poniedziałek, 14 marca 2011

Praski przestwór – safari

Ruszył ze swojego kąta powoli i nieufnie. Ogromne kocie oczy zmrużyły się, a gdzieś z wnętrza potwora dobiegł pomruk, ni to grzmot burzowy, ni trzask rozrywanego worka z mąką. Ze szczątków siana rozłożonego na podłodze wyłoniły się kocie łapy – bezgłośne i trzy numery za duże. Uszy do tyłu i skok, a może bardziej: sus trochę nieporadny. Miał mnie! Wpychał ten swój ogromny łebek w szparę niedopiętego paletka i miękkimi poduszeczkami łap usiłował objąć rękaw, którym instynktownie się zasłoniłem. Głos z tyłu: nie broń się, nic ci nie zrobi! No i nie zrobił. A właściwie – tylko zabrał kraciasty szalik. Pamiętam, że był kraciasty i że ten najcudowniejszy z potworów wziął go do pyska uzbrojonego w rząd igiełek i przewrócił się ze szczęścia do góry małym, tłustym brzuszkiem. Więc zgarnąłem wszystko, mój szalik i to mruczące, ciepłe ciałko. Było wspaniale…

Tak, to też Praga, konkretnie ogród zoologiczny na Ratuszowej. Nie wiem czy w ten sposób przysposabiano późniejsze drapieżniki do kontaktu z ludźmi, czy była to tylko jakaś fanaberia – ale przez kilka ładnych lat małe lwy i niedźwiadki wpuszczano do dobrze wyłożonego słomą pomieszczenia. I dzieci, koniecznie dzieci. Lata, w których cienkie paletka, najczęściej przerabiane z części ubrań dla dorosłych, wydziergane własnoręcznie przez babcie i matki czapki, dorosłe szaliki krojone na pół albo i ćwierć – to wszystko. Socjalistyczna bida lat pięćdziesiątych. Ale też i to bogactwo opisanych przygód. Z mojego domu do zoologu był rzut kamieniem, później wędrowałem zoologicznymi alejkami z własnymi dziećmi. Menelstwo piło tanie wina siarkowe po sąsiedzku, obok muszli koncertowej Parku Praskiego. Podział ról i obszarów był jednak taki, że nikt nikomu nie właził w paradę. Te światy były odrębne.

Taki jest mój przyczynek do opisu mojego miasta. Nie ma „swoich” i „napływowych”, są źli i dobrzy. Latem pojedziemy na letnisko. Dworzec Wileński z drewnianymi schodami, minąć peron kolejki wąskotorowej do Radzymina, peron z ogromną lokomotywą i pociąg do Małkini, wysiadka w Urlach. Z tobołami na całe lato. Ale ile potrwa ta podróż? Kto to wie. Może dwie godziny, może do wieczora. Co i tak bez znaczenia: mam przecież komu opowiadać o oswajaniu dzikich kotów. Koledzy już tam pojechali wczoraj.

2 komentarze:

molier pisze...

Castillon,

nie wiem, czy już o tym pisałam, ale ja również przez czas jakiś mieszkałam na Targówku, na ul Mokrej, jeszcze zanim ją rozebrano i postawiono bloki. Nie mam sentymentu do tych miejsc, ponieważ byłam elementem napływowym; po prostu przyjechałam na studia z Łodzi do Warszawy i tak już zostało. Mieszkałam w związku z tym w różnych częściach Warszawy, najdłużej na tzw. Służewie n/Dolinką. Jak wspomniałam jako ludność napływowa nie zakorzeniłam się. Natomiast uwielbiam czytać i słuchać opowiadań ludzi pochodzacych od pokoleń z różnych miejsc Polski. Oni mają w sobie to zakorzenienie, którego mi brakuje (i nie tylko mnie). Tę cechę uznaję, za jakąś taka wartość, która determinuje inne wartościowe cechy w ludziach. To trwanie wydaje mi się szalenie ważne. Nadaje człowiekowi rys stabilności, stateczności i nadaje mu także miano twórcy tradycji oraz wiarygodnego świadka ważnych wydarzeń. Może stąd to zaufanie do takich twórców, jak Ty?

M.Z. pisze...

W którymś z felietonów napisałem, że Praga to była i miłość i nienawiść. Wszystkiego po trochu... Co dotyczy też ludzi. Nie, ci najdokładniej pamiętani nie zostali po tamtej stronie Wisły, naprawdę towarzystwo rozpierzchło się po świecie i warszawskich dzielnicach. I czasem wiem w które zajrzeć okno - i wiem, że nikogo znajomego już tam nie ma. A potem taśma filmowa z czasem w roli głównej rozwijała się i rozwijała, tak naprawdę więcej lat spędziłem w innych dzielnicach, pośród innych ludzi. Co lepsze? Naprawdę nie wiem. Więc staram się ocalić trochę tego i trochę tamtego. Zawsze patrząc na rzeczy i zdarzenia bardziej krytycznie, niż bałwochwalczo. Na siebie samego przede wszystkim...
Pozdrawiam!