środa, 10 sierpnia 2011

A jednak są skuteczni…





Mój kontakt z blogami politycznymi nie jest najdłuższy w świecie i liczy pewnie nie więcej, jak siedem lat. Najpierw były to jakieś niewydarzone grupy „dyskusyjne”, taki rodzaj podmiejskiego podwórka, na którym uczniów szkolono jak mają się lać przy użyciu wszelkich dostępnych narzędzi – a gdy tych zabraknie to sztachet, pałek i płyt chodnikowych. Zdaje się, że byłem pojętnym abiturientem. Mocno w każdym razie musiałem potem hamować temperament, w tej „uczelni” uważany za powód do dumy i za jedyną szansę przetrwania.

Później przyszedł czas cudzych, bardzo lokalnych stron. To znaczy: stron zakładanych w interesie nie wiadomo kogo przez też nie wiadomo kogo. Na pewno nie chodziło na przykład o interesy kamienicy, w której mieszkam i ludzi, którzy ją zaludniają – choć takie było początkowe założenie. I teoretycznie tego to miało dotyczyć… Właściciele stron sądzili, że ich monopol na zakładanie mini-portali i umożliwianie mi „wyzłaszczania się” na administratorów, a później na polityków i politykierów będzie trwał wiecznie. Przez co rzecz jasna wzdęciu ulegnie ich prestiż oraz znaczenie – którego żadną miarą bez tych stron by nie mieli. Złudzenie prysło bardzo szybko. Najpierw donatorzy stron załatwili co mieli prywatnie do załatwienia. Potem usiłowali skanalizować „złość ludu” – co im zupełnie nie wyszło, niestety nie potrafili ani pisać, ani redagować, ani może nawet logicznie myśleć. A i mnie po pierwsze nadymanie bańki prestiżu zwykłych niedouków przestało interesować, po drugie zaistniała możliwość zakładania własnych stron. Założyłem. Właśnie na jej mutacji jesteście. A potem zacząłem pisywać na Salonie24. Własna strona nieco ucierpiała, ale niech tam. I tak dorobiłem się na niej opinii, że robię rzeczy kontrowersyjne, a czytanie moich tekstów grozi śmiercią lub kalectwem. Pewien nadęty burak wolał nawet, by pisać o nim per „on - anonimowy”, niż pozytywnie wymieniać jego nazwisko. Zespół tych zdarzeń odebrałem jako największy komplement od czasów, gdy piszę za darmo. Myślę, że ludziom inteligentnym nie muszę tłumaczyć dlaczego tak jest.

Salon minął. Dla mnie z powodu nadmiaru obecnego tam lewactwa i niemożliwego do zniesienia restrykcyjnego traktowania blogerów przez dowództwo. Przemyślenia posła Celińskiego, bydlaka czerwonego do imentu, ale z tak zwaną „dysydencką” przeszłością to nie jest dobra płaszczyzna do toczenia jakichkolwiek sporów. A obrona człowieka, który po pijaku wjeżdża w słup, ucieka, by następnego dnia, już na trzeźwo, pojawić się na najbliższej komendzie z opowieścią o szoku, który kazał dać mu nogę – to szczyt bezczelności sprawcy i zwykłego cipielstwa tych, którzy takie brednie kupują. Nie można było tam dalej wytrzymać…

Nowy Ekran… Ładnie się zaczynało, znacznie gorzej toczyło, teraz jak jest każdy zainteresowany winien przekonać się sam – ale mnie coś kazało się stamtąd wynosić. Bez publicznych deklaracji nienawiści po grób, po prostu i normalnie. Powody oficjalne i prawdziwe przywołałem i na tej stronie, nie będę się powtarzał. Niedawno jeszcze trwało polowanie na agenturę WSI. Powodzenia, Panie i Panowie! Nic mi już do tego.

Tymczasem gdzieś w zaciszu opisywanych spraw dokonują się rzeczy niezbyt miłe. I tu nie chodzi o mnie, o mój odbiór przekazów, tu chodzi o odbiór tzw. większości. W sieci naprawdę działa agentura wpływu. Metodą masy: bo nie jeden i nie dwóch, ale wielu. Tu kamyczek wrzucony do ogródka, tam jakaś mała „wątpliwość”, ówdzie niedowierzanie sformułowane tak mętnie, by w razie czego natychmiast móc się wycofać. Co ciekawsze agenciaki zaczynają zwykle jako osoby dość dalekie od polityki, to etap budowania zaufania do nich. Później jest już śmielej: konkretne propozycje, ostre opinie łatwo kupowane przez grupę, wreszcie przełom i bomba, od której zęby wypadają. Agentura liczy na jedno: na totalne zdemoralizowanie odbiorców, na ich po prostu skurwienie umysłowe. Ponieważ te metody powstały na wschodzie warto tu przywołać niejakiego Bezmienowa, starego dysydenta sowieckiego, który powiada wprost:”… Osoba, która została zdemoralizowana nie jest w stanie ocenić prawdziwej informacji. Fakty nic jej nie mówią. Nawet jeśli obsypię ją informacjami, przedstawię autentyczne dowody z dokumentami i zdjęciami, nawet jeśli na siłę zawiozę ją do Związku Radzieckiego i pokażę obozy koncentracyjne - osoba taka nie da wiary chyba, że ktoś kopnie ją w dupę. Kiedy wojskowy but ją zgniecie...Wtedy zrozumie. Nie inaczej. To jest prawdziwa tragedia demoralizacji…” Ktoś długo mnie swojego czasu przekonywał, że takie deklaracje są nic nie warte, ponoć wytworzyła je ta sama czarna strona mocy, która najpierw szponów produkowała, a później już jako dysydentom kazała uciekać na Zachód. Kiepski argument! Po prostu dlatego, że opinia zgadza się ze zjawiskiem, faktem wcale nie medialnym. Aż tak to całe KGB czy GRU nie jest mocne, by stworzyć byt równoległy i odbierany przez resztę świata w założony przez twórców sposób.

I co z tym zrobić? Co zrobić z naszymi bliskimi i nieco dalszymi znajomymi, którzy demoralizacji opisywanej przez Bezmienowa już ulegli? To często sąsiedzi, czy jeszcze odleglejsi współrodacy w różnym wieku, młodość nie jest tu synonimem głupoty. Średniacy wiekowi najgorsi – powołują się na swoje rzekome doświadczenie życiowe, która ma usprawiedliwiać głoszone bzdety, całą swoją prostackością trafiają bez pudła do innych prostaków, to się szerzy jak epidemia grypy. Argumentować? Nie ma sposobu. Argument trafia do określonej struktury umysłowej. Jeśli jej nie ma, bo albo nigdy nie powstała, albo zaniknęła w procesie demoralizacji – to można się wysilać ad mortem defecatum, nic z tego nie będzie. Można to wszystko z pewnego oddalenia obserwować, w założeniu trzymając się jak najdalej od już zarażonych i właśnie zarażanych. W myśl zasady, że w dowolnej populacji, dowolnym narodzie świadomie i skutecznie buntuje się od 3 do maksimum 10 procent ludzi. Po co nam zatem więcej przekonanych?

M.Z.

Brak komentarzy: