Wielbicielom Civiców - a zwłaszcza pewnemu Bartkowi dedykuję
Giełda Żerań dopiero się rozkręcała. Środowisko magazynów motoryzacyjnych optowało ostro za Słomczynem, mieli zdaje się z miejscowymi niezłą siuchtę - i żadne zdroworozsądkowe tłumaczenia, że warszawska giełda samochodowa nie może być oddalona od stolicy o ponad czterdzieści kilometrów do posiwiałych i krótko ostrzyżonych łbów nie docierały.
Trochę z tej przyczyny, a trochę z powodu dziecinnego raczkowania - na Płochocińskiej z samego rana interesy szły niemrawo. I ożywały tak naprawdę dopiero wtedy, gdy na placu pojawiali się pierwsi szaleńcy ze Słomczyńskiego eldorado, spod Grójca. Wściekli i spoceni. Bardzo szybko utarło się powiedzenie, że dobrze kupić w Słomczynie to i owszem, można – traktor, ciężarowego Stara albo przyczepę do obornika. Bo na początku podgrójeckie chłopstwo jeszcze się ziemią i gospodarkami zajmowało i takich sprzętów było w okolicy sporo. Potem im przeszło. Żyli już tylko z wynajmowania obejść na parkingi i składowiska używanych opon samochodowych… Uprawa roli jest taka nudna i monotonna...
Civiki pojawiały się na Żeraniu rzadko, nie budząc w potencjalnych klientach żywszego rytmu serca. W drugiej połowie lat osiemdziesiątych dominowała jeszcze opinia, że wszystko co japońskie to jednorazowe i z cienkiej blachy. Marnowate takie – i już! O, bez gwiazdy to nie ma jazdy – wykrzykiwali wszechwładni taryfiarze, samozwańczy tytani znawstwa samochodowego. I wsiadali do cieknących ropą i brudnym olejem Mercedesów. „No poci się, normalne w dieslu, nie?”. Rzęcholot z wdziękiem kombajnu oddalał się na najbliższy postój. Młodszym tłumaczę: nie było innych taksówek, jak tylko te z postojów. To pewnie nie do uwierzenia, ale nie było też komórek, radio taxi i agencji towarzyskich. Wszystko miało inne nazwy: zamiast komórki do wezwania taryfy wystarczył banknot w ręku, czy dobre ubranie. A agencje nazywały się po prostu burdelami. O dziwo żaden z ich klientów nie miał nigdy kłopotów z wezwaniem dieslowskiej „taryfy”. Materializowały się jak spod ziemi. Dzisiaj tez – co podobno jest żywym dowodem na ciągłość czasu i politycznych epok.
Metalicznie niebieski Civic pojawił się w którąś giełdową niedzielę jeszcze na niemieckich tablicach rejestracyjnych. Cenę miał z górnej półki. Ale nie ona przerażała, raczej pakiet czynności, jakie wówczas trzeba było wykonać w urzędach celnych i komunikacyjnych. Klientela kręciła się wokół i nie mogła wyjść ze zdumienia, że w motorku Civica nic się nie poci, nic nie cieknie, a komorę silnika swobodnie da się przetrzeć rękawem czystej koszuli bez szkody dla rękawa. Właściciel wysiadał i wsiadał, każdy chętny kupiec chciał obejrzeć jak „toto chodzi” – i oczywiście pierwsze co robił to przy działającym silniku odkręcał korek wlewu oleju. Wałek rozrządu umieszczony bezpośrednio pod nim robił swoje i kolejny ciekawski odchodził z twarzą upstrzoną tłustymi kropelkami. Miałem wielką ochotę na ten samochodzik - ale na razie był poza zasięgiem rażenia.
Mijały następne giełdowe niedzielę. Coś kupiłem, coś sprzedałem, ciągle nawalały jak nie silniki to sprzęgła, urywały się tłumiki, puchł lakier na nie odtłuszczonej blasze nowych-starych pojazdów. Gdzieś tak pod koniec lata Żerań stwarzał wrażenie mocno zmęczonego. Ludzi wracali z wakacji i urlopów, zaczynała się szkoła i ani kto myślał o nowych motoryzacyjnych zakupach. Siadły ceny. Metalicznie niebieski Civic wjechał na giełdę późno, około dziesiątej, miał już polską rejestrację i całkiem dla mnie atrakcyjną cenę. Z rozmowy z właścicielem wynikało, że pojazd służył przed ocleniem jako materiał ćwiczebny na jakiejś wojskowej uczelni. Rozebrano go do gołego, zabezpieczono blachy, położono nowy lakier odpowiadający oryginałowi. Potem zarejestrowano poprzez jakąś wojskową komórkę administracyjną, ci zdaje się nie musieli czekać miesiącami w długaśnych kolejkach. Proces decyzyjny trwał jakieś piętnaście sekund. „Biorę, płacę, proszę zapakować!...” Niedokładnie tak się to odbyło, ale po dwóch godzinach Honda stała już pod domem. Jechała cichutko i całkiem żwawo, wnętrze nie porażało przestronnością, ale sprawiało wrażenie przytulnego i dobrze zagospodarowanego. No tak, bagażnik nadawał się w sam raz do zapakowania dwóch aktówek, to wyszło przy pierwszej służbowej delegacji, w którą Civic pojechał z trzyosobową załogą. Do Olsztyna kawałek drogi i pasażerowie tylnej kanapy trzymali część bagaży na kolanach. Ale poza tym było wesoło i niezawodnie. Do powrotu. A dokładniej: do punktu na mapie w okolicach Płońska.
Pierwszy raz "coś" zaświeciło się w trakcie podjeżdżania pod jakieś wzniesienie. Bez zmiany tonacji pracy motoru, ot, zaświeciło się na czerwono i natychmiast zgasło. Na bok, maska do góry – co jest do cholery? Okazuje się, że poziom oleju na wskaźniku nie sięga nawet do dolnej kreski. Ktoś tam z parkingu miał zapasową butelkę Selektolu, sprzedał z niewielką górką, sprawa załatwiona. Tyle że od tego dnia dolewki były coraz częstsze. Pół litra, trzy czwarte, potem litr. A dalej już tradycyjne poranne dymienie. Zaprzyjaźniony fachman posłuchał i wydał wyrok: uszczelniacze zaworowe. Tylko przez Pewex, 32 dolary. Dla porównania: pół litra Żytniej kosztowało w tamtych czasach 72 centy. Jednym słowem ogólny koszt naprawy równał się trzeciej części wartości samochodu w dniu zakupu. Niech to diabli!
Ale naprawiłem! Bolało – lecz rozgrzana Hondzina chodziła wspaniale. Niestety poranne dymienie jakby nie ustało do końca. Coś tam się w motorku działo niedobrego, niestety żadne pretensje do diagnozy majstra nie były przezeń przyjmowane. Mechanicy za socjalizmu byli królami. Król wskazywał na czarne i mówił „zielono mi” – a czarne pokornie zieleniało. On błąd w ocenie? O czym pan gadasz? Ja zęby na tym zjadłem…
Najwidoczniej nie zjadł. Zostawił dwa przednie do otwierania kapsli piwa "Królewskie". Wskazania prawdziwej usterki były różne, ale jedno ponawiało się stale: zapieczone albo mocno zużyte pierścienie tłokowe. Zagadnięty o to poprzedni właściciel przyznał, że i jemu takie przypadłości się zdarzały. Tyle że zadaniem numer jeden była blacha – i na blasze się skupiono podczas odnawiania pojazdu. Coś z mechaniczną resztą trzeba było jednak zrobić. Ocena kosztów pełnego remontu: nie ma sensu w to wchodzić. Szła zima i rozruchy z dymiącą rurą wydechową to była już norma. Więc znowu Żerań.
O szóstej rano na zimowym giełdowym placu podstawowy trzonu handlarzy zajmował się piciem piwa. Sprzedawcy egzotyki pociągali coś przezroczystego wprost z flaszeczki - do końca imprezy daleko, wywietrzeje… Civic chodził niemal cały czas, rzecz polegała na tym, by motorek nie wystygł do temperatury otoczenia i nie dymił podczas testu, jaki zapewne zafunduje mu pierwszy potencjalnie chętny. W środku autka było przyjemnie i ciepło, motor był może i na coś tam chory, ale grzanie pozostało prawdziwie japońskie. Na krótko. Klient spadł na Hondę jak piorun z nieba.
Cudak wyłonił się z mgiełki spalin i skrzypiącego mrozu jakoś tak po siódmej. Po prostu szedł sobie i nie przejmował się zdumionymi spojrzeniami. Szalik powiewał mu w okolicach paska od spodni, lekkie paletko rozpięte do samego końca eksponowało wielką, ozdobną klamrę paska. A na górze już tylko cienki t-shirt i nic. No po prostu Artysta! Malarz! A może nawet sam Pan Reżyser z Telewizji? Chuchnął wytworną gorzałą i nieśmiało zagaił: Masz pan kurwa żaru? Bo ja wiesz pan po południu wezmę tę gablotę, mnie się podoba! Masz tu stówę zadatku i spadaj do domu. Acha, kolego, daj adres, wpadnę koło szóstej, przyniosę resztę szmalu… No bo teraz to ja z Nieporętu jadę, balowaliśmy tam trochę z ludźmi z Woronicza, głowa mnie napierdala…
Przyniósł pieniadze. Bez targów, z prośbą tylko, by mu pokazać gdzie się włącza światła i do czego służą „te inne prztyczki”. Umowa, kasa na stół i odjazd. Bardzo łyse opony? Nie, pięć milimetrów bieżnika. No to jadę… Panie, litości uważaj pan, jesteś wczorajszy, a zrobiła się ślizgawica! Człeniu – ja sto lat już jeżdżę i miałem tylko pięć wypadków, będzie git! Nie bój bidy! A to że ten Civic taki chyży to jest OK. Lubię żwawe toczydełka!
Sto metrów przed domem wpadł najpierw na krawężnik, odbiło pojazd, słup, samochód sąsiada, drugi, nie ma jazdy. Z opisu ubezpieczeniowego, który wkrótce nadszedł wynikało, że kompletnie skasowane zostało zawieszenie obu osi lewej strony, silnik wypadł z punktów mocowania, poszła przednia i tylna szyba. Karoseria straciła punkty pomiarowe – albo jakoś tak. Pełna kasacja. Kierowca wygramolił się ponoć jeszcze przed przyjazdem radiowozu, a kiedy ten nadjechał wrzeszczał na jego załogę: ja tu kurwa marznę, szlugi mnie się skończyły, a wy się opierdalacie w robocie! Prędzej panowie, prędzej, mróz idzie… Cenne uszczelniacze zaworowe, źle pracujące pierścienie tłokowe, wszystkie te liczone w półlitrach, dolarach i centach dobra poszły pod prasę złomowiska. Ale nowy właściciel nie miał do nikogo pretensji. Przecież motorek w chwili odbioru chodził jak marzenie! Pewnie tylko w tym Nieporęcie czegoś było za dużo…
M.Z.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz