czwartek, 25 sierpnia 2011

Plany, plany…



Ponieważ ostatnio niemal wyłącznie spieram się z kimś, z kim nawet nie powinienem wymieniać pozdrowień – dzisiaj o rzeczy kompletnie abstrakcyjnej. I tylko dlatego umocowanej w bieżącym czasie, że przecież wakacje jeszcze się nie skończyły. I można pomarzyć o podróżach.

Gdzie Pan/Pani by najchętniej pojechał/pojechała? Chiny ze swym długaśnym Wielkim Murem? Malediwy? Kenia z safari? Południowa Ameryka z karnawałem w Rio? Wielki Kanion?

Tysiące pomysłów, tyleż marzeń. Im dalej od domu – tym lepiej. A może nie? Może jest tak, jak to przed laty tłumaczył mi pewien kolega w pierwszej pracy: do Australii jadą ludzie, którzy nigdy nie byli we własnej piwnicy czy na strychu. Nad wielkie wody ci, którzy nie potrafią pływać. Jedź do czeskiej Pragi, przynajmniej się nie zgubisz, a w razie czego jakoś dogadasz…

Coś w tym jest. Praga okazała się stokroć piękniejsza od opisów. Paryż przerażał i oszałamiał, także marnością śmierdzącego metra. Antwerpia zrazu odpychała, potem wciągnęła na amen. Holandia wcale nie w kwiatach, za to bajkowa nawet w deszczu. Chciałem do Chorwacji – ale Balcerowicz działał skuteczniej i nie udało się.

Więc gdzie dzisiaj? Benelux - na pewno. Tym razem do Brugii, kiedyś widziałem za mało - i dalej w kierunku na Ardeny. Kilka niemieckich miasteczek, mam swoje typy w Szwarcwaldzie. Objazdówka, ale z dwu-trzydniowymi przerwami w każdym miejscu. I jeszcze Wiedeń.

A potem wisienka na torcie: Lizbona. Chcę się przejść takimi uliczkami, jak na zdjęciu. Nie ma znaczenia, że mogą mnie tam nie lubić – chcę pojechać i już! Najsroższe kary kiedyś się kończą. Chyba że to dożywocie...

M.Z.

Brak komentarzy: