby „fotopstryków” mocniejsze od lobby „kałamarzy”? Innymi słowy: fotografistom będziesz płacił, felietonistom nie?
I teraz już krótko: kiedyś chciałem wtrącić się w podobny projekt. Uważam, że nieźle piszę na własne i zadane tematy. Ponieważ jednak od ponad dziesięciu lat piszę wyłącznie za darmo, oszczędności skończyły się, a za coś żyć muszę – sorry, beze mnie… Będę dalej tworzył odwołania do telefonii komórkowych, pozwy rozwodowe i podania o darowanie kary finansowej. Też twórczość, nie?

Na koniec, to bowiem zdenerwowało mnie dość mocno: co oznacza passus „…Czekamy na wszelkie pomysły i propozycje, nie tylko te wynikające z doświadczenia i spostrzeżeń specjalistów, ale też te kreatywne i całkiem zwariowane…” Specjaliści i ludzie doświadczeni już nie są kreatywni?

No dobra – stało się. Dla mnie po prostu szkoda.

fot. babciaweatherwax.nowyekran.pl
M.Z.

czwartek, 22 grudnia 2011

Lista i życzenia


Mam taką swoją prywatną listę – ludzi, którzy nie a propos wielkiej polityki, lecz ludzkich spraw mają bardzo wiele do powiedzenia. Zdecydowanie na jej czele znajduje się blogerka Nowego Ekranu Izabela Brodacka Falzmann. Jej ostatni tekst „Miłość na odległość” (http://izabela.nowyekran.pl/post/45203,milosc-na-odleglosc) to prawdziwa perełka felietonistyki podpartej doskonałym warsztatem i dużym doświadczeniem. Gorąco polecam!

„…Mam czasami wrażenie, że nie komunikujemy się ze sobą, lecz z jakimiś awatarami i że będziemy tak pisać do końca świata…”

To najkrócej ujęta istota większości internetowych kontaktów i związków. Czasami bywa, że ludzie jednak spotykają się ze sobą oko w oko. W nielicznych przypadkach awatar pokrywa się z realem. W dwóch czy trzech na sto - real okazuje się jeszcze lepszy. Niestety reszta to kompletne nieporozumienia i rozczarowania. Większość sieciowych wieszczów podczas takich spotkań sądzi na przykład, że zgromadzona publika przyszła wyłącznie po to, by wysłuchać ich rozwlekłych przemów i mniej czy bardziej udanych prób nadymania monstrualnego balonu. Który zresztą okazuje się marną wydmuszką wielkanocną – kruchą i wcale nie ulatującą ponad poziomy… W Nowym Ekranie jeszcze mocniej, niż na innych forach szaleńcy akcentowali fakt bycia artystą. Złudzenie to krótkotrwałe i ulotne. Niczego nawet zbliżającego się do sztuki nie stworzyli, nie przedstawili, a zwłaszcza nie potrafili obronić. Wyspecjalizowali się za to w tak chamskich odzywkach i ripostach, że ja, urodzony i wychowany na Pradze, oświadczam, że równie potężnego kitu intelektualnego ubranego w wulgarne słowa jeszcze nie słyszałem. A tak zwane „joby” zapisuję skrzętnie, być może to jedyna ich twórczość…

Pod spodem dyskusja. Dla mnie o tyle ciekawa, że wypowiada się na przykład niejaka Circ, tak zwana Pastereczka krakowska, o tym nieszczęsnym stworzeniu pisałem swojego czasu. I miast zająć się własnym chłodem i niedopieszczeniem natychmiast atakuje Łażącego Łazarza, wprost twierdząc, iż ten z powodu takich a nie innych poglądów już nie żyje – więc gadać pod żadnym pozorem nie powinien. Jest to bezczelność, za którą panią arystokratkę i artystkę (tak się przedstawiała po wielokroć) natychmiast wyrzucił bym na zbity pysk, nie zważając na bajdy o wolności słowa. Do własnego domu nie zapraszam gości, którzy obrażają gospodarzy. I czuję się z tym znakomicie…

Przyjaciołom i dobrym znajomym najlepsze życzenia Świąteczne – oby wam się harmonijnie i spokojnie wiodło.

Reszta musi poradzić sobie we własnym zakresie…

M.Z.
Fot. pl.123rf.com

poniedziałek, 19 grudnia 2011

I znów „pany i chamy”…


Felieton pod takim tytułem popełniłem swojego czasu – nawet nie mając pojęcia, jak różnie może być odczytany i jak różne skojarzenia blogerów są z tym związane. Dzisiaj patrzę więc na to nieco inaczej. Bo oto jeden widzi w rozdeptanych butach czy w ogóle rozpatrywaniu problemu butów symbol pierwiastka rosyjskiego w polskiej duszy. Drugi widomy znak możliwej do zaistnienia duszy prawdziwego arystokraty – klienta, który takie detale jak obuwie ma po prostu w nosie. Trzeci pokrzykuje na dwóch pierwszych, że to w ogóle nie o to chodzi, bo taki na przykład Palikot w ogóle nie ma polskiej duszy, więc o czym tu gadać…

I czuję się z tym fatalnie. W domu nauczono mnie, że czego bym nie miał na nogach to ma być porządne, czyste i pasujące do reszty. Na przykład do pluderków i kubraczka. Oczywiście prawdą jest, że w minionych epokach braków kartkowych kupić coś, co się nie rozpadło po tygodniu i posiadało pozostałe walory było niezmiernie trudno – więc ludzie radzili sobie jak umieli. A ci, co nie umieli - enerdowskie pseudo-adidasy zakładali do garnituru z fioletowej krempliny i udawali regionalnych elegantów. Notuję największy ich wysyp tuż po 1989 roku – tak na przykład przyodziany był wójt pewnej gminy północnej, do którego pojechałem na wywiad po wyborach, które miały być „wolne i naprawdę demokratyczne”. Od razu dodaję: nie były ani takie, ani takie. O czym mieliśmy się przekonać już wkrótce… Wracając wszakże do głównego wątku rozważań trzeba powiedzieć, że nie tyle byłem zdziwiony wdziękiem i bezpretensjonalnością potencjalnego rozmówcy, co faktem, że istniejąc w tym swoim wdzianku już wcześniej zdecydował się je upublicznić. Bo rozumowanie mam nieskomplikowane: cham to jest cham i już. Można ominąć. Natomiast cham, który dumnie maszeruje pod sztandarem swego chamstwa to po prostu szkodnik!

Epoka współczesna, chciało by się powiedzieć „chińska”, jest oczywiście pełną obfitością. Butów ci u nas dostatek… Niestety większość dalekowschodnich wyrobów zupełnie nie przypomina nawet tego, co w zapapędziałym gierkowskim socjalizmie nazywane było „odrzutami z eksportu”. Można oczywiście założyć „toto” na nogi i udawać, że ma się buty – póki nie odpadnie nam podeszwa wynalazku, albo nie uszkodzimy nieodwracalnie dowolnego elementu stopy. To są wyroby najzwyczajniej trumienne! Gdy pacjent leży spokojnie i się nie rusza – wszystko jest w porządku. Niechaj jednak spróbuje tylko wstać… Czar pryska natychmiast! Przy czym nie od rzeczy będzie tu jeszcze dopowiedzieć, że chińszczyzna generuje coś, o czym w dobrym towarzystwie się nie mówi: smród. Drzewiej tego jednak było mniej, być może z powodu używania surowców naturalnych i dzisiaj zapomnianych, jak prawdziwa skóra.

No więc aby nie być chamem i oscylować do drugiej tytułowej możliwości moim zdaniem można założyć na nogę cokolwiek – byleby pasowało do reszty. To jak widać zakłada pewien wysiłek umysłowy i chłodną kalkulację. W zimnym grudniu pragnąc przejść się w sandałach powinniśmy dopasować do nich jakieś szorty i letnią koszulkę – co jest może nie tyle niemożliwe, co nierozsądne. Więc się tego nie czyni, z przyczyn praktycznych, nie ideologicznych wbijamy się w ciepłą kurtkę i jakieś „traktory”, cześć. Dywagowanie w tym miejscu, że podobne myślenie jest oznaką drobnomieszczaństwa z góry odrzucam. Diabeł bowiem wcale nie siedzi w cholewach butów – co sugeruje ten bloger, którego przywołuję to ostatnio zbyt często, dzisiaj mu daruję – lecz w głowie kogoś, kto pomiędzy butami a ową głową ma jeszcze nogi, dupę i parę innych detali anatomicznych, na mrozie marznących.

W tym miejscu tradycyjnie muszę dodać jeszcze jedno: istnieje grupa zawodowa, której żadna część powyższych rozważań nie dotyczy. Nadal do granatowych garniturów zakładają brązowy sprzęt buciany z szerokim nosem i odkrytą piętą. Bo tak im wygodniej… Ci co mnie znają wiedzą doskonale o kim piszę.

M.Z.

niedziela, 18 grudnia 2011

Dranie i szkodniki


Od czasu do czasu w niedzielne przedpołudnia wybieram się do Wilanowa. Jest cicho i spokojnie, można swobodnie pospacerować i nawet park pałacowy latami całymi rozkopany zdaje się człekowi przyjazny i sympatyczny.

Niestety stało się coś niedobrego w otoczeniu pałacowym. A dokładniej z alejami, które kiedyś prowadziły do kasy. To taki mały budyneczek na skraju bezpośredniego otoczenia parkowego, przed brama główną. Proszę obejrzeć kilka zdjęć, zrobione dzisiaj, to jest 18 grudnia 2011 roku.

Pokazane na fotkach aleje jeszcze niedawno wysadzone były po obu stronach starymi, wysokim drzewami. Nie mam pojęcia ile miały lat. Pewnie co najmniej kilkadziesiąt. Coś pamietały, o czymś szumiały...

Większość z nich rosła za widocznym po prawej i lewej stronie ceglanym murem. Latem cień, cały rok określony charakter, może nawet świadectwo mijającego czasu.


I oto na plac wszedł Drań, Idiota i Szkodnik. Po drzewach, tych największych, nie ma śladu. Gładkie przedtem alejki wysypane rodzajem jakiegoś drogowego tłucznia.

Kogo porąbało? Komu czas albo jakieś inne losowe zdarzenie odebrał rozum? Szanowni: od tego są lekarze, zakłady półotwarte i zamknięte, zastrzyki i pigułki. Szaleńców i chorych umysłowo separuje się - i nie ma znaczenia tytuł naukowy, funkcja, stanowisko. Dlaczego drani i szkodników dopuszcza się do podobnych działań, zapewne przez kogoś innego zaakceptowanych i podpisanych? To już nic w tym kraju nie może być normalne, trwać i nie podlegać idiotom?

M.Z.

sobota, 17 grudnia 2011

Ostra jazda?


Podlegam ostatnio nieco dwoistym uczuciom: z jednej strony liczba wejść na bloga zdecydowanie wzrosła. Bardzo się z tego cieszę. Z drugiej komentarze, jakie otrzymuję stale eksploatują wątek czemu piszę co piszę. Połowie komentujących to się podoba – drugiej niestety nie. Dla pierwszych mam zatem dobrą wiadomość: niczego nie zamierzam zmieniać. Dla drugich pozostała wiadomość zła: jest tej samej treści, co pierwsza.

Czy nie boję się utraty przyjaciół i zwolenników? Nie. Na pytanie czemu zająłem się Coryllusem odpowiadam: bo coraz częściej opowiada rzeczy, z którymi głęboko się nie zgadzam. Jego opowieść o konieczności pozostawienia młodzieży samej sobie jest tak niesłychanie niemądra, że skręca kiszki. Idziemy zatem różnymi drogami, w różnych kierunkach – i nie płaczę z tego powodu. Dlaczego wtrącam się w zasady konstruowania papierowego wydania Nowego Ekranu? Bo sporo o tym wiem, bo w małej skali robiłem to po wielokroć, bo ta kwestia pojawiła się w domenie publicznej, szeroko dostępnej – zatem nie czynię tu niczego nagannego, a może choć jedna moja uwaga komuś się przyda. Nawet jeśli nie wspomni ni słowem o tym, że to najpierw Zarębski gdzieś tam napisał – a on sobie wziął jak swoje. W porządku, nie mam żalu, w końcu istnieje zapis tego, co wypowiadam, są daty, wreszcie ludzka pamięć. Ja sam chętnie poszedł bym pewnego dnia do kiosku i kupił tygodnik, który odpowiada moim prawicowym poglądom. Chciałbym znaleźć w nim dobre analizy sytuacji finansowej Polski, dobre rozważania o współczesnych prądach umysłowych, może nawet rzecz tak zapomnianą, jak dobry reportaż. Felieton? A jakże, felieton koniecznie, w klasycznej jego formie!

Niestety jest i ciemna strona tego, co się szykuje. Jak moi przyjaciele wiedzą nie cierpię lewactwa, uważam lewaków za szkodników pierwszej klasy i agentów sił zewnętrznych, wrogich Polsce. Nie wydam więc ani złotówki na coś, co będzie prezentowało poglądy tej bandy, co będzie dla niej swoistą trybuną. I proszę mnie nie zachodzić od ogonkowej strony tak zwaną wolnością słowa – rozpoznanych szkodników izoluje się, a nie namawia do szerzenia złych treści za nie swoje pieniądze.

M.Z.

czwartek, 15 grudnia 2011

Cieszy i martwi razem…


W sieci pojawiają się zapowiedzi: kto odniósł jakiś sukces w tworzeniu portali ten chce wydawać wersję papierową. Będzie nowy tygodnik… I tym razem o dziwo są sponsorzy, jest wola pokrywania kosztów rozruchu (a wbrew pozorom to mnóstwo pieniędzy przez co najmniej pierwsze pół roku), są chętni do pracy ludzie. To znaczy – są, ale tylko w deklaracjach… Nie ma tylko jednego: jasnej definicji do kogo nowy magazyn ma docierać. Ostatnio w Nowym Ekranie sporo emocji z tym związanych. Więc pozwolę sobie i ja na kilka słów.

Po pierwsze formuła całkowitej otwartości w wypadku tygodnika papierowego nie może się sprawdzić! Przyczyna prosta: strzelając drobnym śrutem i na dużą odległość trudno liczyć się z precyzyjnym trafieniem. A to od tego trafienia zależy sukces – lub jego brak. Nie ma na świecie magazynów lewicowych, prawicowych i centrowych zarazem, nie ma magazynów, gdzie każdy może pisać co chce, a redaktor naczelny cudem jakimś zwolniony jest z odpowiedzialności za publikowane teksty.

Po drugie liczba działów, które w Ekranie już istnieją w przypadku woli utrzymania ich wszystkich w wydaniu papierowym przesądza o jego potężnej objętości. Dzisiaj oceniam ją na mniej więcej 64 kolumny w full kolorze. Skromne pytanie praktyka: czy ktokolwiek zdaje sobie sprawę z tego jak liczny potrzebny jest do tego zespół? Czy nowi zarządcy wiedzą, iż aby nie jechać po łebkach w żadnym temacie nowe teksty to nie tylko pensje dziennikarskie, ale też delegacje, czas i dyspozycja ludzi, którzy nie początkują, ale mają już jakieś doświadczenie? A dalej miejsce, gdzie można się spotykać, wyposażenie tego miejsca w niezbędny dzisiaj i niestety drogi sprzęt, cała otoczka administracyjna i logistyczna, dział redakcji technicznej, wreszcie miejsce, gdzie rzecz cała się wydrukuje…

I teraz pytanie fundamentalne: do kogo to wszystko, gdy już powstanie, ma trafiać? Nieco żartobliwie: jeśli do lewaków to należy ściągnąć Celińskiego i niejaką Grzybowską (moja „ulubiona” Voit z Salonu24). A wtedy żaden prawicowiec czy solidny centrysta nie zaryzykuje publikowania w takim towarzystwie… Jeśli do prawicy, to… - znów Korwin-Mikke? Przecież tego nikt nie strawi. Wielkie miasta czy raczej Polska B, co byśmy pod tym skrótem nie rozumieli? Atakujemy mleczarzy (zamożna brać, wiem, bo pracowałem dla nich), producentów plastiku (jeszcze lepiej – ale grymaśni), spożywców czy Naród jak leci i bez selekcji? Młodych czy starych i doświadczonych? Panie w stresie przekwitania – czy panów w okresie mutacji?

Wreszcie kwestia kto i z kim ma rozmawiać jeszcze przed inauguracją papierowej edycji. To wbrew pozorom podstawa: dzisiaj w sieci mnóstwo redaktorów, których polszczyzna pozostawia wiele do życzenia, mnóstwo specjalistów, którzy wzięli się nie wiadomo skąd i uwierzono na słowo w ich kompetencje, wielu kamerzystów, którzy czynią co mają czynić drżącą ręką albo nie zważając na światło, wielu maniaków jednego obszaru tematycznego, paru świrów udających artystów i religijna maniaczka, z powodu której nie powstało mnóstwo pożytecznych rzeczy. Więc co to ma być? Kto z kim i dlaczego? Gdzie wysyłać nowy egzemplarz, komu i za ile?

Już to po wielokroć mówiłem za starszym Stuhrem: śpiewać każdy może, trochę lepiej lub trochę gorzej. U cioci na imieninach to nic nie kosztuje, choć i tam nie zawsze kończy się sukcesem. W przedsięwzięciu prasowym doradzał bym jednak więcej przetartych przez życie fachowców – bo nawet brak ich entuzjazmu wynikający z czasu minionego, przy pamięci wszystkich minionych doświadczeń łatwiej da się podbarwić sosem zapału młodszej części kadry tygodnika, niż wymagać od młodych, by wykazali się doświadczeniem i roztropnością…

Czy działać? Ależ TAK, JAK NAJBARDZIEJ! Byle mądrze i z rozwagą. To da się uczynić. Ale nie tak, jak to się na razie przynajmniej w sieci projektuje...

M.Z.

wtorek, 13 grudnia 2011

Scylla i Charybda?


Najpierw może o tym, iż nie należąc do blogerów Nowego Ekranu czytam go mniej więcej pięć razy częściej, niż inne portale tego typu. I ostatnio wypowiadałem się w przedmiocie dwóch tekstów, które tam się ukazały: Łażącego Łazarza i Coryllusa. Tego ostatniego przywołuje tu zresztą stosunkowo często, ale nie o to w tej chwili chodzi. Łażącego Łazarza zrozumiałem jak zrozumiałem, napisałem o tym, zawiadomiłem autora, ten zareagował uprzejmie, a obiecał zareagować też obszernie w innym czasie. Rzecz w tym, że nie uważam młodzieży samej w sobie za wartość najwyższą. Z prostego powodu: ma wszystkie zalety prócz doświadczenia. Starałem się to szkicowo uzasadnić. I dlatego sądzę dalej, że nic złego się nie stanie, jeśli pomiędzy młodymi poruszać się będą starsi – dopiero taka całość zdaje mi się pełna i naturalna. Myślę, że gdyby kiedykolwiek doszło do rozmowy pomiędzy mną i Łazarzem – to po krótkim czasie zgodzilibyśmy się ze sobą bez zastrzeżeń.

Ale pojawił się kolejny tekst Coryllusa. Można go znaleźć tutaj: http://coryllus.nowyekran.pl/post/44031,odchrzancie-sie-od-mlodziezy
Nie będę go opowiadał, kto zainteresowany albo już słowa tam zapisane zna – albo powinien się z nimi osobiście zapoznać. W tym miejscu przywołam jednak lead, jest tak znaczący, że właściwie dosadniej już nie można. „…Młodzież – sądzę – powinna być jednak pozostawiona sama sobie. I nie wolno im niczego narzucać, bo oni tego nie przyjmą…”

Głęboki wdech, spacer dokoła domu, jeszcze raz – niestety uprzedzam, że nic nie pomogło. Bo teza postawiona przez faceta, który w metryczce wpisuje od pewnego czasu określenia „bloger, pisarz i dziennikarz” jest tak absurdalna, głupia i szkodliwa, że dziw bierze, iż wyszła spod dość już doświadczonego pióra. Nie będę się tu wdawał w meandry tłumaczenia czemu tak sądzę, znam komentarze, jakie autor serwuje nie zgadzającym się z jego tezami. Komentator Zbigniew-Grzymski ujął to dostatecznie esencjonalnie: "nowa wersja owsikowego „Róbta co chceta?” Dokładnie tak i ja to widzę: leseferyzm nieco bardziej cywilizowany, niż u tego cholernego jąkały. Ale przez to bardziej podstępny…

Zbigniew-Grzymski: „…Jedno jest pewne. Młodzież nie jest w stanie siebie samej
wychować - to tak jakby próbować siebie samego podnieść
za włosy. Młodzież musi być świadomie kształcona i wychowywana,
i nigdy nie pozostawiona samej sobie. Co zresztą jest absolutnie
nie do zrealizowania bo setki szatanów czekają tylko
na tę okazję. Ani moralność ani świadomość ani wiedza nie są ani wrodzone
ani dziedziczone. Umiejętność odróżniania dobra od zła
też nie jest człowiekowi wrodzona. Konkludując: podstawowe
normy moralne muszą być młodym ludziom wpojone i to jeżeli
trzeba to także mniej lub bardziej bezstresowymi czy mało atrakcyjnymi
metodami…”

I odpowiedź Coryllusa: „…Sam pan jesteś pomieszanie z poplątaniem. Właśnie Michnik przemawia do młodzieży. Pan chce robić to samo? Chce ich pan oszukiwać?..”

Jak to skwitować? Czy dorosłemu facetowi, który mieni się być dziennikarzem i pisarzem trzeba tłumaczyć, że pomiędzy leseferyzmem, a oszustwami Michnika kryje się szerokie spektrum innych możliwości? Toż to syzyfowa praca! Kto się jej podejmie mając naprzeciw tak opornego ucznia?

No więc czytując Nowy Ekran wszedłem pomiędzy dwie skały: Scyllę Łazarza i Charybdę Coryllusa. Łazarz pewnie nigdy się nie odezwie, nie mam pretensji. Sama deklaracja rozmowy ważna. Coryllus pewnego dnia zareaguje – choćby olewaniem, myślę zresztą, że to już nastąpiło. Więc żegluję ku Scylli. Tam przynajmniej idzie pogadać…

M.Z.

poniedziałek, 12 grudnia 2011

Coryllus, prostym tekstem - o co Tobie biega?



„…I powiem wam coś jeszcze na koniec – nie idźcie na ten marsz. I choć przez chwilę uwierzcie w to, że Ziemia jest płaska…” (http://coryllus.nowyekran.pl/post/43770,prawica-i-plaska-ziemia)

Co proponujesz wzamian? W tekście obronę swojej własności… Kolego miły – a kto w tym nadwiślańskim kraju ma jakąkolwiek pewną własność? Ty? Obyś nigdy nie był zdziwiony. Tak zwani „spadkobiercy” pojawiają się w dość literacki sposób: o świcie i znienacka. Urzędy czy sądy zadziwiająco szybko rozstrzygają roszczenia, a potem zapominają zawiadomić zainteresowanego o terminie odwołania. Za dwa tygodnie przyjeżdża spychacz – i prysły zmysły. Czy wtedy zorganizujesz marsz, czy raczej pikietę?


Tak, to oczywiście najczarniejszy scenariusz – i jestem ostatnim, który by Ci tego życzył. Ponieważ jednak swoje już przeżyłem, tego i owego doświadczyłem – bądź pewien, że nie opowiadam marsjańskich bajek, ale rzeczy, które konkretnym ludziom zdarzyły się realnie. W tym miejscu chciałbym wszakże zwrócić Twoją uwagę na inny problem: niczego rozsądnego nie proponując (bo ta obrona własności rozsądna nie jest – nie masz w tej materii nic do gadania) wpisujesz się w zespół, którego jawnym celem jest ubezwłasnowolnienie, uśpienie grup ludzkich. Przyjmij bowiem do wiadomości, że istnieje coś takiego, jak zbiór postaci pilnie pracujący nad wpojeniem w grupy przekonania, że wobec kaprysów władzy, jej tajnych i jawnych planów jesteśmy całkowicie bezradni. Czeka nas wyłącznie szok i trwoga – tak oni chcą byśmy to widzieli. Jak na prawdziwym froncie: wielogodzinne bezsensowne bombardowanie, inwazja huku i hałasu, prawdziwa śmierć, wreszcie frontalny atak, po którym pojawi się fałszywy lider pokonanych i powie „Już dość! Nie zabijajcie nas dalej, sami sobie przykręcimy tę śrubę, sami sobie pozakładamy obroże!” W końcu po co władza zakupiła najnowsze urządzenia do ogłuszania i oślepiania? W końcu po co zaproponowała podwyżki nie nauczycielom, nie przedszkolankom, ale resortom siłowym? Po co od lat jawnie i z ukrycia stosuje te wszystkie manipulacje socjotechniczne? Po to, byś siedział w domu i łudził się, że jesteś w stanie cokolwiek obronić? Nie jesteś.

Dzisiaj używasz typowo inteligenckich zabiegów, by osiągnąć swój cel, by przekonać Czytelników, iż masz rację – mają siedzieć na dupskach i nie manifestować. Załóżmy na chwilę, że to właściwa racja i że Cię usłuchają. Wiesz co będzie dalej? Wkrótce otrzymasz jakieś zaproszenie, jakąś propozycję: możesz mówić, nikt nie ogranicza wątków Twoich wystąpień, ale przyjmij, że masz tkwić w systemie. Możesz się nawet ostro spierać z oponentami, możesz im wymyślać, mieszać z błotem, produkować wrogów taśmowo i seriami. Bylebyś tylko nie potrafił skutecznie i owocnie skomunikować się z kimkolwiek. Tak długo, jak długo będziesz „dzilawągiem” – będzie Ci się powodziło nienajgorzej. Kiedy zaczniesz mieć wpływ nie tylko na kilka podkochujących się w Tobie Pań – wszystko urwie się, skończy. Odwołają zaproszenia, nie kupią niczego, nie pozwolą się wypowiedzieć. Po prostu wyeliminują Cię z życia publicznego…

Tylko co Drogi Panie z tą resztą, która potencjalnie może Ci uwierzyć i zamiast na Plac Konstytucji pójdzie na piwo na Starym Mieście? Powiem Ci: pewnego dnia ocknie się i stanie Twoimi najzagorzalszymi wrogami. Niektórzy będą chcieli skopać Ci zadek. Na pewno o to Ci chodzi?

M.Z.

niedziela, 11 grudnia 2011

Szansą naszą młodzież? List otwarty do Łażącego Łazarza



To bezpośrednie odniesienie do tekstu Tomasza Parola, Łażącego Łazarza z Nowego Ekranu. Główne przesłanie jest takie właśnie, jak tytuł tego felietonu. Przy czym już w tym miejscu muszę złamać konwencję, wniosek końcowy przedstawiając na początku. Otóż Panie Łazarzu-Tomaszu: GUZIK PRAWDA! Czyli taka sama prawda, jak okrzyk, że szansą naszą ŁYSI. Albo CHĘTNE BLONDYNKI. Albo co tam kto sobie wymyśli. Naszą szansą są LUDZIE ROZUMNI I UCZCIWI. Wszystko jedno jak bardzo chętni, łysi czy wiekowi.

Dlaczego właśnie tak? Ponieważ kwantyfikator „młodzież” jest po pierwsze niejasny, po drugie krótkotrwały, czasowy – a więc fałszywy. Za socjalizmu młody był młody mniej więcej do 35-40 roku życia – o ile rzecz jasna zapisał się gdzie trzeba i działał jak mu kazali. Właśnie pod szyldem młodości… Wyjątkiem było tu tylko Koło Młodych Poetów Związku Literatów Polskich, gdzie średnia wieku oscylowała koło 63 roku życia. Ponieważ jednak ówcześni „młodzi poeci” produkowali rzeczy, które nie nadawały się nawet do wyskrobania na ścianie szkolnego sracza – to ten wyjątek możemy pominąć.

No więc młodzi ludzie tamtej epoki jak by na nią nie patrzeć użyci zostali jak typowe mięso armatnie. Uczyniono z nich podnóżki cudzych karier. Niektórzy wyjechali, inni ugrzęźli na mieliznach, zapili się na śmierć – a wszyscy postarzeli i wypadli z obiegu modnej młodości. Oczywiście winna jest za to banda cynicznych manipulatorów. Niektórzy noszą miano zbawców dziennikarstwa polskiego (choć się jąkają, także umysłowo), ludzi honoru, ikon polskiej demokracji i licho wie czego jeszcze. To fałszywe etykietki. Prawdziwa bowiem brzmi jasno: OSZUŚCI I MISTYFIKATORZY. Albo ZDRAJCY. Zestawmy to wszystko jeszcze raz: młodzież została wykorzystana przez zdrajców i mistyfikatorów. Nie okazała się żadną samoistną wartością. W końcu metrykalnie przeminęła. Kropka.

Po roku 1989 likwidacja prawdziwej klasy robotniczej skoczyła się tym, że trzeba było poszukać jakiegoś substytutu. Zboczeńcy pojawili się nie tak od razu. W pierwszym odruchu sięgnięto po kolejne wydanie młodzieży. Pal sześć, że rzucono jej na żer wyższe uczelnie gotowania na gazie – bo nawet na tych państwowych pojawiło się zjawisko kiedyś nieznane, licencjat. Takie „cuś”, co najgorszym pozwalało udawać, że skończyli wyższą uczelnię, ale bez brania odpowiedzialności za stan ich mózgownicy. Jeden z naszych byłych namiestników na stanowisku prezydenta o mało co się nie pośliznął o ten licencjat. Tu wszakże chodzi o co innego: o stałe obniżanie rangi wyższego wykształcenia. Pojawiły się protezy: kwalifikacje korporacyjne, umiejętność pracy w zespole, wierność ideom Firmy. Pan to zna, Pan o tym wie, nie będę rozwijał. Młodych nie tylko ogłupiono – ale też podstawiono im w miejsce Wartości ich marne zamienniki. Nie ma Prawdy, nie ma Piękna, nie ma Sztuki. W końcu po co niewolnikom takie pojęcia?

A to wszystko podlano sosem leseferyzmu. Tak, to owo słynne „Róbta co chceta”. Kolejny jąkała, kolejny oszust, sporo ludzi twierdzi, że przy okazji niezłej klasy złodziej. Też przeminął, brzydko się starzeje i marchewkowe spodenki pasują mu już jak zającowi plecak. Zostawmy… Bo intencją tego akapitu jest pokazanie, że kolejny manewr wykonywany w podobny do poprzednich sposób musi być logicznie rzecz biorąc prowadzony przez tych samych dowódców. Zapewne zgodzi się Pan ze mną, jeśli powiem, że to wysokiej klasy manipulatorzy? Dobrze. Jedźmy więc dalej. Jak pokonać manipulatora? Metryką? Wdziękiem młodego ciała? Nie! Nie, proszę Pana: manipulatora da się pokonać WYŁĄCZNIE rozumem! A ten NIE JEST AUTOMATYCZNIE TOŻSAMY Z MŁODOŚCIĄ!

Wiec dlaczego do tej walki chce Pan wystawić armię nieprzygotowaną, źle wykształconą i niedoświadczoną? Jako prawnik winien Pan pamiętać Cyceronowe „…Czy jest coś bardziej przyjemnego niż starość otoczona młodością, która chce się czegoś nauczyć? …” Moim zdaniem to nie tylko przyjemne - to również właściwe, skuteczne, a więc pożądane.

M.Z.
----
PS. Otrzymałem od P. Tomasza-Łazarza odpowiedź. Po pierwsze dziękuję za reakcję. Oto jej treść:

"...Polecam polemikę do mojego tekstu
http://mcastillon.blogspot.com/2011/12/szansa-nasza-modziez-list-otwarty-do.html

Autorstwa Marka Zarębskiego.

Panie Marku, będę miał ciut więcej czasu niż na kilka komentarzy to z pewnością się do niej odniosę. Mam bowiem wrażenie, że nie zostałem należycie zrozumiany.

Łażący Łazarz..."

A dalej to już wypada mi tylko poczekać. Co też czynię. Pozostając z ukłonami i pozdrowieniami
M.Z.

sobota, 10 grudnia 2011

Szczęśliwe finały



We wtorek, 30 sierpnia 2011, w tekście zatytułowanym "Kamienica" napisałem we wstępie tak:
"...Długo nie zajmowałem się własną kamienicą, była ciekawsza polityka, obyczaje, podróże i takie tam drobiazgi. Trochę muzyki, wodewilu, kabaretu i poezji… Co oczywiście nie oznacza, że w bezpośrednim sąsiedztwie nic się nie działo i nie dzieje.
Gdzieś tak na początku sierpnia rozliczono nam ostatni okres grzewczy.

I większość lokatorów doznała swoistego szoku: mają dopłacić takie sumy, o jakich nigdy nie śnili. A ci, którzy z powodu wielbienia ciepła płacili do tej pory dodatkowo fortunę – teraz nie płacą nic. Już samo to zestawienie dowodzi istnienia jakiejś diabolicznej manipulacji. No ale ogłupiali lokatorzy może nie zauważą. Póki nie wybrałem się osobiście do działu księgowości naszej ukochanej administracji nie miałem w ręku jeszcze jednego argumentu: otóż manipulacji dokonano w oparciu o kompletnie nieprawdziwe, nie mające nic wspólnego z rzeczywistością dane. Co innego na liczniku – co innego w kwitach. Różnica porażająca już nie skalą kłamstwa, ale istnieniem różnych płaszczyzn odczytu. Bo chyba nawet maturzysta przyzna, że co innego znaczy 45 metrów sześciennych, a co innego 615 kilowatów…"


Po ponad trzech miesiącach wypełnionych korespondencją z Administracją, toczyło się to wszystko na zasadzie sinusoidy, czyli raz w górę, raz w dół otrzymałem odpowiedź: pańskie argumenty zostały uznane.

Bardzo się cieszę. Ale nie dlatego, że "moje na wierzchu", raczej z przyczyny "logika zwyciężyła". A ponieważ całe życie starałem się zachowywać jak biały dorosły człowiek chcę powiedzieć respondentom DZIĘKUJĘ. Jeżeli komukolwiek sprawi to choć odrobinę satysfakcji - to proszę bardzo, jeszcze raz DZIĘKUJĘ.

M.Z.

piątek, 9 grudnia 2011

Przed dniem szczególnym



W pewnym sensie powtarzam się. Bez specjalnego stresu – nadchodząca rocznica tak była przeze mnie widziana kilka lat temu i tak jest widziana dzisiaj. Cóż więc mogę zmienić? O stanie wojennym 1981 należy moim zdaniem mówić jak najkrócej, bo też i tej hańby nie ma co rozpamiętywać bez końca. Znów zdjęcie, które pewnie większość świadomych Polaków, a zwłaszcza warszawiaków zna doskonale. Przed dawnym kinem "Moskwa", na frontonie którego tkwi reklama "Czasu Apokalipsy" Coppoli stoi opancerzony transporter. Obok kilku żołnierzy najwyraźniej rozgrzewających się jakąś rozmową. A może nie wiedzących co ze sobą począć? Amunicję w każdym razie wydano im ostrą. Takie były metody rozmawiania z narodem. Takie im zostały do dzisiaj – a że mniej czołgów zdolnych do jazdy to i zakupili sobie nowe amerykańskie zabawki do ogłuszania i oślepiania.


Dokładnie w tym czasie internowani jadą do miejsc przeznaczenia. Niektórzy do najpaskudniejszych więzień polskich czy obozów wojskowych, inni do stosunkowo wygodnych, a jak na tamte czasy wręcz luksusowych ośrodków, na przykład do Jaworza. W porównaniu z pierdlem to był komfort nie do opisania. Szczęśliwcy? Raczej wybrani. Tadeusz Mazowiecki, Władysław Bartoszewski, Bronisław Geremek, Stefan Niesiołowski, Bronisław Komorowski, Lesław Maleszka, Andrzej Drawicz, Andrzej Szczypiorski, Andrzej Celiński, Aleksander Małachowski, Waldemar Kuczyński, Jerzy Holzer, Henryk Karkosza, Piotr Amsterdamski, Stefan Amsterdamski, Wiktor Woroszylski, Piotr Wierzbicki, Maciej Rayzacher, Jerzy Jedlicki. Przyszła kadra, czyż nie tak? Zobaczcie co robią dzisiaj.

Pancerny pojazd z tytułowej fotki nie ruszył natychmiast do wściekłej szarży jak helikoptery u Coppoli. Apokalipsa miała tu wymiar nudnego, długiego znęcania się nad ludźmi w ich zakładach pracy, mieszkaniach prywatnych, na ulicach i w słuchawkach telefonicznych („rozmowa kontrolowana...”) Milionom zabrano nadzieję, szanse na rozwój, na godne życie, na podróże, na wszystko. Tak, w Polsce padały również strzały, czołgi i transportery jednak wykorzystano, ludzie ginęli w tajemniczych wypadkach i w „niewyjaśnionych okolicznościach”. Większość jednak obserwowała gołe haki w sklepach i stanowcze odwracanie znaczenia najprostszych słów. Milczenie stało się cnotą zwyczajną. Hodowla lemingów, wtedy właśnie zainicjowana zrazu nie udawała się najlepiej. Trzeba było użyć nowoczesnych, współczesnych narzędzi. Co też uczyniono…

Mało kto domyślał się wtedy – ba, wiemy to dopiero dzisiaj! – w co grali czerwoni. Najpierw w podmianę przywódców „niekontrolowanych ruchów społecznych”, później w spacyfikowanie tych już niemrawych ruchów specjalnie dobranymi doradcami, w końcu samouwłaszczenie się. I stało się tak, że za dziesięć lat bezczelnie mogli twierdzić, że np. upadły zakład pracy kupili za oszczędności stypendialne, a willa z basenem to wynik spadkowych nieporozumień rodzinnych. Stalinowiec stał się ofiarą, ober-oprawca „człowiekiem honoru”. Obydwaj mienią się być polskimi bohaterami – choć z polskością nie mają wiele wspólnego. Drugi dożywa spokojnie swych dni w sporym luksusie, pierwszy czas jakiś był nieudacznym ministrem. A zły, stale jąkający się duch całości, marzący o reformie w ramach systemu (czyli doskonaleniu socjalizmu) dostał małą zrazu gazetkę, później dużą władzę nad umysłami, którym trzeba było aż dekady, by zrozumieć jakiej podlegają manipulacji. Niektórzy nie otrząsnęli się z amoku do dzisiaj. Nadal twierdzą, że brak teleranka w tamten grudniowy dzień był złem koniecznym, bo tuż nad granicą stały uzbrojone po zęby hordy krasnoarmiejców, że nie wspomnę o ich kohortach na przykład pod Legnicą. Nikt nie chce pamiętać, że te jakoby dumne bandy brały właśnie w dupę od afgańskich chłopów, a ich gospodarka w tejże chwili się waliła, co oczywiście było pilnie strzeżoną tajemnicą dla zainteresowanych i jawną informacją dla reszty świata. Z ujawnionych dzisiaj dokumentów wiadomo już, że generał Spawacz usilnie zabiegał o ruską interwencję - ale stanowczo mu jej odmówiono. Czyż zresztą kariery medialne i finansowe większości dzisiejszych "ałtorytetów" byłyby możliwe, gdyby weszli do nas inni "panowie"?

No więc dzisiaj na miejscu tamtej „Moskwy” stoi koszmarek o zagranicznej nazwie, ludzie podejrzewają, że z tym samym zarządcą. Pewnie tylko bierze lepszą pensję... A, pardon – plus resortową emeryturę jakieś pięć tysięcy na rękę. Ziarnko do ziarnka, tak rodzą się nowe dynastie, wnuk prezes też ma potrzeby... Lub wnuczka nie ma już zapasu wacików. Teza, że w 1989 roku patriotyczny naród polski odrodził się po latach komunistycznej niewoli padała powoli – aż padła całkowicie. Dwadzieścia lat tresowania narodu lub jak kto woli społeczeństwa przyniosło efekty: miała być prawica, ale nie ma nawet jej namiastki. A to, co rodzi się poza politycznymi kukiełkami, co narasta takimi wydarzeniami, jak Marsz Niepodległości podgryzane jest od podstaw przez specjalnie ustawionych i wyszkolonych ludzi. Aż wstyd przyznać – na razie skutecznie…

Spsili nas do imentu – i czynią to dalej. Nie, w świetle jupiterów już nie zamordują, przyparty do muru może powziąć myśl szaloną o obronie życia i na przykład wykłuć „dobroczyńcom” oko. Lepiej tego i owego podgłodzić. Wyrzucić z mieszkania, obłożyć komorniczą egzekucją. Nadal nie mamy jako zbiorowość atrybutów suwerena - czy jako jednostki nie mamy własności. Wszędzie, ale to dosłownie wszędzie jesteśmy przechodniami, uchodźcami znikąd i donikąd. Zajmujemy się kombinowaniem jak dożyć do następnej renty, emerytury, zasiłku czy wypłaty. No i mamy obowiązkowo płacić za abonament radiowo-telewizyjny. Przecież nie będą nas ogłupiać za swoje, nie?... Jesteśmy dziwnym krajem, w którym premier miejscowego rządu straszy naród i uważa, że to właściwy „numer pedagogiczny”. Może dlatego część ludzi uważa, że w istocie stan wojenny nigdy praktycznie nie został odwołany. Trwa w najlepsze…

M.Z.

środa, 7 grudnia 2011

Dzien-nikarz


Zawsze rozumiałem to jako „codzienny kronikarz”. I teoretycznie taką właśnie śrubkę sam sobie przykręciłem – komentować najważniejsze wydarzenia danego dnia. W świecie, który jest obok…

No i nie da się! Szanowni: prawda jest taka, że niechętnie zajmuję się rzeczami i sprawami, o których wiem niewiele, albo o których nic nie wiem.


Nie znam się na sytuacji euro i agencjach ratingowych. To znaczy nie znam się na tyle, by w tej sprawie zabierać głos. Co komu po popiskiwaniu faceta mającego o przedmiocie dość mgliste wyobrażenie? Wprowadzenie euro zawsze uważałem za czynność sztuczną, kraje starej Europy jeszcze jako tako współpracowały ze sobą w okresie wspólnoty węgla i stali, czyli w latach 50-tych, znacznie gorzej w latach następnych. Budowanie wspólnej waluty to coś na kształt przymuszania Greków do urządzania w swoim kraju typowo niemieckiego Octoberfest, czyli święta piwa. Jak to się skończyło wszyscy już wiedzą. Nalano coś do dużych kufli, rozchlapano, mnóstwo osób pośliznęło się na cieczy – bo ta okazała się oliwą. Po co to komu było?

Rocznica wprowadzenia stanu wojennego… Oponenci zawsze podnosili argument, że złą cechą Polaków jest świętowanie klęsk. Bezprawny stan wojenny bez wątpienia był taką klęską, zgromadzenie iluś tam osób ze zniczami pod willą Jaruzelskiego kwitowało ją moim zdaniem prawidłowo. W tym wszakże roku parę osób zorganizowało duże spotkanie na Placu Konstytucji w Warszawie. Ale nie 13 grudnia – lecz dokładnie o 20.00 w dzień tę datę poprzedzający! To myślenie podoba mi się: jeżeli stan wojenny był niewolą, to oni chcą obchodzić ostatni dzień tamtej wolności. Oczywiście wtrącił się PiS, niezgrabnie jak zwykle i bez polotu. Czy tam jeszcze ktoś myśli? Nie wiem – ale wyszło jak wyszło, czyli marnie. Jak będzie przebiegało zgromadzenie – zobaczymy. W tej materii pojawiła się wszakże inna plama.

W Nowym Ekranie notka o przeszłości jego założyciela Ryszarda Opary. Jeżeli tylko połowa enuncjacji jest prawdziwa – to czarno widzę, treść przerażająca, wychodzi że mnóstwo osób uległo kolejnej iluzji. Jeżeli nieprawda – to czemu nie ma natychmiastowego sprostowania? Bo pytanie należy do fundamentalnych: czy znowu agent założył w sieci tajny oddział partyzancki? A może przejrzał na oczy i dużą kasę przeznacza na odbudowanie tego, co zniszczył? Jak by nie było pora rzecz jasno opowiedzieć. Na razie cisza. A to Nowy Ekran jest organizatorem imprezy przewidzianej na 12 grudnia tego roku…

Dlaczego przyczepiłem się do tej nieszczęsnej choinki przed warszawskim Zamkiem? Taki wielki ze mnie esteta i znawca stylów w sztuce? Oczywiście nie. Oczywiście z powodu tego, że nawet profanom jedne rzeczy podobają się, inne budzą w nich obrzydzenie. Może też i z tej przyczyny, że jako człowiek w określonym wieku zbyt dobrze pamiętam czasy, w których państwo robiło wszystko, by znaczenie Świąt Bożego Narodzenia przeinaczyć, Świętego Mikołaja przekształcić w Dziadka Mroza, a do gwiazdy na szczycie domowego świątecznego świerczku dodać koniecznie sierp i młot. Jest zresztą mnóstwo innych powodów, dla których na przykład nigdy nie byłem w stanie podziwiać rzeźb wokół Pałacu Kultury – tych rzeźb sławiących tężyznę socjalistycznej braci. Nie wiedziałem wówczas dlaczego to wszystko przypomina mi równie nachalne twory „zaangażowanej sztuki niemieckiej” okresu hitleryzmu. Dzisiaj już wiem: gniazdem obu była lewizna, ten cholerny socjalizm i wszelkie kolejne jego wynaturzenia. Te wszystkie linie proste, trójkąty i ostre kontury konstruktywistycznej choinki sprzed Zamku śmierdzą mi tamtą epoką. Nic na to nie poradzę.

M.Z.
------------------------
PS Z ostatniej chwili, WAŻNE!: Ryszard Opara, właściciel Nowego Ekranu odpiera stawiane mu zarzuty i deklaruje odpowiedź na KAŻDE pytanie w całkowicie niecenzurowanym wywiadzie, prowadzonym przez wskazanego przez blogerów dziennikarza, niekoniecznie z NE. Kwituję - wyjaśnianie tej sprawy RUSZYŁO!

niedziela, 4 grudnia 2011

Chojaczek

Proszę dokładnie przyjrzeć się fotce, zrobiona 4 grudnia 2011 przed południem, Zamek Królewski w Warszawie. Dzień trochę mglisty, leniwie spacerowy. Ale i tak grupki osób chodzą dookoła tego wynalazku, przyglądają się uważnie, miny takie raczej niespecjalne. Na konstrukcji coś tam miga i błyska, mało kontrastowo, to dzień przecież. Może nie powinno się oglądać tego wszystkiego o tej porze?

Zastrzeżenie: nie silę się w tym miejscu nawet na udawanie obiektywności. Wszystko co piszę jest osobiste – i subiektywne.

Choinka, chojaczek, a może raczej „chujaczek” jest po prostu PASKUDNY!!! Co za pomysł, by w tym akurat otoczeniu stawiać jakiś parszywie konstruktywistyczny kolec? Tak, to przypomina groźbę: jak mi niedobry Dziadzie Mrozie nie przyniesiesz wora prezentów – to ci ten kolec zadam gdzie trzeba!

Wiem, słyszałem: artystom wolno więcej. Nie będę dzisiaj spierał się o to, moim zdaniem gówno im więcej wolno, ale zostawmy… Bo problem polega na tym, że ktoś, kto tego koszmarka zamówił, postawił, a przedtem projektował ze Sztuką nie ma nic wspólnego. To nie jest żadna artystyczna wizja czegokolwiek, to raczej parodia, czyli MONIDŁO.

A na Rynku Starego Miasta gromada straganów i coś, co warszawiakom przed świętami potrzebne jest najbardziej w świecie: turecki kebab. Multi-kulti, prawda?

M.Z.