czwartek, 24 marca 2011

Miejsce na górze

„Miejsce na górze” to tytuł jednego z najgłośniejszych filmów brytyjskich końca lat 50-tych ubiegłego wieku. Oczywiście nakręcono go na podstawie wydanej wcześniej książki o tym samym tytule. Uważa się, że taki był początek kina młodych gniewnych. Film bardzo dosadnie opowiadał o sposobach robienia kariery życiowej i zawodowej, w konwencji, jakiej przedtem nie znano – ale nie w tym rzecz, by teraz o szczegółach opowiadać. „Miejsce na górze” to od tamtej pory symbol bezwzględnego myślenia i działania. Każdy chce mieć swoje miejsce na górze. Ale czy na pewno tak, jak to czynił główny bohater filmowej opowieści z ubiegłego wieku? Jakie tego koszta?

Współczesne polskie stołeczne mieszczuchy najnowszego chowu i importu, pełno rano jedzie takich po pobliskiej ulicy, nawet nie mają świadomości, że uczestniczą w zabawie opisanej przez zbuntowanych Anglików pół wieku temu. Mocna wola utrzymania się na nieźle płatnej posadce za wszelką cenę, może i pięcia się w górę dokąd można, czasem nienajgorsze kwalifikacje w manipulowaniu statystykami i klientelą, dbałość o formę i wydajność – ciężko nawet im zarzucić, że nie podlegają emocjom. Podlegają, jak najbardziej: jak wyprzedzić kolegę, jak sprzedać szefowi najlepszy pomysł bez względu na jego oryginalne autorstwo, jak zadziwić nowym samochodem z górnej półki cenowej, jak najeść się sushi i nie dostać drgawek, jak tolerować, jak darowywać, jak szybko zdejmować majtki lub spodnie i… Emocji do diabła i ciut-ciut. Mnóstwo tego, co muszą i powinni. Pocą się jak myszy każdego dnia, by sprostać choć połowie wyzwań. Ale nic z tego, króliczek stale dwie długości z przodu – już rówieśnicy tworzą nowe, modne gazety wskazują obowiązujące tendencje, więc tylko kasa i kasa… Mówią o ich mozole: wyścig szczurów. Biegają w jakimś labiryncie? Tak, to też. Najważniejsze jednak, że wyżej własnych nerek nie podskoczą. Są kim są, tym zostaną, byle tylko w porę połapali się co jest grane, czterdziestoletnich panien coraz więcej pośród nich i to jest smutne.

Byłem na jednym z tak modnych ostatnio „spotkań biznesowych”. Na warszawskiej Pradze, ulica Okrzei. Czyli tam, gdzie o zmierzchu jeszcze kilka lat temu nikogo rozsądnego spotkać by się nie dało. Zmieniło się o tyle, że nowy dom, w nim nowa knajpa w zupełnie współczesnym stylu, ultraszybka i takoż uprzejma obsługa. Pewna firma chciała przedstawić się ze swymi sprzedawanymi produktami, nie powiem, zrobili to zgrabnie, a mowa szefa była prawdziwie smaczna. Potem jakieś drinki, coś na gorąco – i gwóźdź programu, czyli występ Czesława Mozila. Tak, to ten od „Czesław śpiewa”, nazwa głupia, bo jednoznacznie kojarząca się z nieszczęsnym Niemenem, też Czesławem (nie cierpiałem jak zarazy!), ale przedstawienie poetycko znakomite jak pierwsza płyta. Powiem nawet że na żywo Mozil lepszy od studyjnego – no ale to już gusta, nie cyzelowana opinia fachowca, nie jestem nim przecież. Twarze młodej publiki w znacznym stopniu zdumione. Sądziłem, że z zachwytu. Ale nie, rozmowy dowiodły, że ci nieszczęśnicy nie pojęli ni w ząb czemu aktor-mężczyzna śpiewa jako kobieta, o co chodzi z tą maszynką do świerkania, z jakiego to niby powodu żabka tonie w betonie, przecież mogła uciec…

Szczury nigdy nie zajmą miejsca na górze. To zakazane dla nich rewiry. A nawet gdyby przypadkiem wpadli w to górne miejsce – nie pojmą gdzie są i dlaczego. Współczesność ich odmóżdża. Tylko jeszcze o tym nie wiedzą…

M.Z.

Brak komentarzy: