wtorek, 15 marca 2011

Małe ojczyzny

Z pojęciem „heimat” zetknąłem się dawno, pewnie w połowie lat 70-tych, nadto na Mazurach, które naonczas były jakoś tak „poza”. Poza obszarem oficjalnego zainteresowania, poza znaną z wielkich miast polityką ludnościową z grubsza polegającą na tym, że meldunek w danym miejscu nie był oczywisty, zależał wszak od woli urzędnika. No więc na Mazurach wtedy mieszkali albo rolnicy coś tam grzebiący w ziemi, albo właśnie urzędnicy z rodzinami. I oczywiście paru dyrektorów ogromnych PGR-ów. Latem pomiędzy nimi wszystkimi snuli się turyści. Trochę trzymani za mordę, w każdej chwili ktoś mógł sobie przypomnieć, że to „strefa nadgraniczna” i tu obowiązują w razie czego inne prawa.

Później okazało się, że Mazury to także miejsce zsyłki nieposłusznych socjalistycznych twórców. Tak, tak, zaczęło się przed laty od Gałczyńskiego właśnie. I że to jest też miejsce wypoczynku ich rzekomych prześladowców, każdy, kto był w Krzyżach czy Niedźwiedzim Rogu doskonale wiedział, że oba te światy w niewidoczny sposób przenikają się i nie ma pomiędzy nimi żadnej wojny czy dozgonnej nienawiści. Jeśli zaś któremuś czerwonemu książątku brakowało pomysłu na wybudowanie letniej daczy, bo a to teren nie pasował, a to zbyt daleko od jeziora – to wysiedlano tak zwanego autochtona, w języku partyjnym nazywało się to zgodą na połączenie go z rodziną pod Hamburgiem, czy gdzie tam w Reichu. Autochtoni wcale z tego łączenia nie byli zadowoleni, przynajmniej nie wszyscy, rozmawiając z jednym z nich pod Giżyckiem usłyszałem, że to przecież ich ziemia, ich Heimat. Więc będzie strasznie tęsknił… Wtedy nie bardzo wiedziałem o czym gada. Bo też i zrozumienie całości nie było takie proste. To przyszło z czasem i ze zlepku wielu rozmów. Wynikało z nich to mniej więcej, że kocha się ziemię i miejsce tym mocniej, im trudniej tam się żyje. I że ta miłość to coś zupełnie innego od miłości wobec ojczyzny dużej, czyli Vaterlandu.

Nie chcę w tym miejscu opisywać jak to się dzieje na Dolnym Śląsku, czy pod Szczecinem, powstała na ten temat niejedna książka i nadal jest miejsce na następne – na Mazurach okolica po lecie zamykała się szczelnie. Wytwarzała rodzaje kokonów, w których dało się przeżyć ostrą zimę, nie zginąć z głodu czy wychłodzenia, wewnętrznymi kolejkami wąskotorowymi dojechać gdzie trzeba i doskonale skomunikować się z sąsiednią wsią leśną drogą, po której dzisiaj ślad już nie został. Po wąskich torach też nie – komuś przydała się stal z szyn i podkłady. Zostały nasypy. Obserwuję je czasem i słucham pytań moich dzieci w czyjej głowie narodził się pomysł zbudowania kolejki w szczerym polu, przecież to do nikąd nie prowadzi. Dzisiaj nie. Ale kiedyś…

Ci, których los rzucił w opisywane okolice, którzy tam przyjechali z chęci wejścia w posiadanie większego gospodarstwa, albo pełnili jakieś Ważne Funkcje i którzy wszystkie te zimy i okresy odosobnienia musieli przeżywać co roku – bardzo szybko sens pojęcia Heimat zaadaptowali jako swój lokalny, czasem nowy patriotyzm. Praktycznie wyglądało to tak, że niby nadal byli na przykład Kurpiami – ale już pod Rucianem pytani skąd są odpowiadali, że oczywiście Stąd. Nie że z Mazur. Po prostu Stąd. Zasada Heimatu działała bez pudła. Była zła? Nie sądzę. Bo była tak samo zła, jak złe jest równanie dwa plus dwa to cztery – przecież i niemieckie i polskie jednako.

Tamtą częścią Polski zarządzano żelazną ręką. I-szy sekretarz partyjny w takim województwie suwalskim to był po prostu dzielnicowy książę. Nagradzał i karał, wskazywał, pozwalał lub nie pozwalał, czasem przyjmował delegacje niezadowolonych poddanych – ale wszystko miało się kręcić jak to odgórnie centrala zadekretowała, a on na swój użytek zinterpretował w szklanym budynku dawnej suwalskiej wioski. Tak zwana samorządność polegała na tym, że każdy mógł samorządnie zaakceptować tego lokalno-gminnego władcę, którego Książę wyznaczył w demokratycznych wyborach. I szczerze mówiąc poddani przez lata przyzwyczaili się, że tak jest i pewnie długo będzie. A modły można owszem, wznosić, ale tylko o to, by nowy satrapa był bardziej ludzki od poprzedniego. Dalej nie działa ni modlitwa, ni klątwa.

Pojawiali się też nowi. W dwóch grupach: zaufanych towarzyszy, którzy postanowili tu osiąść na stałe lub zaufanych towarzyszy, którzy mieli tu tylko wpadać na lato. Innych opcji nie było.

W połowie lat 80-tych czerwoni wiedzieli już doskonale, że tyłki palą im się żywym ogniem i że ta ich tysiącletnia rzesza nie potrwa już zbyt długo. Zaczęła się ostra pogoń za miękkim materacem. Na Mazurach, tej krainie Heimatu, było wszystko, co aferzyście niepośledniego gatunku jest potrzebne: doskonały turystyczny teren, mieszana napływowa ludność i pełnia władzy, do której poddani zdawali się od lat przyzwyczajeni. Zaczęły się zrazu nieśmiałe, potem coraz odważniejsze machloje związane z własnością terenów, podjęto pierwsze próby wprowadzenia na ten teren kapitału obcego, maluczkim obiecywano za milczenie złudę jakichś bliżej nieokreślonych miejsc pracy - ni to pokojówka, ni to dama do towarzystwa – słowem rozwinięto radosną twórczość na pełen gwizdek. Mało kto wie, ale przed rokiem 1989 zadbano nawet o takie „rozwojowe” przedsięwzięcia, jak nasycenie „swoimi” niemal każdej gminy. Po co? By później liczyć już tylko głosy, bez patrzenia kto to i czemu pieprzy tak nieskładnie. Dawni gołodupcy stawał się w cudowny sposób nabywcami strategicznych terenów czy miejsc, z dnia na dzień wykładali sumy, o posiadanie których nikt ich przedtem nie podejrzewał. A niesfornym i nieposłusznym ukręcano łebki. Jakieś oskarżonko o kradzież dopiero co legalnie kupionego towaru, jazda po pijanemu po własnym polu własnym wozem konnym, za mały areał zasiewu zadeklarowanego jakoby w gminie, niedopatrzenie wodno-prawne albo weterynaryjne. Byle psa uderzyć, byle posnuł się trochę po sądach, albo zaczął kombinować jak spłacić nałożoną nań administracyjną karę…

A Małe Ojczyzny jako pojęcie oficjalne pojawiły się zaraz po roku 1989 – i nawet ci, którym były znane z dawniejszych czasów nie mogli wyjść ze zdumienia co znaczą i jak na nowo do nich podchodzić. Coś się bowiem odwróciło do góry nogami. Jednego dnia okazało się, że te lokalne heimaty doskonale urządzą wyłącznie specjaliści z Unii Wolności, że kochać małą ojczyznę to i owszem, można, ale pod warunkiem, że w sposób wskazany i dopuszczony. A politykować się po prostu nie godzi, są starsi i mądrzejsi, dupa zawsze z tyłu, a każda chata z kraja. No i spadochroniarze… Poczęli zwyciężać niemal wszędzie, mieli dobra i poważny głos, obejmowali więc eksponowane gminne stanowiska, przemawiali i tworzyli Nowe. Ktoś pokazał mi kiedyś w pewnej gminie za Giżyckiem jak to Nowe wygląda: najgorszego komendanta milicji znałem z lat poprzednich, resztą lumpenproletariatu nigdy nie chciałem zawracać sobie głowy. Mylili się już przy wymawianiu własnego nazwiska. No ale to już była nowa Elita. Jak mocno poczęła się liczyć w kolejnych latach niektórzy boleśnie przekonali się na własnym tyłku. Sam wróciłem do mojego dużego miasta – gdzie oczywiście czekali z rozłożonymi ramionami moi współcześni święci. I wkrótce dowiedziałem się, że ich rządy będą mnie kosztować parę razy tyle co przedtem. No ale jest wolność…

Kiedy dzisiaj ktoś cytuje Herberta wypowiadającego się o Michniku jako intelektualnym oszuście uśmiecham się gdzieś w kąciku ust: tam najpierw była podstaw takich działań. Tam najpierw ktoś obmyślił kompletny plan – a potem odwracając pojęcia wmówił nam, że jesteśmy w raju. A on nie jest diabłem – ponieważ diabły jako takie w ogóle nie istnieją…

2 komentarze:

Juliusz Wnorowski pisze...

Cześć!
jako komentarz do sporu wielka kontra mała napisałem wierszyk, ale był agresywny i głupi, jakby autor się upił. A że byłem trzeźwy niestety, to się opamiętałem i zapomniałem.

Bardzo ciekawe są Twoje opowieści.

Pozdrawiam.

M.Z. pisze...

E tam, wcale Ci nie wierzę, ostatnim znanym mi wierszykiem ubiegłorocznym przyszpiliłeś pewna panią tak do gleby, ze nie może się odemścić do dzisiaj. A przeciez była to czysta liryka w najelegantszym wykonaniu...