O ludziach, ludzkich i diabelskich sprawach - i wszystkim o czym chcę coś powiedzieć. M.Z. to Marek Zarębski. Strona zawiera treści ujęte w formę słowa pisanego. Wszelkie zatem pretensje przyjmuję również TYLKO W TEJ FORMIE!
środa, 24 sierpnia 2011
UWAGA! Wraca nowe!
Parę razy już o tym pisałem. Dzisiaj wszakże okazja wyjątkowa: zbliżające się wybory, bałamutna kampania, kolejne tajemnicze śmierci, rosnąca kolejka głąbów do korpusu… pardon, nie kadetów, ale kapusiów i prowokatorów.
O „nowych początkach” trąbi każda propaganda. Oczywiście ma to usprawiedliwiać panujący bałagan. Ba, a jeśli nazwiemy ów zamęt „Polską w budowie” – to niektórym zdaje się, że już wszystko jasne. Nowe początki bywają bolesne, kobiety powiadają, że bolesne jak poród. Potem, gdy okres bólu minie bo albo człek się do niego przyzwyczai, albo łyknie mocniejszą pigułę – nikt nie zastanawia się co z okresem dorastania, dorosłości i wieku dojrzałego. Rzadko kiedy ludzie zajmują się mniej lub bardziej wyraźnymi „końcami epoki”. Tymi, które minęły, skwitowaliśmy je pobieżnie lub niewłaściwie, niektórych w ogóle nie zauważyliśmy. Arbitralnie mogę powiedzieć, że przeżyłem ich trzy. Z tych odczuć da się już ukuć pewna reguła – i to narzędzie sprawdza mi się już kilkanaście lat. Jak stary widelec, którego nie mamy odwagi położyć na świąteczny stół – ale który tak świetnie leży w ręku…
Pierwszy koniec wieku dość rozciągliwy. Bo to i rok 1968 – i zamiana Gomułki na Gierka z późniejszą hekatombą 1970 na Wybrzeżu. Słowem trwała ta straszna zabawa ze trzy lata i w mojej pamięci wcale nie wyglądała tak, jak dzisiaj się to głosi – otóż jako jednostka nie pastwiłem się nad Izraelitami! A prawdziwa tragedia dotknęła nie tych z Dworca Gdańskiego, ale tych ze Wzgórza Nowotki w Gdyni.
Chodziłem do niezłej szkoły na warszawskiej Pradze. Kiedy nieco wcześniej (1968) ubył z niej krzywonogi zalotnik, na codzień posługujący się przy podrywach Garbusem tatusia - mnóstwo osób, w tym także ja, odczuło ulgę. Co miała ona wspólnego z antysemityzmem? Nic. Emanowaliśmy duchem podrywu i pewien gówniarz lepiej zaopatrzony w zestaw gadżetów czyli pożyczonego potwora po prostu nam przeszkadzał, choć oczywiście rodzinę gówniarza wywalili inni dorośli gówniarze. Tradycyjnie dojechał do przesiadki pod Sztokholmem i tak już mu zostało na długie lata. Podobno – nikt przecież nie zajmował się weryfikowaniem losów tych podróżników... Paru innych też wyjechało, żal po nich wyrażali wyłącznie ci towarzyscy impotenci, którzy bez Iksa czy Ygreka nie byli w stanie zorganizować najprostszej prywatki. Oni zresztą w ogóle nie potrafili bez tych utraconych żydków żyć, właściwie do dzisiaj nikt nie wie dlaczego. Może sami byli żydami? Wszystko rozwiało się wkrótce pod naporem innych wydarzeń – zdawaliśmy właśnie na wyższe studia i nie każdy się załapał. O dziwo miejscowym, szkolnym i dzielnicowym ZSMP-owcom udało się, z niepojętych przyczyn przygarnęły ich uczelnie katolickie z KUL-em na czele. W Warszawie ATK. Dlaczego?
Tak czy siak koniec tamtego wieku budził swoisty niepokój (bo oto skończyło się coś znanego) – ale jeszcze większa była nadzieja i ciekawość. Co jest za rogiem? Jak daleko sięga ten nowy świat? Szukam w odmętach pamięci: jednak była jakaś nadzieja. Czy tylko związana z wiekiem? Punktem życiorysu, który wykształceniem i zawodową praktyką dopiero zaczął się wypełniać?
Drugi fin de siecle wiąże się dla mnie z połową lat 80-tych. Konkretnie zaś z szybkim kurczeniem się grupy Nietykalnych. Oglądałem to już z innej perspektywy. Byłem dorosły, po studiach, pracowałem. Z dzisiejszego punktu widzenia domyślenie się, że rządząca banda zachowuje się jak sternik pirogi otoczonej przez krokodyle i wyrzuca za burtę najsłabszych lub najmniej rozważnych, byleby tylko rejs potrwał jeszcze chwilę – jest takie proste i oczywiste. Naonczas wcale takie oczywiste nie było. Dupska paliły się czerwonej bandzie na pełen gwizdek, niestety ilość wydzielanego dymu była tak ogromna, iż ten i ów mógł spokojnie mówić, że to tli się nie on, lecz Leon… W gazetach można było jednak zamieścić spore teksty poświęcone malwersacjom, jakich dokonywali książęta dzielnicowi, czyli pierwsi sekretarze „Jedynej Sprawiedliwej”. W jak najodleglejszych od stolicy województwach, na przykład w nieistniejącym dzisiaj suwalskim – każda władza korumpuje, ale władza na peryferiach korumpuje wszechobejmująco. Oszustwo okrągłego mebla, które wkrótce poczęło się dokonywać na moich oczach przyniosło podświadome przekonanie, że oto jedno się kończy, ale właściwie wcale końca tu nie widać, że ktoś zamienia jedną wydmuszkę na inną. Właściciel największego pióra w Europie, niejaki Bolek, od początku jawił się jako zbyt wielki bufon, by cokolwiek z jego obietnic mogło być prawdziwe. No ale czy w radosnym zamęcie mogłem się z takim tekstem wyrwać?
No więc nie było już ani nadziei, ani ciekawości – za to uporczywa myśl, że skoro tyle już się uszło to i następne kroki są konieczne. Dzisiaj niemal wszyscy opowiadają o „tamtej euforii”. Niby z jakiego powodu te uniesienia? Nie czułem najmniejszej euforii, ale doświadczałem przekonania, że właśnie jestem robiony w balona.
Co finalnie nastąpiło dwa lata później. I było trzecim świadomie przeżytym końcem pewnego wieku. Zanim jednak trzepnęło mnie po kieszeni, myślę to o tym cholernym Balcerowiczu, znowu odżywającym – pozwiedzałem trochę Europy. Możliwość posiadania w domu własnego paszportu i możliwość posługiwania się nim na jakiejś bliżej nieokreślonej granicy upijała nie tylko mnie. Na miejscu było ciekawie o tyle, że nie pływały w tradycyjnie kapitalistycznej wodzie żadne rekiny, chcące pożreć akurat przybyszów z Polski (tak nam to przedtem sugestywnie przedstawiano!) – Polska natomiast jako taka naprawdę budziła żywiołowe zainteresowanie. Wielkością przemian, jakie się ponoć dokonywały? A gdzie tam! Interesowano się raczej prowizorką, która zdaniem miejscowych „tambylców” była kiepskim budulcem perspektywy dłuższej, niż kilka miesięcy. Na system bankowy patrzono jak na dzisiejszych somalijskich piratów, powszechne komunistom grzechów odpuszczenie pojmowano bardziej jako kolejny grzech zaniedbania, niż akt chrześcijańskiego miłosierdzia. Zaś moi prywatni rozmówcy spoglądali na mnie jak na faceta, który ma nieodwołalny wyrok śmierci, ale na razie puszczono go na ostatniego dymka. W końcu łatwiej fachowcom ścinać łeb zadowolony, a może nawet znieruchomiały ze szczęścia, niż coś drgającego i pełnego strachu…
Tak, czułem to przez skórę: nic dobrego się nie zdarzy, nie ci ludzie, nie te obietnice, nie ta pragmatyka działania. Wspomniany na początku „widelec” sprawdzał się! Za rogiem był zamęt i groźne pomrukiwanie tych, których ponoć miało nie być. W pewnym sensie spisali wszystkie nasze czyny i rozmowy – i właśnie nadchodził obiecany czas rozliczenia. Oni – znowu nas. Taki sobie chichocik historii… Wkrótce Balcerowicz „urealnił” cenę dolara. I ci, którzy przyjechali tu z jedną walizką tych walorów, a wyjechali z trzema poczęli patrzeć na miejscowych jak na prostych idiotów. A kiedy na wojskowych częstotliwościach zaczęła nadawać pierwsza „prywatna” telewizja – wszystko było już jasne. Wróciło „nowe”. Wróciło naprawdę, w niektórych przypadkach natychmiast poczęło się mścić.
Dzisiaj nie ma już nawet marzenia, że czerwoni lub jak kto woli sowieci mentalni „kiedyś wyzdychają”. Nie wyzdychają! Namnożyli następców, wychowali nową klasę pożytecznych idiotów, zredukowali ludzkie umysły, rozmnożyli mafie, klany i rody. I stale, każdego dnia, w każdym programie i tekście przekonują, że oto oni, diabły wcielone powiadają nam, że diabłów nie ma, skok do pustego basenu nie grozi utopieniem, a dwóch pedałów to też szczęśliwa rodzinka.
No więc skoro mam wspomniane na wstępie narzędzie – to cóż przewiduję? Powiem krótko: gomułkowszczyznę we współczesnym wydaniu. Bidę i zamordyzm. Panoszenie się śmieciuchów z niejasnymi źródłami dochodów i ubożenie i tak ubogich. Nadprodukcję fałszywych magistrów z prywatnych biznesików szkolnych, ergo dynamiczny wzrost liczby wykształciuchów. Masę niespłaconych kredytów, szalejących egzekutorów długów i banki, które co innego obiecują w reklamie, a co innego dają w realu. Fałszywe złoto na wystawach i prawdziwe płótno w kieszeniach. Kolejne pokolenia dostępują zaszczytu szkolenia się w sztuce przetrwania…
Aż pewnego dnia będą miały do wyboru już tylko zimę w ziemiance, albo prostą walkę uliczną z nadzieją, że kolejny jej zwycięzca okaże się łaskawszym satrapą od wszystkich poprzednich.
M.Z.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
1 komentarz:
Prześlij komentarz