niedziela, 24 lipca 2011

Oto moto… świat!




Wracam do tematyki motoryzacyjnej. To znaczy – bardziej w ujęciu ludzko-motoryzacyjnym. Kilka uwag, które moim zdaniem godne są powielenia.

Od pieca: kupiłem nowe stare auto. I jak to w życiu bywa zająłem się naprawianiem niedoskonałości używanego szesnastolatka. Tu urwana korbka otwierająca szybę, trzeba jechać na złomowisko, nie ma jednej pasującej kolorem, wymieniam cztery. Piorę niemiłosiernie uświnione fotele, tylna kanapa spalona papierosami, trzeba wymieniać pokrycie w całości. Elementy hamulców (tyłu nie było w ogóle!), przedniego zawieszenia, przegląd, gdzieś w głowie kołacze się myśl, że trzeba w ciągu miesiąca coś zrobić z umową ubezpieczenia OC. Któregoś dnia w tej materii do roboty: piszę wymówienie ciągłości. I okazuje się, że ZA PÓŹNO! Nie żaden tam miesiąc, ale najpóźniej dzień przed wybrzmieniem ostatniej umowy. To w moim przypadku półtora tygodnia krócej. Więc broker ubezpieczeniowy – zawiadomiłem tego z pieczątki na kwitku - śle mi maila „Za późno”. Pytam o co chodzi, trzydzieści dni nie minęło. A gość rezonuje: no tak, ale towarzystwa ubezpieczeniowe interpretują przepisy po swojemu. Jak to tak – są w jednej sprawie stroną, sędzią i interpretatorem? Ano najwyraźniej są. Obywatel to pojęcie z innej planety. Ja jestem głupim, platfusowatym UBEZPIECZENIOBIORCĄ. Albo podobnie. Płacić i płakać. W razie czego płacić podwójnie. Za to odbiór odszkodowania już pojedynczy. Ktoś zarobi, ja stracę. No ale w końcu powinienem mieć łysiejący łeb (nie mam – znaczy łysiejącego nie mam), niech więc ten się martwi. Zaczynam nienawidzić nowy stary samochód. En bloc – razem ze sprzedającym. Ale o tym potem.

Z ubezpieczeniami mam do czynienia równie długo, co z zepsutymi motorami, sprzęgłami i kwadratowymi kołami. Powinienem wiedzieć o nich wszystko. I niby wiem, choć „wszystkiego” na pewno nie – przecież nie siedzę każdego dnia przed zaśnięciem w zacisznym kątku i nie przepowiadam sobie nowelizacji ubezpieczeniowych przepisów. Broker mówi jasno: wpadłeś pan. Pewien praktyk śmieje się. Czym ty się durniu martwisz? Siadaj i pisz antydatowaną umowę sprzedaży na mnie. Tysiąc złotych – i ani grosza więcej, bo będę musiał zapłacić podatek skarbówce. Ja sprzedam wóz temu z drugiej klatki. On za dwa dni swojemu kumplowi – a potem ten kumpel tobie. Gromadź wszystkie dokumenty i kwitki. Każdy potwierdzi co się stało, wszystko jest legalnie i formalnie. Trafią nas na jakiejś niedoskonałości postępowania? Nie trafią. Później opowiem ci jeszcze kilka patentów obronnych. Własny ogon prędzej zjedzą, niż nam cokolwiek zrobią. Chcą wojen prawnych? Będą je mieli. Będą je mieli PRZEGRANE!

A ja bym wolał normalnie…

Ale zanim przyszły te kłopoty… Metody kontaktu – bo aby kupić samochód trzeba się najpierw jakoś porozumieć ze sprzedawcą. I tu od razu zaczynają się schody. Wyobraźmy sobie, że właściwe ogłoszenie pojawiło się przed północą. Ktoś zadał sobie trud, wstawił tekścik i zdjęcia, podał namiary mailowe i telefoniczne. Telefonować o północy przecież nie będę – piszę maila. Jednego dnia, drugiego, trzeciego. Nic. Koleś ma mnie w dupie. Dla niego internet to taka pułapka na frajerów, lep na muchy, drzewo, na którym wiesza się kartkę, ale ze świadomością, że obszczywają pieniek tylko zainteresowane zwierzaki. Któregoś dnia dzwonię: dzień dobry, jestem zainteresowany pańskim samochodem… Nooo...- to odpowiedź. „Noo” na każde pytanie, na każdą kwestię. Jak burak, który nie mówi dostał prawo jazdy? Tajemnica mundialu. Komu chce sprzedać auto? Nikt nie wie. Po którejś identycznej odpowiedzi puszczają mi nerwy. Nie będę cytował, potrafię mówić spokojnym tonem naprawdę brzydkie rzeczy. To podstęp – bo dokładnie w tym momencie wpadam w „objęcia” elokwentnego właściciela pewnego komisu samochodowego na południu Polski.

Komisy samochodowe… Namnożyło się tego co niemiara i nikt, dokładnie nikt nie potrafi powiedzieć dlaczego. Dlaczego rodacy sprzedają auta taniej właśnie komisom? Bo to im zdejmuje kłopot z głowy? Za określone pieniądze, dzisiaj coraz pazerniej pobierane przez „komisantów”. 3 tysiące z każdych dziesięciu… Niezła rentowność, prawda? W żadnym innym kraju nie osiągnie się jej za żadne skarby. A mówią, że to nie jest cała prawda… Dlaczego nie cierpię komisów? Ponieważ ich przedstawiciele nic nie wiedzą o sprzedawanym towarze. Ba, oni po prostu nie chcą sobie swych szlachetnych główek zawracać takimi duperelami, w końcu co to za różnica, czy trzy tysiące zarobi się wiedząc coś o przedmiocie sprzedaży czy nie wiedząc? Ponieważ wreszcie mając cudem jakimś informacje o stanie sprzedawanego pojazdu podzielą się nią tylko pod tym warunkiem, że potwierdzi ona ich chęć zarobku. Gdyby mu przeczyła – kupiec nie pozna jej nigdy… Naiwni sądzą, że duża reklama „Gwarantujemy…” cokolwiek im daje. Nic z tego! Wykręcą się sianem na bardzo prostej zasadzie: widziały gały co brały. A przecież są rzeczy, których zobaczyć nie mogły – bo jazda testowa za krótka i w miejskim tłoku, bo do oleju zmieszanego z sieczką w skrzyni biegów nie zajrzysz (to jest fakt, miałem osobiście taką przygodę kilka lat temu!), bo nie przejrzysz wszystkich kabli i połączeń. Zatem pozorna gwarancja nie ma nic wspólnego z realiami. Pic na wodę i tyle. Niestety wiara w moc urzędowego stempla nadal w Polsce przeogromna. Sprzedający komisowi po wyjściu z jego biura z uszczuploną gotówką w ogóle przestaje dla tej instytucji istnieć.

I pozostają jeszcze „prywaciarze”. Byli zawsze, formalnie i nieformalnie, grasowali na giełdach, era Internetu poszerzyła im pole działania znacznie. W pewnym sensie wstydzą się swojego zajęcia – gdyby było inaczej nie zaczynali by swych inseratów od słów „pierwszy właściciel”. Oczywiście nie są żadnymi pierwszymi właścicielami, często od strony prawnej w ogóle nie są właścicielami. Zaproponują potencjalnym kupcom obniżkę ceny o 50-100 zł, jeśli rzecz jasna nabywcy zaakceptują podpis „wujka” na lewej umowie. To się może udać, żadna ze stron nie jest zainteresowana ujawnianiem prawdy, urzędy nie bardzo mają jak jej dociec, zresztą od paru lat bardziej zainteresowane są pobieraniem rosnących opłat, niż czymkolwiek innym. Interes musi się kręcić: fiskus jest pazerny jak nigdzie, miasto zżera swoje, administracje też chcą coś dostać. Polak ma jak w innych dziedzinach swego życia „płakać i płacić”.

Jak wyszedłem na moim zakupie? Jak Zabłocki na mydle. Komis, gdzie dokonałem zakupu spodziewa się, że będę go chwalił. Doprawdy: gruba przesada, mili panowie! Choć muszę przyznać, że zrobiliście wszystko tak, jak ja moim klientom sprzedającym samochody doradzam: ani jednego kłamstwa, w miejsce negatywów milczenie, akcentowanie pozytywów do monstrualnych rozmiarów. Nawet ta cholerna deszczowa pogoda wam sprzyjała. Na razie w auto weszło 1500 zł – i nie widać końca tej zabawy.

Myśl, iż będę namawiał innych do zakupów u was raczej porzućcie. Byliście na tyle mili, że jedyne co mogę dla was zrobić – to nie wymieniać waszego adresu. Zimne i deszczowe lato to też jakby wasza wygrana: wady aut nie tak widoczne, wódka nie przegrzana, a spragnione kobiety nie spocone… Może kiedyś spotkamy się na Mazurach, wiem, że i wy lubicie tam jeździć. Z cała jednak pewnością nie przyjadę tam samochodem kupionym u was…

M.Z.

Brak komentarzy: