poniedziałek, 1 sierpnia 2011

Opowiastki motoryzacyjne: Prezenterzy tworzą świat równoległy




W cyklu już powstałych, a przecież niedokończonych historyjek motoryzacyjnych opowiadam o różnych markach i modelach - dość staranie wystrzegając się wydawania ogólnych opinii typu „Toyota jest OK., a Ford do bani”. Nie wiem czy wszystkie Toyoty są godne tego miana i czy wszystkie Fordy ze wszystkich roczników są tak żałosne blacharsko. Myślę, że raczej nie – zatem uwagi dotyczące marek i modeli ograniczam do tych egzemplarzy, które miałem na własność, remontowałem za własne pieniądze, którymi podróżowałem zdecydowanie dłużej, niż tydzień. To jest trochę inaczej, niż czynią motoryzacyjni prezenterzy pisujący do różnych periodyków czy wdzięczący się przed kamerą i twierdzący, iż wszystko to w trosce o dobro odbiorcy – albowiem posiedli wiedzę tajemną na temat marek i modeli. To jest oczywista nieprawda.


Kłamią jak najęci! Produkują się najczęściej dla kolegów, producentów samochodów albo dla własnej renomy - klientelę salonów moto mając w głębokim poważaniu. I uznając te napędzające koncernom kasę tłumy za motłoch bez pojęcia o technice, ekonomii, własnej wygodzie czy wreszcie pięknie. Tak właśnie jest. Niektórzy z nich wielokrotnie próbowali zostać Jeremym Clarksonem – ale żeby nie wiem jak się gimnastykowali nadal byli tylko starszym Zientarskim, Mikosem czy Iwaszkiewiczem (ten ostatni upadł tak nisko, że wziął się za politykę w „Szkle kontaktowym”). A pewnie nie będę oryginalny jeśli powiem, że są to ludzie, których nikt poza nimi samymi nie lubi…

Jak to zatem jest naprawdę z tą skalą ocen, która porusza się pomiędzy „OK”, a „do bani”? Otóż skala ta zawsze była (i jest nadal) właściwa TYLKO I WYŁĄCZNIE dla indywidualnego kierowcy czy użytkownika pojazdu. Opinie wynikające z weekendowych podróży wypożyczonym autem są funta kłaków warte! Przez tydzień także nie da się ustalić w jakim tempie będzie w przyszłości korodowała karoseria pojazdu, jaka jest trwałość elementów zawieszenia, jakie utrudnienia wystąpią przy wymianie przegubu, klocków hamulcowych, nawet oleju silnikowego z filtrem. Opiniowanie na podstawie przelotnego romansu jest zwykłym oszustwem! Tyle że ta fałszywa opinia idzie w świat, trafia do niezorientowanych, wpada podświadomie w czyjeś uszy – i kłopot gotowy. Jaki kłopot? Posłużę się tutaj przykładem, dotyczy mnóstwa osób, niektóre do szczątkowej wiedzy nie chciały zrazu przyznać się za skarby świata. Problem wyboru marki i modelu w trakcie kupowania auta używanego: zaczyna się zawsze od wymienienia kilku modeli, niekoniecznie jednego producenta. I opisania powodów, dla których ma być właśnie tak, nie inaczej. Dalej na ogół idzie zastrzeżenie, że tego i tego samochodu kupić ABSOLUTNIE NIE ZAMIERZAJĄ – bo coś tam i jeszcze coś tam. Tu padała najczęściej słowa-klucze żywcem wzięte z telewizyjnych wypowiedzi ekspertów. Towarzyszenie takim osobom jest swoistym kabaretem. Na początku napuszone i pewne siebie – raptem w salonach z używanymi pojazdami, na giełdach samochodowych czy u prywatnych ogłoszeniodawców tracą pewność siebie, popadają w rodzaj śpiączki na jawie, można do nich mówić, ale nie należy spodziewać się jakiejkolwiek reakcji. Po czym ŁUP! Wsiadają do auta wymienianego jako kompletnie nieprzydatne i niechciane –i nie chcą już zeń wysiąść. Miłość od pierwszego wejrzenia! I natychmiastowa racjonalizacja wyboru: wsiadłem i poczułem się w tym aucie doskonale. Wsiadłam i już nie chcę innego. Nie wiedziałem, że tak dobrze jeździ. Nie miałem pojęcia o jego zaletach, zdezorientowano mnie… Można tak bez końca wymieniać używane tu usprawiedliwienia. Zawsze i tak okazuje się, że ktoś oglądał jakiś program w telewizji czy czytał wstrząsający tekst Eksperta rodzaju wyżej wymienionych – i poprzestawiały mu się klepki pod kopułą. A teraz właśnie, podczas pochłaniania zapachu niechcianego zrazu auta nie mogli się powstrzymać przed jego urokiem, chcą mieć całość, najlepiej zaraz. No ale miły panie, miła pani, przecież wczoraj twierdziliście, że zgodnie z wykładnią tego i tego prezentera dokonaliście wyboru ostatecznego… On nie miał racji! To dureń! Nie opowiadaj nam pan już o tym dupku więcej!

Dobrze, nie będę opowiadał. Prawdę mówiąc i mnie ich wynurzenia guzik obchodziły, od lat mam takie podejrzenie, że „klienci” nie wiedzą o czym gadają, a nawet jeśli wiedzą, to tyle, że żadnej decyzji na tej podstawie podejmować nie wolno. Póki trwała produkcja na Żeraniu takie na przykład Daewoo chętnie użyczało na mniej więcej tydzień kolejne wypuszczane modele aut. Pracowałem wtedy w gazetach nie związanych z motoryzacją – ale że w każdej z nich zakładałem kącik motoryzacyjny i ja wszedłem na listę uprawnionych do przejechania się nowym produktem koreańskim. W kolejce „dziobania” tkwiłem pewnie na jakiejś piętnastej – dwudziestej pozycji, przede mną wóz używany był intensywnie przez „specjalistów” z periodyków zajmujących się wyłącznie samochodami. Gdyby człowiek mógł opisać mizerię tych testowych egzemplarzy… Trzeba wręcz pióra poety, by oddać grozę tapicerki poprzepalanej petami, stosów gum do żucia poprzyklejanych gdzie się da, kruchych ciasteczek wtartych w wykładziny podłogowe… Nie wspominam o takich mechanicznych detalach, jak nadwerężone przeguby napędowe i amortyzatory, poobijane karoserie czy zalane olejem silniki. Czy tak się testuje auta? Zapewne tak również. Na przykład w programach Clarksona, gdzie pogardzane auta spadają z dachu, płoną i są topione. Nikt mi jednak nie wmówi, że przypalanie fotela kierowcy czemukolwiek służy, a jazda w poprzek bruzdy po świeżo zaoranym polu samochodem, który w założeniu był autem miejskim odkrywa walory trakcyjne przedmiotu.

Jeden z modeli wycofano z testu. Prosty powód: wszystkie trzy egzemplarze rozbito podczas „prób”. W dwóch wypadkach kierowcy – jak twierdzili świadkowie – ledwo wytaczali się z pojazdów. Można rzec: zwykłe opilstwo. Sprawy wyciszono. W macierzystych gazetach tych durniów ukazały się przedruki niemieckie.

No więc jak to jest z tym Fordem i Toyotą? I jedna i druga marka w konkretnych modelach ma swoje mocne i słabe punkty. Na podstawie długich okresów eksploatowania produktów obu firm (za własne pieniądze!) powiem tyle, że w historii Toyoty zdarzały się modele starsze, ale mocne i modele nowocześniejsze, ale słabsze, bardziej awaryjne, z utrudnioną obsługą serwisową. U Forda długie lata wszystkie produkty miały skłonność do korodowania w ściśle określonych punktach: Eskort w punkcie mocowania elementów tylnego zawieszenia, Mondeo na progach i tylnych nadkolach, tu Eskort nie ustępował mu pola. Poważnie przyłożono się do tego problemu dopiero w Fokusie – ale też nie w pierwszych dwóch latach produkcji. Toyoty nawet w „mocnych” modelach, na przykład E11, zastawiały na warsztatowców spore niespodzianki. Corolla tej epoki łatwo gubiła gumowe osłony przegubów napędowych, ich wymiana wiązała się z większą demolką zawieszenia, niż w innych samochodach. Ukochane auto młodzieży, Honda Civic hatchback serii V, to nieszczęście blacharskie w tyle pojazdu, zobaczyć wóz bez „rudej” to jak wygrać milion w totka, oczywiście niektórym się zdarza, większości nie. Mazdy od najmniejszej do największej mają kłopoty z układem olejenia motoru, koncepcja zmniejszonego nacisku pierścienia tłokowego na ścianki cylindra zaowocowała tym, że należy używać wyłącznie określonych olejów, drogich jak diabli i trudno dostępnych (zalecanej Dexelii w życiu nie widziałem na żadnej stacji benzynowej!). Prezenterzy i sprawozdawcy milczeli o tym konsekwentnie, założenie było po prostu takie, że przedstawia się Polakom auto najwyżej kilkuletnie – absurd w kraju, w którym samochód ma najczęściej grubo powyżej lat dziesięciu. Rubryka „5-10-15” zajmująca się kiedyś starszymi pojazdami w niemieckim „Auto-Świecie” bardzo szybko została skasowana, domyślam się, że z powodu protestów producentów nowych aut. Tymczasem niemieckie firmy zajmujące się gromadzeniem danych na temat pojazdów używanych dalej klasyfikują te pojazdy. Niemiec ma wiedzieć wszystko – Polak kupować co mu podsuflują opłacani sprawozdawcy. Tym Jasio różni się od Helmuta. A na temat cen chętnie wypowie się słynna firma „Samar” – i udowodni, że nawet ząb trzonowy da się wyrwać od strony ogonkowej…

Problem warsztatów poruszałem już w jednym z poprzednich felietonów, prawda że fragmentarycznie – ale jednak. Prezenterzy wymieniani jako zło konieczne, choć nie zasłużone raczej unikają tych tematów. Nie wiem dlaczego. Może za mało kasy do kieszeni, może zbyt marna mołojecka sława? Od siebie tyle mam do powiedzenia, że goszcząc w tych przybytkach naprawczych spotkałem takich, którzy gdy im się patrzyło na ręce potrafili naprawić auto poprawnie. To bardzo rzadkie przypadki, większość rękodzielników samochodowych to albo zwykłe papraki i niedojdy, albo wyjątkowej klasy aroganci, brudasy i fajtłapy nie ceniące ludzkiego czasu, a zwłaszcza pieniędzy. Niektórzy na moich oczach i na samochodach klientów dopiero uczyli się zawodu, niechętnie zresztą, więc i bez większego powodzenia. Zawsze po skręceniu naprawianego elementu zostawało im jeszcze parę śrubek i nakrętek, ba, to oni pokusili się o wprowadzenie do obiegu nowego kwantyfikatora jakości: „trochę dobry”. To znaczy taki, którym z warsztatu po naprawie da się wyjechać, choć nikt nie zagwarantuje szczęśliwego powrotu do domu. Poetów klucza dynamometrycznego i regulacji rozrządu jeszcze nie spotkałem – co nie znaczy, że ich nie ma. Jeśli tylko trafię na takiego – natychmiast rzecz opiszę.

M.Z.

Brak komentarzy: